Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2018-02-01

Artykuł opublikowany w numerze 02.2018 na stronie nr. 18.

Tekst i zdjęcia: Renata Matusiak,

Zimą nad Nilem


Opuszczam halę przylotów kairskiego lotniska i maszeruję w objęcia grudniowej egipskiej nocy. Odmawiam kolejnym taksówkarzom zastępującym mi drogę. Ktoś bierze mnie za rękę. To Haitham. Jedziemy przez opustoszałe już ulice metropolii, zmierzając do 6th of October City. Powietrze jest nadal pełne smogu i spalin.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

W egipskich domach nie ma ogrzewania. Zimą temperatura w nocy spada do około 8°C. Podobna panuje w mieszkaniach. Okna, szczelnie zasłonięte, dają doskonałą osłonę przed słońcem latem, ale nie dopuszczają go też zimą, co uniemożliwia podniesienie temperatury podczas słonecznych dni. A dni innych niż słoneczne w Egipcie prawie nie ma.

6th of October City (Miasto 6 października) jest nowym miastem, zasiedlanym przez klasę wyższą oraz nieliczną klasę średnią, uciekającą przed uciążliwościami kairskiego molocha. Rodzinne domy są trzy- i czteropiętrowe. Tak jak dom Abdulrahmana, gdzie na parterze mieszkają rodzice z najmłodszym bratem, a kolejne trzy piętra zajmuje on i pozostali dwaj bracia z rodzinami. Obok jest zakład fryzjerski pewnego Syryjczyka. W swoim kraju był szanowanym biznesmenem. Zostawił wszystko i przedostał się do Egiptu tylko z tym, co miał na sobie. Tu zaczął od nowa. Wielu jemu podobnych przedsiębiorczych uchodźców ulokowało się w tej dzielnicy.

Egipskie domy, bez względu na status społeczny mieszkańców, mają podobny układ. Z zewnątrz wchodzi się do salonu. Dopiero potem znajduje się coś w rodzaju naszego przedpokoju, z którego jest wejście do kuchni, łazienki i poszczególnych pokoi czy sypialni, umeblowanych wszędzie według takich samych zasad: duże łóżko, szafa, toaletka.

 

MALEJĄCY BIZNES

Przewodnik oferujący przejażdżkę wokół piramid w Gizie. W zależności od wykupionego czasu wielbłądy zataczają mniejszy lub większy krąg. Kamieniami są zaznaczone najlepsze miejsca do wykonania zdjęć z piramidami w tle. Ale czasy, kiedy każdego dnia były tutaj tłumy, już dawno minęły.

STARY, ALE TRWAŁY

Sfinks na terenie kompleksu w Gizie. Stoi tutaj już ponad dwa i pół tysiąca lat, odwiedzany przez ludzi z całego świata, ale również przez Egipcjan. Wieczorem oplata go tańczące barwami widowisko światło i dźwięk.

BĘDZIE ŚLUB!

Egipskie przyjęcie zaręczynowe. To nie tylko rodzinne wydarzenie połączone z obdarowaniem narzeczonej złotem, ale również okazja, aby sobie potańczyć i posłuchać na żywo znanych artystów.

 

ZARĘCZYNY Z HASZYSZEM

 

To był mój pierwszy pobyt w Egipcie. Mówię arabskim, którego uczyłam się w odmianie klasycznej (fusha). W zderzeniu z odmianami używanymi w każdym z arabskojęzycznych krajów brzmi on prawie jak język obcy. Teraz dziwię się uproszczeniom gramatycznym w egipskim arabskim i zupełnie innej wymowie. Mój klasyczny język brzmi zapewne zabawnie. Wszyscy uczyli się go w szkole, ale nie posługują się nim na co dzień. Teraz zmuszam ich do przypominania sobie archaizmów.

Za oknem fajerwerki. Do Nowego Roku zostało jeszcze kilka dni. Wychodzę na balkon i widzę zaręczynową paradę zmierzającą na przyjęcie do restauracji. O tym, że to nie weselna uroczystość, lecz zaręczynowa, świadczy kolor sukni panny – inny niż biały, w tym przypadku niebieski. Egipcjanin ma zawsze w swoim otoczeniu kogoś, kto się zaręcza albo pobiera... Za chwilę sama znajdę się na przyjęciu zaręczynowym. Kolor sukni bohaterki wieczoru będzie różowy, a impreza na mniej więcej 700 osób. 

Zostaję przedstawiona młodym i ich licznym znajomym. Siadam przy stole z kobietami – narzeczonymi kolegów mojego towarzysza. Podczas przyjęcia goście są podejmowani obiadem, deserami, napojami. Na stołach i pod nimi panuje, delikatnie mówiąc, bałagan. Ponieważ dziewczyny chcą tańczyć, idziemy na parkiet. Tworzą się dwa osobne kręgi: męski i damski. Na scenę wchodzi znany egipski artysta Mahmoud Al Lethy. Impreza jest bez alkoholu, ale w pewnym momencie chętnym zostaje zaserwowany popularny w Egipcie i powszechnie używany haszysz. Jego amatorzy wychodzą zapalić na zewnątrz. Kulminacyjnym punktem jest nakładanie obrączek lub darowanie narzeczonej całego zestawu biżuterii – w zależności od umowy między rodzicami. Kobieta nosi złotą obrączkę, mężczyzna – srebrną. Przyjęcie zwykle trwa od ósmej wieczorem do północy. 

 

ŚNIADANIE POD BLOKIEM, OBIAD Z WIDOKIEM NA NIL

 

Jadę do Al-Minja, a pod koniec trasy mam scysję. Kierowca zbiera pieniądze za przejazd. Z uzgodnionych 50 funtów robi się 55. Podaję banknot stufuntowy i otrzymuję resztę. Jestem w szoku, coś takiego nie mogłoby się zdarzyć np. w Afganistanie, Pakistanie czy Tadżykistanie. – Ej, przyjacielu, tu jest 35 – mówię po arabsku. Z obcesową miną wymienia dziesiątkę na dwudziestkę: – Masz swoją resztę! – odpowiada pogardliwie.

W Al-Minja czekam na Ahmeda i Mohameda (w Egipcie co drugi mężczyzna to Mohamed albo Ahmed). Po nadbrzeżnej ulicy krążą sprzedawcy kawy i herbaty. Panoszy się Nescafe, zdobywająca popularność zwłaszcza wśród młodych. Kawa i herbata w Egipcie są serwowane w trzech wersjach: słodka, półsłodka i bez cukru. Jeśli nie zaznaczymy, o jaką chodzi, dostaniemy zawsze z cukrem. Rano idę z Ahmedem po śniadanie – ma on swojego sprzedawcę falafeli i fasoli kilka przecznic od bloku. Okazuje się, że stoisko jest oblegane przez mieszkańców osiedla, bo tutaj nikt nie zawraca sobie głowy przygotowywaniem porannego posiłku. 

Al-Minja jest sporym, ale prowincjonalnym miastem i takim też ośrodkiem była w starożytnym Egipcie. Mohamed i Ahmed zabierają mnie za miasto, gdzie na wschodnim brzegu Nilu wznoszą się wysokie skalne bloki z grobowcami wykutymi w wapiennym zboczu. Ich bogaty wystrój malarski ukazuje sceny z życia codziennego. To Bani Hassan. 

Zapraszają mnie na obiad. W restauracji, usytuowanej na drugim piętrze z pięknym widokiem na Nil, serwują pyszną kuchnię egipską. Na stole pojawiają się pasty: bakłażanowa i sezamowa, molokhia (juta warzywna) ze smażonym czosnkiem oraz fette (smażone bakłażany z mięsem). Po obiedzie – sok z trzciny cukrowej. Przyłącza się do nas Mane, który wita mnie piękną polszczyzną. To efekt dziewięciu lat nauki i pracy z Polakami jako rezydent w Hurghadzie. Opowiada kolegom, jaki to trudny język. 

 

BAZAR, CZYLI WSZYSTKO

Gwarne i tłoczne bazary w Egipcie są miejscem życia towarzyskiego oraz załatwiania spraw niekoniecznie związanych z zakupami. Na zdjęciu targowisko w Asjut. Mieszkańcy twierdzą, że jeśli czegoś nie można tutaj kupić, to zapewne nie istnieje.

EFEKT SKALI

Samotny wielbłąd z kolosalną piramidą Mykerinosa i piramidami królowych w tle. Już tylko z tej jednej strony czuć oddech pustyni, bo Kair coraz bardziej zacieśnia pętlę wokół starożytnej nekropolii.

 

BARDZO BIEDNI ROSJANIE...

 

Około 130 km pustyni i jestem w Asjut jako gość kolejnego Mohameda. Zimą kobiety zakładają tu sukienki z polaru. Mama Mohameda martwi się, widząc mnie tylko w bawełnianej. Pijemy herbatę z jabłkowym deserem i zaspokajam jej ciekawość związaną z sytuacją kobiet w Afganistanie. Mohamed uważa, że nie powinnam spacerować po mieście sama. Ponieważ nie może ze mną wyjść, poprosi o to kolegę, Ahmeda.

Na centralnym placu, wokół którego mieszczą się banki, jest pomnik Talaata Harba, założyciela pierwszego egipskiego banku. Podchodzi policjant i grzecznie pyta Ahmeda, dlaczego robię zdjęcia banku. Uprzejmie się wtrącam po arabsku, że fotografuję tylko pomnik. Policjant jest jeszcze bardziej uprzejmy: pomnik wolno.

Asjut zajmuje rozległą dolinę nad Nilem. Jedziemy na obrzeża miasta i szeroką asfaltową drogą wchodzimy do klasztoru Dirunka, ulokowanego na zboczu wzgórza. Znajduje się tu zespół kościołów i pomieszczeń hotelowych dla pielgrzymów. Kościół Marii Dziewicy utworzono w jaskini, w której, jak wierzą Koptowie, przebywała Święta Rodzina w czasie swej wędrówki przez Egipt. Nowoczesny kompleks z dużym zapleczem hotelowym może przyjąć sporą liczbę pielgrzymów, którzy przybywają tu obecnie przez cały rok. Na terenie zespołu znajduje się grób ojca Michaiła, fundatora nowego oblicza tego miejsca, który słynie również jako cudotwórca. Jak mówi siostra Martha – ludzie doznają łask u jego grobu.

Mohamed, student medycyny, miał miesięczną praktykę w szpitalu w Hurghadzie. Jego pacjentami byli głównie rosyjscy turyści. Wyuczył się po rosyjsku zwrotów „przed jedzeniem”, „po jedzeniu” oraz „dwa albo trzy razy dziennie” i wyrobił sobie zdanie o Rosjanach przyjeżdżających do Hurghady, że są to ludzie bardzo biedni... Często miał problem z uzyskaniem od nich odpłatności za leki. Czarowali go na różne sposoby, tłumacząc, że żądana opłata to „niemal cały ich wakacyjny budżet”.

Mohamed z Asjut jest zaręczony. O ślubie jeszcze nie myśli, bo po zakończeniu studiów czeka go wojsko. Podczas zaręczyn wymienili tylko obrączki. Młodym mężczyznom na ogół nie podobają się te zwyczaje: umowy i kontrakty zawierane między rodzinami. Niektórzy nazywają to opłatą za żonę, inni – podziękowaniem za wychowanie.

 

SYLWESTROWY LUKSOR

 

Z Asjut nie ma bezpośredniego połączenia drogowego do Luksoru, tylko z przesiadką w Kinie. W ten sposób znalazłam się w starożytnych Tebach. Kiedyś zastanawiałam się, czy nastąpi ten moment i jak będzie wyglądał. Upłynęło wiele wody w Nilu i oto jestem w miejscu, gdzie wielu archeologów mogło przeżywać ekscytujące chwile. Kiedyś była to część stolicy starożytnego imperium, które w czasach największej świetności podbiło Nubię. Teraz piję kawę z Osamą, w połowie Nubijczykiem. Osama ma 33 lata, siedmiomiesięczną śliczną córkę i jest w separacji z żoną. Mieszka w wiosce nieopodal Luksoru. 

Naprzeciw świątyni jest kilka coffee shopów, jeden z nich szczególnie upodobali sobie przewodnicy. Przy herbacie z miętą i fajce wodnej powtarzają sobie zasłyszane od turystów historie i dowcipkują na ich temat. Od kilku lat nie ma tłumów. Za dobrych czasów, przed rewolucją, ciągle brakowało miejsc w hotelach, ludzie biwakowali pod gołym niebem, na ulicach.

Procesje pogrzebowe miały spory dystans do przebycia, od portu na Nilu do grobowców w dolinie między górami. Idę przez nowe miasto powstałe na zachodnim brzegu, niegdyś zarezerwowanym na nekropolię. Na odcinku około 3 km, dzielącym linię brzegową Nilu od słynnych grobowców, wcisnęły się nowe zabudowania współczesnego Luksoru. Wspięłam się na skróty do świątyni Hatszepsut i dalej już podążałam do Doliny Królów.

Bilet wstępu pozwala zwiedzić trzy dowolnie wybrane świątynie grobowe. Wchodzę do Ramzasa III, długim korytarzem opadającym w głąb skalnego podłoża do pustego sarkofagu. Siedzący w środku strażnik wyraźnie się nudzi i zaczyna rozmowę. Następnie zwiedzam podwójny grobowiec Tansert i Setnakht. W Dolinie Królów obowiązuje całkowity zakaz fotografowania. Pytam, czy mogę zrobić zdjęcie na zewnątrz. Przewodnik przy wejściu kiwa twierdząco głową, drugi biegnie ze środka i krzyczy, że nie wolno, a potem pyta mnie, skąd jestem. W końcu recytuje imiona wszystkich polskich archeologów pracujących w Hatszepsut, pozwala wyjąć aparat i robić zdjęcia nawet w środku grobowca. 

W drodze powrotnej do przystani promowej zatrzymuje mnie policja. Dlaczego tu chodzę przez cały dzień? Dlaczego nie wezmę taksówki albo nie skorzystam z lokalnego busa, tylko od rana człapię piechotą po całej zabytkowej okolicy, nawet po zachodzie słońca?

W sylwestrowy wieczór Świątynia Luksorska stoi oświetlona jak każdej nocy. Przewodnicy zakończyli dzień pracy, piją herbatę i palą fajki w swoim barze. Woda w Nilu płynie swoim tempem, a na hotelowych statkach zaczyna się zabawa. Sylwestrowe szampańskie szaleństwo w Egipcie dotyczy jednak tylko cudzoziemców. 

 

SKARABEUSZ NA DROGĘ PRZEZ ŻYCIE

 

Dworzec lokalnych busów w Asuanie nie jest odwiedzany przez turystów. Przyjeżdżający na własną rękę wybierają raczej drogę kolejową. Chłopak z pobliskiego coffee shopu, widząc, że czekam na kogoś, dyskretnym gestem zaprasza, bym usiadła i poczekała u nich. Jestem w stolicy historycznej Nubii. Życie płynie tu jakby spokojniej i radośniej. Staś i Nel też tutaj byli.

Krążymy z Ahmedem po mieście o zachodzie słońca. Wieje silny wiatr. Jedyną kawiarnią na długim nadrzecznym deptaku jest McDonald’s. Wędrujemy dalej nad Nilem w stronę XIX-wiecznego pałacu i ogrodów, spuścizny po brytyjskiej okupacji Egiptu, oraz do imponujących rozmiarów piętrowej katedry koptyjskiej. Delikatne światła mrugające z przeciwległego brzegu rzeki przypominają o znajdujących się tam grobach nubijskich notabli.

Najbardziej na południe wysuniętą atrakcją historyczną Egiptu są dwie świątynie Ramzesa II w Abu Simbel – trzy i pół godziny jazdy z Asuanu. Po drodze tylko pustynia. Turyści muszą skorzystać z usług agencji i dotrzeć tam tylko specjalnie zorganizowanym transportem. Wszystkie autobusy, busy i pojazdy osobowe ruszają we wspólnym konwoju o 4 rano z Asuanu. O 7.30 docierają na miejsce. Pytam w jednej z agencji, ile taki przejazd kosztuje.

Okazuje się, że 250 egipskich funtów. Podskakuję z wrażenia. Tej długości dystans lokalnym busem kosztowałby do 25 funtów w jedną stronę. Chłopak w biurze dostrzega moje zdziwienie:

– Ile możesz zapłacić?

– 100.

– Żartujesz?!!!

– Nie. Nie żartuję.

Kieruję się do wyjścia.

– Dobrze, pojedziesz za 100, ale zapytaj innych turystów, ile oni zapłacili.

W Abu Simbel turyści mają dwie godziny na zwiedzanie. Po tym czasie wszystkie pojazdy wyruszą konwojem w drogę powrotną. Sprzedawcy pamiątek rozpaczliwie szukają zarobku, łapią turystów i są gotowi sprzedać swój towar niemal za każdą cenę. Gdy mój autobus dojeżdża z powrotem do Asuanu, pilot prosi o niewielki napiwek dla kierowcy. Co łaska, ale nie mniej niż 10 funtów egipskich.

Pora na opuszczenie mojego opiekuna i przewodnika. Ahmed znika na chwilę w uliczkach starego miasta w Asuanie i wraca z niedużym pakunkiem. A w nim: skarabeusz – ma mi towarzyszyć w codziennym toczeniu swojej kuli, wznoszeniu się ze słońcem i opadaniu na odpoczynek, oraz krzyż egipski – będący kluczem Nilu, kluczem życia, który w starożytnym państwie oznaczał życie, zdrowie, płodność, nieśmiertelność. Dostaję jeszcze inne drobiazgi: zabutelkowaną kompozycję z piasku na półkę, coś na szyję, coś na rękę... Na tak zwaną wieczną rzeczy pamiątkę.