Wstajemy skoro świt. Salomea się myje, ja poluję na niedobitki karaluchów, harcujących w nocy po domu. Nie jesteśmy w stanie ich do końca wytrzebić. Zdepczemy – wkrótce wykluje się gromada następnych. Wyrzucimy drzwiami – wrócą oknem, bo timorskie karaczany potrafią fruwać. Mieszkają z nami też gekony. Tym małym przyjaciołom nigdy nie bronimy dostępu do domu. Kilkanaście niedużych jaszczurek bezszelestnie poluje po ścianach na muchy, pająki i komary. Spada ryzyko, że pewnego dnia obudzimy się z malarią.
Dostępny PDF
Do szkoły z naszej chatki docieramy w kilka minut. W klasie czekają już uczennice. Witają nas w tetum, jednym z dwóch, obok portugalskiego, oficjalnych języków Timoru. – Diak ka lae (Jak się macie)? – pytają. Odpowiadamy: – Diak, ami diak (Dobrze, dobrze). Śmieją się.
Na niektórych słowach można połamać sobie język, szybko jednak odkryliśmy, że tetum nie jest trudne. Już po kilku miesiącach rozmawialiśmy dość swobodnie. Po pół roku i dwóch piwach porywam się na dyskusje filozoficzne z timorskimi znajomymi.
Salomea uczy plastyki, ja – obsługi komputera. Razem prowadzimy lekcje angielskiego. Dziewczyny w szkole pochodzą z całego kraju. Wybrano je ze względu na zainteresowania, zdolności i zaangażowanie w życie lokalnych wspólnot. Znajomość języka Szekspira w ich przypadku sprowadza się co najwyżej do kilkunastu słów. Niestety, organizacje dbające o edukację, zarówno świeckie, jak i kościelne, nie są w stanie zapewnić systematycznego wsparcia. Często bywa, że nauka przedmiotów nieuznawanych za priorytetowe, takich właśnie jak angielski, ulega zerwaniu w trakcie kursu, bo zmienili się decydenci. Już samo to stanowi powód, by w naszej szkole wszelkie kursy i szkolenia przebiegały możliwie szybko i intensywnie. Dlatego przygotowanie do pracy w zakresie Hotel & Restaurant Management trwa cztery miesiące, a nauka zawodowego szycia, gotowania, czy obsługi sekretariatu – dziesięć. Wydawałoby się, że niewiele, ale biorąc pod uwagę edukacyjną pustkę wielu regionów Timoru, daje to wychodzącym od nas dziewczętom duże fory na rynku pracy.
WYTĘŻ WZROK I ZNAJDŹ SYMBOL TRZECIEGO TYSIĄCLECIA
Timor Wschodni stał się pierwszym niepodległym państwem XXI wieku.
W AZJI TYLKO AFGANISTAN JEST BIEDNIEJSZY
Timor jest jednym z ostatnich miejsc w regionie nieskażonym masową turystyką.
NASZ SKRAWEK DŻUNGLI
Mieszkamy w Baucau, drugim pod względem populacji mieście Timoru Wschodniego. Nazwy dwóch tutejszych dzielnic Kota Lama (Stare Miasto) i Kota Baru (Nowe Miasto) mylnie sugerują, że mamy do czynienia z urbanistyką miejską. Obie, znacznie od siebie oddalone, przypominają mocno rozproszone wsie, a dotarcie z jednego krańca miasta na drugi wymaga kilkugodzinnej wędrówki.
Nasz domek znajduje się w starej części Baucau, o czym świadczą takie elementy krajobrazu, jak portugalskie targowisko i relikt kolonializmu, hotel Pousada. Mamy szczęście, że mieszkamy w jednym z nielicznych tu domów murowanych. Choć w Polsce z dużą dozą prawdopodobieństwa obdarzono by go statusem „do rozbiórki”, tutaj uchodzi za trudno osiągalny luksus. Cztery pokoiki, łazienka i przechodnia kuchnia, które dzielimy z siostrą Salomei, Dagmarą i dwiema miejscowymi dziewczynami, to nasz prawdziwy azyl po codziennej pracy. Z uwagi na górujące nad dachem, rozłożyste gałęzie pobliskiego drzewa, jest także jednym z niewielu cienistych miejsc w okolicy. Średnia temperatura w domu to ledwie 26°C!
Na krajobraz Baucau składają się chatki z palm i blachy, kościół, trzy szkoły i wszechogarniająca zieleń. Na Timorze natura daje ludziom do zrozumienia, że jest tu absolutną panią. Wystarczy spojrzeć na nasz przydomowy ogródek. W obawie przed skorpionami, wężami i gigantycznymi tutaj skolopendrami, przez trzy godziny trzebimy wszelkie przejawy flory. Po tygodniu przed gankiem znowu zaczynają plenić się chaszcze. Miesiąc później w ogródku nie ma skrawka, który nie przypominałby dżungli.
NANI IHA NEE
Czy to może znaczyć: „Nie karmić (sobą)zwierząt”?
TIMOR I JEGO NOWA DRUŻYNA
W kraju, w którym liczebność młodocianych gangów szacuje się na 20 tys., edukacja jest jedną z najskuteczniejszych broni, jaką posługuje się ONZ.
WYSPA TAJEMNIC
Na timorskich surowych plażach wszechobecne są znaki ostrzegające przed atakami krokodyli. Według legend, traktowanych tu często jako prawdy objawione, sam Timor to krokodyl zaklęty w skałę. Chociaż od przeszło 450 lat szerzy się tu chrześcijaństwo, którego odsetek wyznawców zbliżony jest dziś do polskiego, wierzenia animistyczne mocno się zakorzeniły w kulturze Timorczyków. Goszcząc na naszej werandzie szkolne podopieczne, niejednokrotnie wysłuchujemy historii, w których wiara w sprawczą moc wyspy – czy w codzienną ingerencję duchów przodków – jawi się jako aksjomat.
Miejscowi to ludzie wyjątkowej skromności. Wiąże się ona nie tylko z ubóstwem, które po latach represji znosić będą przez wiele dekad. Wynika przede wszystkim z pełnego pokory podejścia do życia i z obawy przed niezrozumieniem ze strony obcych. Dlatego kiedy prosimy Victorię, drobną dziewczynę ze szkolnego sekretariatu, by opowiedziała nam o swoich doświadczeniach z Lulikiem, jak się tu określa szeroko pojętą mistykę wyspy, waha się dość długo. W końcu zaczyna.
– Pochodzę z wioski niedaleko miasteczka Manatuto. Mam dużą rodzinę, a niestety nigdy nie powodziło nam się najlepiej. Dlatego jako najstarsze dziecko często musiałam pomagać tacie, który jest rybakiem, w jego pracy na wodzie. Droga z wioski na plażę prowadzi przez kilka kilometrów lasu palmowego. By ją pokonać, zawsze wstawaliśmy na długo przed świtem. Czarną jak smoła noc rozświetlała jedynie płonąca pochodnia ojca. Kiedy dochodziliśmy do pewnego miejsca, tata zawsze gasił ogień. Powoli zza drzew wyłaniała się coraz silniejsza poświata: niezwykłe, białawe światło. Idąc, mijaliśmy ludzi żyjących pośród drzew: stojących, rozmawiających, rozmodlonych... Ojciec zawsze kazał mi przechodzić przez to miejsce cicho, nie rozglądać się na boki i się nie odzywać. Po kilkudziesięciu metrach do lasu ponownie wkradał się mrok, towarzysząc nam przez resztę drogi. Powtarzało się to przez wiele lat, niemal zawsze, gdy towarzyszyłam tacie w tej wędrówce. Czasem, przechodząc tamtędy, słyszeliśmy głośne, rytmiczne bicie w bębny. Pamiętam, że często wówczas płakałam, zdając sobie sprawę, co to oznacza. Ilekroć bowiem ze świetlistej osady dochodziły w nocy dźwięki bębnów, następnego dnia okazywało się, że ktoś w mojej wiosce zmarł.
Słuchamy Victorii z największą uwagą. Może gdybyśmy byli w Polsce, jej opowieść włożylibyśmy między bajki. Na Timorze jednak spotykamy ogromną ilość podobnych historii.
DWA OBLICZA TIMORU
Istotą nauczania w naszej szkole jest zawodowa aktywizacja podopiecznych. Równie ważne jest ich uświadamianie. Patriarchalna hierarchia Timoru sytuuje kobietę dużo niżej od mężczyzny. To nierówne traktowanie już nieraz potwierdzały relacje naszych studentek. Bardzo często dochodzi do przemocy w rodzinie. Problem nierówności jest niezwykle ważki, toteż w kampanię uświadamiającą włącza się zdecydowana większość organizacji międzynarodowych, na czele z ONZ. Dzięki takim kampaniom coraz więcej kobiet decyduje się na wyrażenie buntu.
Sytuacja kobiet stanowi ilustrację rządzących Timorem kontrastów. Przemoc, bezwzględnie uderzająca w ludzi w czasach konfliktu z Indonezją, z jednej strony nauczyła ich szacunku dla życia, współpracy i gotowości poświęcenia dla wyższego celu. Z drugiej, teraz gnieździ się za drzwiami wielu chat, z tej pozycji wprowadza w społeczeństwo groźny pierwiastek autodestrukcji.
Powszechna życzliwość, radość i uśmiech, które dostrzegamy wokół, ścierają się ze świadomością, że w kraju grasuje wiele niebezpiecznych grup. Próbując poradzić sobie z 70-procentowym bezrobociem, ubóstwem i brakiem perspektyw, młodzi szukają wyjścia poprzez treningi sztuk walki. Przynależność do takiej „szkoły” z reguły oznacza deklarację wstąpienia do gangu. Chłopcy wkraczają w świat jeszcze bardziej naznaczony przemocą. Dystrybucja narkotyków, prostytucja, wymuszanie haraczy – wszystko występuje tu w mocno ustrukturyzowanej formie. Wystarczy wspomnieć, że tylko dwa największe gangi na wyspie zrzeszają ponad 40 tysięcy członków, a ich macki sięgają wysokich stanowisk rządowych! Dużą aktywność tych grup najwyraźniej widać w stolicy, gdzie co rusz słyszy się o lokalnych rozruchach, podpaleniach czy dotkliwych pobiciach.
– Timor jest dziki – rzuca pewnego razu Inge Lempp, koordynatorka programowa w naszej szkole. Inge, której jak mało komu, pasuje określenie „obywatelka świata” (pochodzi z rodziny amerykańsko-niemieckiej, wychowała się w Indonezji), przed dziesięcioma laty zdecydowała się pozostać tu na zawsze. – To miejsce ma niezwykłą moc. Żyją tu wspaniali, choć poranieni, ludzie. Wiem, że potrzebują pomocy, i nie chcę się od tego odwracać – mówi.
Budowanie kraju od podstaw nie jest łatwe. Mimo wszystko w Timorczykach widzimy zapał i powszechną dumę z przynależności do ich maleńkiego narodu. Przez siedem miesięcy mieliśmy okazję uczestniczyć w ich życiu, świętach i zabawach. Obserwować codzienne zmagania, troski i radości. Uczyć ich, ale i uczyć się od nich: radości, zapału, wiary. I jeśli wyjeżdżając stąd czegoś możemy być pewni, to tego, że niezależnie od okoliczności mieszkańcy Krokodylej Wyspy dadzą sobie radę.