Pomysł zorganizowania eskapady fotograficznej na Grenlandię kołatał nam się w głowach od dłuższego czasu. Północ jest jak narkotyk: zażyjesz raz czy drugi i wciąga coraz bardziej. Odwyk jest trudny: stopniowe zmniejszanie dawek pogłębia frustrację, a terapia w postaci plaży na Zanzibarze może doprowadzić do samobójstwa. Tak więc po Islandii i Nordkappie przyszedł czas na kraj Innuitów.
Dostępny PDF
Rozważaliśmy wykupienie pakietu podróżniczego w duńskiej agencji. Ale wyprawa fotograficzna kieruje się swoimi prawami. Nie ma napiętego terminarza oraz czasu wolnego ograniczonego do godziny dziennie i wieczorów w bazie (czyt. barze), które wiadomo czym mogą się skończyć. Z tych samych względów odrzuciliśmy możliwość podróży statkiem wzdłuż zachodniego wybrzeża Grenlandii. Wspomnienie rejsu z Danii na Islandię (skądinąd bardzo przyjemnego) nie sprzyjało takiej decyzji, zwłaszcza że nie byliśmy dość doświadczeni w leczeniu kaca za kołem podbiegunowym.
Zdawało się, że utknęliśmy w miejscu, straszeni pogróżkami rodzimych „agencji autorskich” przekonujących, że zorganizowanie wyprawy za krąg polarny to zupełnie inna bajka niż nomen omen na Zanzibar. Pozostał ostatni sposób: nalać dobrego wina do kieliszka, zasiąść przed komputerem i wpisać w Google kilka wyrazów. Dokonanie wszelkich rezerwacji wymagało nalania drugiego kieliszka, ale całość okazała się niezbyt trudna.
WIERZCHOŁEK
GÓRY LODOWEJ
KUTREM NA DISKO
Rybołówstwo pozostaje jednym z głównych zajęć mieszkańców Ilulissat. Kiedy tylko warunki pogodowe na to pozwalają, kutry wyruszają na połów.
WACHLARZ NA MROZIE
Psie sanie wciąż są głównym środkiem lokomocji poza miastem. Grenlandzki zaprzęg to 12–14 psów ustawionych w wachlarz. Brak drzew oraz szerokie trasy umożliwiają taki sposób rozmieszczenia
TURECKI STRAGAN NA OKĘCIU
Kłopoty zaczęły się na Okęciu. Okazało się, że mój plecak jest za ciężki o 3,5 kg. Na szczęście plecak Bożenki miał 5 kg niedowagi, więc rozpoczęliśmy nerwowe przepakowywanie, które sprowadziło się do powtórzenia procesu pakowania od początku. Przechodzący podróżni wykazywali umiarkowane zainteresowanie rozłożonym jak na tureckim bazarze towarem, wśród którego połowę stanowił sprzęt fotograficzny. Tak zaczęła się nasza wyprawa na Grenlandię – tak zaczęły się kłopoty i tak właściwie się skończyły. Co prawda dziesięć dni później, podczas kontroli mojego bagażu podręcznego, kiedy wyjęto z niego nóż ulu, zdawało się, że problemy powrócą, ale jakże inne było ich rozwiązanie. Ale o tym później...
Chcieliśmy przebywać przez tydzień w jednym miejscu i z tej bazy realizować wypady przy użyciu nóg, statku i psich zaprzęgów. Z przejażdżek śmigłowcem czy awionetką zrezygnowaliśmy, dzięki czemu było nas stać potem na zakup noża ulu, który choć kupiony w innym celu, doskonale nadawał się do podrzynania gardła i dlatego zapewne został z mojego podręcznego bagażu usunięty.
Drugim istotnym założeniem był termin wyprawy. Zniesmaczeni trochę zielono-kolorowymi obrazkami, które pojawiają się po wygooglowaniu Grenlandii, postanowiliśmy pojechać tam zimą. Nieobecność pejzaży zimowych wśród najczęściej pojawiających się w internecie utwierdziła nas w przekonaniu, że wtedy będzie tam znacznie mniej podróżników, turystów i ludzi. Nie żebyśmy byli szczególnie na wymienione gatunki uczuleni, ale chodziło nam o swobodę w komponowaniu planu większą niż na krakowskim rynku w lipcowe południe. Chodziło o fotografię. Również o mróz, zorzę polarną oraz o odwiedzenie krainy i miasta, a nie skansenu.
Zimą na Grenlandii jest pięknie. Wobec porażającej kompletności krajobrazu, która uderza w nas, kiedy z wysokości 10 km zobaczymy go po raz pierwszy, właśnie takie proste stwierdzenie wystarczy. Najpierw jest ocean, potem skaliste wysepki, wybrzeże, ostre skalne szczyty wystające ze śnieżnych pól, które w miarę przesuwania się nad wyspą wydają się coraz niższe, bo warstwa lodu staje się coraz grubsza. Potem skały znikają i przez następną godzinę widać tylko niewiarygodną białą płaszczyznę niknącą w każdym kierunku za krągłością Ziemi.
Port lotniczy w Kangerlussuaq jest znacznie mniejszy niż dworzec kolejowy w Bielsku-Białej, jeśli nie brać pod uwagę pasa startowego. Nie trawi się czasu na łażenie po butikach oferujących ceny o 30 proc. niższe od cen wyjściowych, które są o 40 proc. wyższe. Bar jest jeden, więc szybko można zaprzyjaźnić się z barmanką. No i ta uprzejmość służb, które nie zwracają uwagi na kilkukilogramowy nadbagaż, chociaż nóż ulu w podręcznym wzbudza już pewne zainteresowanie.
MAŁE DUŻE MIASTO
Po czterech godzinach wsiadamy do niewielkiego Dash-8-200 i po kolejnych 40 min. lądujemy w Ilulissat. Ostre słońce, mróz –25°C i wspaniałe, niemal smakowite powietrze wprawiają nas w świetny nastrój. Znacie to uczucie na początku podróży, kiedy stwierdzamy, że nawet gdyby teraz wszystko zaczęło się walić, to i tak było warto? Mieliśmy je tuż przed utopieniem samochodu na Islandii i teraz ogarnęło nas znowu, zwłaszcza że nie przewidywaliśmy żadnych przeszkód wodnych.
Ilulissat to duże i małe miasto w zależności od tego, jaki przyjąć punkt widzenia. Z jednej strony to trzecie pod względem wielkości miasto Grenlandii z dużym portem, infrastrukturą turystyczną, lotniskiem i hotelami o różnym ugwiazdkowieniu. Z drugiej strony między skrajnymi punktami miejscowości można przemieścić się spacerem w 20 minut, więc nawet jak na standardy wschodnioeuropejskie to po prostu mieścina.
Mamy więc siarczysty mróz. Jest bezwietrznie i słonecznie. Zatoka Disko jest skuta lodem po horyzont, na którym majaczą gigantyczne góry lodowe. Latem największą atrakcją Ilulissat są owe góry majestatycznie przepływające przed oczami oniemiałych turystów. Zimą wszystko nieruchomieje. Pozornie. W rzeczywistości lodowy krajobraz jest niezwykle dynamiczny. Czynnikiem sprawczym, ruchomym poruszycielem, jest wiatr. Kiedy zawieje, wody zatoki otwierają się i lodowa pustynia zamienia się w ocean.
Nie jest to dobra wiadomość dla turystów pragnących zaznać przejażdżki psim zaprzęgiem. Psy zostają uwiązane w południowej części miasta, a ich właściciele wypływają na połów. W mieście funkcjonuje kilka agencji turystycznych oferujących przejażdżki saniami lub rejsy między górami lodowymi, ale ich działalność jest uzależniona od dyspozycji właścicieli sań i kutrów. Bo to przede wszystkim narzędzia pracy miejscowych – usługi turystyczne są jej podporządkowane. Oczywiście turystyka powoli też staje się pracą, ale odnosi się wrażenie, że tradycyjne zajęcia, obyczaje i coś, co można by nazwać komplementarnością z naturą, w życiu tutejszych mieszkańców wciąż mają istotne znaczenie.
Po sposobie obchodzenia się właścicieli z ich psami widać, że chociaż zaprzęg jest środkiem lokomocji, to jednak jest traktowany inaczej niż landcruiser czy pajero. Kto wie, może zimą widać to lepiej. Takie mamy przeczucie, przechadzając się ulicami miasta, w którym toczy się zwykłe życie i nikt specjalnie nie zwraca na nas uwagi, nawet wówczas, gdy przystawiamy kamery do oka. Obserwacja modyfikuje obiekt obserwowany, co zawsze obarcza obserwację błędem. W przypadku miejscowości opisywanych w przewodnikach jest to problem zasadniczy. Ale poza sezonem sytuacja jest dla obserwatora trochę łatwiejsza. Dlatego pojechaliśmy tam zimą.
Zimą w Ilulissat nawet w sklepach z pamiątkami jest przyjemnie. Chociaż kiedy Bożenka chce kupić piękny wisiorek wyrzeźbiony z rogu narwala, zostaje poinformowana, że może go kupić, ale wywieźć już nie. Dochodzimy do wniosku, że dla narwali jest to dobry przepis i dlatego decydujemy się wrócić z Grenlandii z nożem ulu. Teraz wiemy, że można, ale nie w bagażu podręcznym.
Któregoś dnia odnajdujemy w zaułku warsztat rzemieślniczy, w którym kilku obdarzonych talentem i ujmującą uprzejmością artystów rzeźbi w kościach foki czy rogach woła piżmowego prawdziwe cudeńka. Można je kupić i sfotografować proces twórczy, z czego skwapliwie korzystamy, wierząc, że jako jedyni klienci nie jesteśmy zbyt nachalni.
WIĘC CHODŹ, POMALUJ MI ZIMĘ
Kolorowe elewacje domów mieszkalnych to cecha charakterystyczna miasteczka. Kiedy tłem są ośnieżone góry, wygląda to szczególnie efektownie.
INTUICYJNIE Z INNUITĄ
W kolejne dni odbywamy wycieczki po okolicach, które choć oddalone o najwyżej godzinę drogi od naszego hotelu, sprawiają wrażenie odludnych, dzikich i dalekich. Jakże łatwo wobec takiego krajobrazu popełnić zasadniczy błąd fotografa, czyli ulec tematowi. Zachwycić się obrazami podanymi w tak oszałamiający sposób i zapomnieć o kompozycji, parametrach, filtrach i świetle.
Wreszcie któregoś dnia wsiadamy na sanie i ciągnięci przez kilkanaście rozstawionych w wachlarz psów pędzimy w głąb wyspy. Mój przewodnik rozmawia po angielsku. Bożenka ma to szczęście, że prowadzący jej sanie zna tylko innuicki, co oznacza, że komunikację można sprowadzić do języka bardziej uniwersalnego, bardziej intuicyjnego niż mowa Szekspira czy Peary’ego. Gdy później słuchałem starych nagrań śpiewów grenlandzkich, odniosłem wrażenie, że słowa mają dla Innuitów mniejsze znaczenie.
W dwudziestokilkustopniowym mrozie musiałem uznać wyższość ubrań z foczej skóry nad technicznymi kalesonami i nanotechnologicznymi spodniami. Pod koniec wycieczki, w przeciwieństwie do Bożenki, która wypożyczyła futro foki, zaczęło mi być zimno. Chociaż trzeba przyznać, że kurtki z puchu polskich gęsi sprawowały się dobrze, również w czasie nieruchomego oczekiwania na właściwe światło przed naciśnięciem migawki.
Kiedy docieramy do najdalszego punktu oddalonego o trzy godziny drogi od miasta, psy są trochę zmęczone. Na postoju kładą się na śniegu i zasypiają, ale krótkie „idi, idi” przewodnika od razu stawia je na nogi. Psy grenlandzkie zdają się mieć absolutną odporność na zimno. Kiedy nie pracują, odpoczywają, zwinięte w kłębek na śniegu. A przecież mróz w Ilulissat sięga czasami –40°C. Obserwujemy karmienie. Ujadanie i wycie rozpoczyna się, kiedy psy rozpoznają warkot samochodu właściciela. Ten z bagażnika wyciąga zamarzniętego halibuta, rąbie go na kawałki i rzuca sprawiedliwie każdemu z podopiecznych. Czasami tylko urozmaica dietę granulowanym pokarmem. Potem pozostaje zwinąć się w kłębek i obserwować świat jednym nieprzysłoniętym ogonem okiem...
WSPOMNIENIA DO ZAMROŻENIA
Dwa dni później okrętujemy się na kuter i płyniemy w stronę gór lodowych. Lawirowanie pośród kolosów ma coś z medytacji. W oniemieniu patrzymy na ogrom brył i niepowtarzalne formy. Niemal z przerażeniem uświadamiamy sobie, że to, co widzimy, to tylko czubek góry lodowej, wcale nie w metaforycznym znaczeniu, że cały majestat tego świata kryje się pod powierzchnią oceanu. A wszystko to tylko woda, której w takim zamarzniętym stanie jest tutaj z każdym rokiem coraz mniej. Aby nie poddać się zbytnio filozoficzno-ekologicznym rozważaniom, wyciągamy aparaty i łapiemy, zamrażamy te niezwykłe obrazy.
Brodaty szyper częstuje nas kawą i ciasteczkami. W jego wzroku jest coś groźnego i łagodnego zarazem. Góra lodowa pod wpływem ciepła zamienia się w strużkę delikatnie spływającej do morza wody. W porcie podziwiamy umiejętności załogi, która manewruje kutrem w gęstym paku lodowym pomiędzy innymi jednostkami i stara się dobić do nabrzeża tak, aby gość miał jak najmniej problemów z opuszczeniem pokładu.
Po pięciu dniach pobytu na Grenlandii jesteśmy tak nasyceni wrażeniami, że nawet gdybyśmy utopili dwa samochody, nawet gdyby odebrano nam na lotnisku nóż ulu, nawet gdyby zorza tak jak dotychczas się nie pojawiła, to i tak warto było! Ale zorza ostatniej nocy się pojawia. Wstaję z ciepłej pościeli i widzę blade, zielonkawe światełka na niebie. Ubieram się, zakładam kurtkę z polskiego puchu i wybiegam na zewnątrz. Na niebie, niemalże od horyzontu po horyzont, rozgrywa się spektakl, który zapiera dech. Jakich słów użyć, aby nie popaść w emfatyczny banał? Jakie parametry ustawić w kamerze, aby zbliżyć się do mistycznej atmosfery, jaką kreuje aurora borealis? Zła wiadomość dla czytelnika: nie ma takich słów ani takiej matrycy. Pozostaje więc tylko powiedzieć: uwierzcie nam, zorza polarna jest piękna.
Następnego dnia po zeskanowaniu mojego bagażu podręcznego pracownik wzywa ochronę lotniska. Rosły Innuita gestem każe mi się odsunąć od plecaka. Czuję lekki dreszczyk, kłopoty powróciły. Obaj panowie z pietyzmem otwierają zamek i wyciągają płaskie pudełko, a z niego przepiękny, ostry jak brzytwa nóż ulu. Pracownik ochrony ujmuje go za wyrzeźbioną w kości foki rękojeść i przystawia sobie do gardła, wykonując sugestywny ruch.
Jest problem. „Ale jesteśmy od tego, żeby znaleźć jego rozwiązanie” – zdają się mówić spojrzenia obu panów. Zostaję skierowany do odprawy z prośbą, aby nadać plecak z nożem jako bagaż główny. Sympatyczna dziewczyna na stanowisku odprawy zwraca mi uwagę, że teraz mój bagaż ma łącznie ponad 30 kg, a dopuszczalne jest 20 kg. O przepakowaniu nie ma mowy, bo plecaki już są odprawione. Kiedy jestem zdecydowany uiścić opłatę za nadbagaż w wysokości przekraczającej wartość noża ulu, pojawia się pracownik ochrony i informuje dziewczynę, że ma przyjąć dodatkowy bagaż bez żadnej opłaty. Chodzi chyba o zwykłą życzliwość.
Wiele agencji turystycznych oferujących wycieczki do krain północnych reklamuje się sloganem, że zorza polarna jest zjawiskiem, które każdy powinien zobaczyć raz w życiu. Nie zgadzamy się z tym. Zorzę trzeba zobaczyć przynajmniej dwa razy w życiu. Chcemy wrócić w te strony również po to, aby spędzić urlop wśród ludzi, którzy starają się pomóc w rozwiązywaniu problemów, a nie je namnażać.
Nóż ulu wisi na ścianie w naszej kuchni. Jest to narzędzie bardzo użyteczne, choć bardziej niż na gardło należy uważać na palce.