W trakcie całej samotnej podróży przez Afrykę, z Kairu do Kapsztadu, na nic tak nie czekałem, jak właśnie na Malawi. Ciepłe serce Afryki – określenie na ten kawałek Czarnego Lądu nie nawiązuje do temperatury, która tam panuje, lecz do bezpośrednich relacji, jakie można nawiązać z miejscową ludnością słynącą z gościnności.
Dostępny PDF
Na granicy z Tanzanią, skąd wjeżdżałem do Malawi, spotkałem parę z Izraela, która od razu wskazała na istotne punkty, nie do pominięcia w trakcie podróży. Zaznaczyli przy tym, że długo zastanawiali się, czy wyjeżdżać. Po tak wspaniałej zachęcie przespacerowałem się przez most na małej rzece Songwe, nad którą był usytuowany posterunek graniczny. Mocno wyczuwalne afrykańskie rozluźnienie – to była pierwsza impresja na temat tego miejsca.
Stempel i jestem w Malawi. Transport w kierunku południa, praktycznie do samego Mzuzu, odbywał się busikami. W dziewięcioosobowej toyocie podróżowało 20 osób, a na dodatek na moim plecaku leżały dwa worki świeżo złowionych pyszczaków, które słyną z tego, że ikrę inkubują w pyskach. Plecak i ciuchy miałem znowu do prania... Malawi jest chyba państwem z najmniejszą ilością samochodów na świecie – na jedynej drodze, wzdłuż gigantycznego jeziora Niasa (lub Malawi), które zajmuje jedną trzecią powierzchni kraju, można przez godzinę nie zobaczyć żadnego auta.
WSZYSTKO – LIVINGSTONIA!
Widok ze wzgórza Livingstonia, na którym leży nieduże miasto o tej samej nazwie. Założyli je szkoccy misjonarze, podobnie jak jeden z najlepszych w tej części Afryki uniwersytetów, także o nazwie Livingstonia.
WODA ŻYCIA
Jezioro Malawi zajmuje jedną trzecią terytorium kraju i stanowi podstawę egzystencji jego mieszkańców.
PRZED TRANSSUBSTANCJACJĄ
Miejscowa siostra zakonna wyrabia hostie. W Malawi działają liczne misje, w tym polskie – salezjanie w Lilongwe oraz jezuici w Kasungu. Ciekawostką jest to, że w miejscowym języku cziczewa słowo „misjonarz” tłumaczy się jako bambo.
WILLY I CZARNA MAMBA
Dojechałem do Chitingi – wioski na brzegu jeziora. Po chwili byłem na campie u sympatycznego Willy’ego z Afryki Południowej, który w miły, ale przygaszony sposób wskazał mi miejsce na nocleg. Za cenę rozbicia namiotu w Kenii – w Malawi można się przespać w murowanym domku dla gości. Jest czysto i są gniazdka elektryczne. Willy powiedział mi, że jego pomoc na campingu, zarazem gosposia, umarła dzień wcześniej, a on nie może się z tym pogodzić.
Pomimo smutnej atmosfery dało się wyczuć wspaniałą energię tego miejsca. Po południu przybyli jeszcze chłopacy z Johannesburga i para z południa RPA, która wyszukuje miejsca pod ekskluzywne lodże dla turystów. Zatrzymują się zawsze u Willy’ego, umieją docenić wspaniałe widoki i gościnność. Na kolację dołączyli jeszcze Holenderka i Kanadyjczyk.
Jedna z najciekawszych rozmów, jakie przeprowadzałem w trakcie mojej podróży, miała miejsce właśnie tamtej nocy. Przy tradycyjnej południowoafrykańskiej kiełbasce z wołowiny borewors, którą Willy wyrabiał tak samo, jak w rodzinnym Loriesfontain przy górach Kobiskou, rozmawialiśmy o równoległych światach, dobru, złu – o rzeczach uniwersalnych, niezależnych od koloru skóry czy miejsca pochodzenia. Gdzież można było lepiej to uczynić – byliśmy przecież pośrodku Afryki, kolebki ludzkości. Willy poczęstował nas również historią swojego niesamowitego życia: najpierw lata w wojsku, potem jako najemnik, następnie w kopalniach diamentów RPA, Namibii, Angoli i dzikim Kongo...
Kolejnego dnia wyruszyłem zdobywać pobliskie wzgórze Livingstonia. Na samym wzniesieniu jest miasteczko, założone przez prezbiterian w 1894 r., które z czasem przekształciło się w skromne centrum akademickie. Dojazd samochodem do tego miejsca jest często niemożliwy nawet przez kilka tygodni ze względu na jakość drogi i deszcze. Widoki z lasu deszczowego przykrywającego zbocza, w szczególności na jezioro, zapierały dech.
W czasie drogi powrotnej źle obliczyłem czas i w momencie, gdy miałem jeszcze z godzinę drogi, zrobiło się ciemno. Całe szczęście, że pomogła mi czołówka, której zazdrościli mi inni podróżnicy. To właśnie ona ocaliła mi zdrowie – kiedy dochodziłem do wioski, na drodze tuż przed moją nogą pojawił się wielki wąż: czarna mamba, która słynie z agresji i prędkości. Gdyby nie światło, nastąpiłbym na nią i mogłoby być kiepsko.
OD SZAMANA DO LEKARZA
W Chitimbie udałem się do szamana, który za małą opłatą przepędził ode mnie złe duchy. W trakcie wykonywania tańca w rytm transowych bębnów wszyscy lokalni mieszkańcy patrzyli z przejęciem na każdy jego gest. Czarownik miał na rękach i przy kostkach nóg wielkie obejmy z muszli, a na sobie worek z namalowanym czerwonym krzyżem – mogłoby to świadczyć o łączeniu wyznań animistycznych z chrześcijańskimi, co jest dość popularne w tych stronach.
Dużej zmiany po tym ciekawym przedstawieniu nie odczułem, za to postanowiłem udać się do ośrodka zdrowia, aby porozmawiać z lekarzem. Charles, bo tak miał na imię młody doktor z wielkim tarczowym zegarkiem na ręku i lśniącym smartfonem, bardzo chętnie i grzecznie zaproponował, że oprowadzi mnie po swoim miejscu pracy.
Pierwsze, co rzucało się w oczy, to brak poczekalni – wszyscy oczekujący na wizytę u Charlesa siedzieli lub leżeli na ganku. Poza tym ściany gabinetu doktora wyglądały jak z horroru – pomazane krwią, gdzieniegdzie z krwistymi odciskami dłoni. Lekarz wytłumaczył mi, że miejscowa ludność często w trakcie najprostszych zabiegów, typu podłączenie kroplówki, wyrywa sobie wkłucia. Mój gospodarz pokazał mi też księgi, które miał na stole, a były to rejestry zarażonych wirusem HIV. Na 4 tys. przebadanych mieszkańców okręgu ponad 2 tys. jest nosicielami wirusa. Oficjalne dane mówią, że nosicielami jest „zaledwie” 10 proc. mieszkańców, co przytoczyłem lekarzowi. Ale ten zbył to krótkim komentarzem: – Ile gwiazd jest na niebie? Tylko tyle, ile widzisz.
POKOCHASZ TO MIEJSCE
Krajobraz wokół miasta Blantyre, drugiego pod względem wielkości w tym kraju. Liczy ponad 700 tys. mieszkańców i ma jeszcze kolonialną architekturę. Miasto leży na płaskowyżu Shire, który przechodzi w masyw górski Mlandżi ze szczytem
WESOŁE PLACKI NAD JEZIOREM
Nastąpił czas na wyjazd z ciekawej Chitimby i podróż dalej na południe, do Mzuzu. To miasto jest trzecim największym w kraju, liczy 130 tys. mieszkańców. Nie zamierzałem tu długo czekać, więc po noclegu spędzonym w lokalnym hoteliku, zarządzanym przez dwóch sympatycznych chłopaków z Polski, udałem się do wioski Nkhata Bay, rzecz jasna przy samym jeziorze. Miałem informacje od moich poprzednich gospodarzy, że mieszka tutaj Polka.
Dość szybko znalazłem Ewę (imię zmienione na jej prośbę), która mieszka od niespełna pół roku w wiosce i prowadzi ze swoim chłopakiem Rasta Calvinem hostel i sklep z pamiątkami. Pozwolili mi rozbić namiot u siebie bez płacenia oraz poczęstowali banana happy pancakes – plackami z bananem oraz „wkładką” w postaci (jak się szybko okazało) marihuany. Siedzieliśmy do późnej nocy i w sumie nie musiałem nawet pytać Ewy o powód jej przeprowadzki. Malawi jest przecież takie wspaniałe... Następnego dnia Rasta Calvin pokazał mi swoje niesamowite rękodzieła, które wysyła do Europy, Ameryki oraz RPA. Każdy drewniany stolik lub maska były oryginalne, odmienne od tych, które wielokrotnie widziałem w Afryce.
Wystarczyło zejść od sklepiku Calvina kilkadziesiąt metrów w dół i wychodziło się na piękną plażę, na której ujrzałem ciekawy widok. Kilkudziesięciu jednakowo ubranych mężczyzn nosiło do wioski piasek... Później dopiero spostrzegłem przysypiającego w cieniu, uzbrojonego i ubranego w mundur mężczyznę, który był strażnikiem, faceci z piaskiem zaś – jego więźniami. Malawijski wymiar sprawiedliwości często ratuje tutejszych ludzi od głodu – wielu popełnia przestępstwa tylko po to, aby znaleźć się w więzieniu i mieć zapewnione posiłki. Mało kto myśli tam o ucieczce, więc strażnicy mogą sobie przysypiać.
Tego dnia po spacerze w wiosce udałem się na rejs łódeczką. Towarzyszyłem w odbiorze nauczycieli, którzy są dowożeni w ten sposób do wioski, gdzie trudno dotrzeć inną komunikacją. Po około godzinie rejsu wzdłuż porośniętych dżunglą pagórków wpadających prosto do jeziora dopłynęliśmy na miejsce. Ponieważ nikomu się nie śpieszyło, czwórka nauczycieli postanowiła zaprosić mnie na mecz piłki nożnej na plaży, razem z dzieciakami. Było wspaniale, chociaż bieganie przy 40-stopniowym upale i wilgotności 90 proc. nie należy do najlepszych pomysłów.
W powrotnej drodze zatrzymaliśmy się, aby poskakać z 10-metrowego głazu do jeziora. A potem sternik pokazał nam, jak karmi zaprzyjaźnionego bielika afrykańskiego, który na dźwięk silnika wzbił się w powietrze, podleciał i odebrał swoje danie w majestatycznym stylu.
Jezioro Malawi jest niesamowicie czyste ze względu na brak przemysłu w kraju. Niestety, we wszystkim, co wspaniałe, jest zawsze odrobina dziegciu: w tutejszych wodach bardzo łatwo natrafić na pasożyty, które mogą narobić wiele spustoszeń w organizmie. Nazywają się schistosomy i każdy, kto wykąpie się w jeziorze, musi po 6 tygodniach od kontaktu z wodą zażyć lek pomagający w pozbyciu się ewentualnych pasożytów. Jest do zdobycia w aptece w każdym z większych miasteczek.
Jezioro Niasa polecam amatorom podwodnych szaleństw – ma krystaliczną wodę, w której pływa mnóstwo kolorowych stworzeń. Będąc nad nim, trzeba też spróbować chambo – lokalnej ryby, która jest serwowana zazwyczaj z maniokiem lub plackami wypiekanymi na piecu mającym moc większą od innych ceramicznych. Jest on nazywany chango chango moto – co oznacza „szybki, szybki ogień”.
SERCE ZA SERCE
Podróż do Blantyre, do którego udałem się liniowym malawijskim autobusem, trwała 8 godzin – to całkiem nieźle jak na 600 km w Afryce. Po drodze na południe coraz bardziej było widać wykarczowane lasy. Główny powód tego wyniszczenia to bieda. Malawi jest jednym z najbiedniejszych państw na świecie. Drewno jest tu jedynym ogólnie dostępnym materiałem, który można sprzedać bez koncesji, inaczej niż złoto, diamenty czy węgiel.
Mało kto wie, że to małe państwo, była kolonia brytyjska, padło też ofiarą afery internetowej WikiLeaks. W trakcie publikacji depesz brytyjskiego MSZ natknięto się na depeszę dyplomaty, który w raporcie wysyłanym do Londynu z Lilongwe określił prezydenta Malawi mianem debila. Prezydent tak się rozzłościł, że nakazał wszystkim brytyjskim i amerykańskim dyplomatom opuścić kraj w ciągu 24 godzin. Zapomniał jednak przy tym, że ponad połowa budżetu jego kraju pochodziła właśnie od Korony Brytyjskiej...
Blantyre to typowo kolonialne miasto z ładnymi, choć zaniedbanymi budyneczkami, tworzącymi wraz z tutejszym korowodem kolorów i zapachów klimat iście afrykański. Przyjechałem tu do Karoliny i Piotra z Gdyni. Piotr zauważył mnie na Facebooku jeszcze przed moim wyjazdem z Polski i zaoferował gościnę. Pracowali w szpitalu Jah Cure, gdzie Karolina była chirurgiem ortopedą. Ugościli mnie wspaniale, pokazali sporo lokalnych ciekawostek i zabrali na kilka cudownych wycieczek. Szpital, w którym pracowali, zajmował się korekcją stóp dzieci, a Karolina miała nieraz po kilka operacji dziennie. Ciężka praca w trudnych warunkach, ale uśmiech i poczucie spełnienia to wrażenie, jakie pozostanie we mnie po wizycie u nich. Ciepłemu sercu Malawi odpłacali także sercem.