Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2018-02-01

Artykuł opublikowany w numerze 02.2018 na stronie nr. 56.

Tekst i zdjęcia: Emilia Hinc, Zdjęcia: shutterstock,

Amok i nie tylko


Mieszkańcy Kambodży, podglądając zachodni styl życia, odkryli, że pies i kot mogą uchodzić za członków rodziny. Kiedyś traktowano zwierzęta bez szacunku, ale dzięki internetowi, a zwłaszcza portalom społecznościowym, wiele się zmieniło. Zapytałam, czy jest prawdą, że Khmerzy jedzą psy. Podobno zdarza się to jeszcze w głębi kraju, ale jest rzadkim zjawiskiem.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Mijając przydrożne sklepiki i garkuchnie, zauważyłam, że właściwie wszyscy mają zwierzaki, które towarzyszą ludziom w codziennych czynnościach. Psy są przeważnie dużymi kundlami, a koty – rudzielcami o krótkich ogonach. Wydawały się w miarę zadbane, a przynajmniej nie było im widać żeber, jak zwierzętom w sąsiednim Laosie. W Phnom Penh, stolicy Kambodży, powstały nawet pierwsze salony piękności dla psów. 

– Wiesz, kiedy byłem mały, miałem psa. Bawiłem się z nim i bardzo kochałem – opowiada Visa, nauczyciel ze szkoły w Angkor Borei, gdzie byłam wolontariuszką. – Jednak moja rodzina jest bardzo biedna, więc pewnego dnia ojciec poprosił sąsiada, żeby zabił naszego psa na mięso. Byłem smutny i okropnie płakałem, ale ojciec powiedział tylko, że jeśli nie chcę, nie muszę jeść. Dziś i on nie zjadłby już takiego mięsa...

 

KSIĄŻĘ NA PAŁACU

Pałac królewski w Phnom Penh od drugiej połowy XIX w. był siedzibą monarchów Kambodży. Najbardziej znana część pałacowego kompleksu to Srebrna Pagoda z posągiem kryształowego Buddy. Na frontonie pałacu widoczna fotografia słynnego przywódcy Kambodży, księcia Norodoma Sihanouka, zmarłego w 2012 r.

ZIELONO IM...

Takie zielone ryżowe pole może przynieść kambodżańskiemu rolnikowi nawet cztery zbiory rocznie.

LEKCJA

Mistrz i uczniowie w plenerze. Wkroczenie na ścieżkę mniszego życia daje dzieciom opiekę i dostęp do lepszej edukacji.

 

MAŁPY, KOTY I BRAK INFORMATYKA

 

Koty często osiedlają się w buddyjskich świątyniach, gdzie są dokarmiane. W Wat Phnom, czyli pagodzie, która dała nazwę i początek stolicy Kambodży, są one prawdziwymi gospodarzami. Witają licznych pielgrzymów odwiedzających świątynię, poddając się ich pieszczotom. Dzielą swoją codzienność z kobietami sprzedającymi kwiaty i kadzidła niezbędne do złożenia ofiary dla Buddy. Wat Phnom zbudowano na zielonym wzgórzu porośniętym drzewami. Aby zwiedzić świątynię, trzeba skorzystać z wysokich schodów ozdobionych rzeźbami siedmiogłowego węża. W środku pagody, pomiędzy figurami przedstawiającymi Buddę, znajduje się także stupa z prochami pierwszego króla Kambodży, Ponhea Yat. Po południu w okolicach budowli, ku uciesze turystów, pojawiają się wszędobylskie małpy, gotowe zawalczyć o pyszny owoc na kolację.

Małpy udaje mi się spotkać także w mieście Kep, które jest znane przede wszystkim z targu krabowego. Podjudzane przez lokalnych sprzedawców owoców, którzy rzucają im jedzenie, by zaraz straszyć je tupaniem, pokazują żółte zęby, gotowe zarówno do ataku, jak i ucieczki. Kep, położone w prowincji Kampot, słynnej z upraw pieprzu, ugościło mnie najsmaczniejszym daniem, jakie przyszło mi kiedykolwiek jeść. Smaku kraba w sosie z zielonego pieprzu nie można zapomnieć! Świeżo złowione, można poobserwować na targu, zaglądając do charakterystycznych koszyków używanych przez poławiaczy. A na pamiątkę można zrobić zdjęcie olbrzymiemu pomnikowi kraba wzniesionemu na długiej nadmorskiej promenadzie. 

W Kep odwiedziłam sierociniec, po którym oprowadziła mnie Chenda, pracownica biblioteki. Z dumą pokazała prace dzieciaków oraz zakupione dla nich książki. Sierociniec składa się z kilku domków – w każdym z nich mieszka kilkoro dzieci wraz z opiekunką, którą nazywają mamą. Dzieci sprawiały wrażenie radosnych i od razu próbowały rozmawiać po angielsku. Chenda wyznała też, że marzy jej się zatrudnienie nauczyciela informatyki, choć nie ma na to pieniędzy, więc chętnie skorzystałaby z pomocy wolontariusza*. 

 

SZKOLNA CHOINKA Z OPON

 

Wolontariat jest zjawiskiem, które w Kambodży rozwija się bardzo szybko. Wiele zagranicznych firm zajmuje się rekrutacją wolontariuszy, którzy muszą płacić za możliwość uczestniczenia w programie. Szkoła, w której zajmowałam się animacją dzieci, została mi polecona przez znajomego. Spędził w niej sześć miesięcy i cały czas jest dla niego ważna. Aby się do niej dostać, musiałam wykupić przejazd drewnianą łodzią z miasta Takeo do Angkor Borei, które jest dawną stolicą Kambodży. Jako totalna ignorantka usadziłam się wygodnie na dziobie. Półtorej godziny później wysiadłam kompletnie przemoczona, niosąc pod pachą mokry karton z materiałami plastycznymi. 

Placówka, w której spędziłam grudniowy tydzień, to szkoła języka angielskiego prowadzona przez bardzo młodego człowieka. Za możliwość pracy z dziećmi wolontariusz musi zapłacić 5 dolarów dziennie – w zamian proponuje mu się dach nad głową i dwa posiłki. W jednym pomieszczeniu, na łóżkach zbitych z desek i pozbawionych materacy, śpi personel szkoły oraz wolontariusze. Dzięki temu na własnych kościach można poczuć, jak wygląda noc Khmera. Pomimo że teoretycznie szkoła ma uczyć języka angielskiego, to tylko młody dyrektor znał go dość dobrze. Pozostała kadra mówiła w języku Szekspira gorzej ode mnie, czyli raczej kiepsko. 

Ponieważ wywodzę się z kultury, w której nad dziećmi sprawuje się niemal totalną kontrolę, niełatwo było mi przełknąć fakt, że maluchy pozostawiane były często same sobie – na przykład, gdy nauczyciel poczuł potrzebę ucięcia sobie drzemki, i znikał na jakiś czas z pola widzenia. Jednocześnie relacja nauczycieli z uczniami jest tu naprawdę bliska. Dzieci przychodzą do części mieszkalnej grona pedagogicznego bez skrępowania, grzebią w rzeczach osobistych i przesiadują na łóżkach. W Europie taka zażyłość nauczyciela z uczniem byłaby nie do przyjęcia, jednak w małej mieścinie w Kambodży nikt nie widzi w tym nic złego. Tak samo jak w tym, że z dziećmi pracują wolontariusze, których nikt nie sprawdza pod względem karalności czy zdolności pedagogicznych. 

Ponieważ miałam szczęście bycia tu w okresie Bożego Narodzenia, uczestniczyłam w przyjęciu zorganizowanym przez dyrektora. Khmerzy, jako buddyści, nie obchodzą narodzenia Jezusa, ale dyrektor uznał, że to dobry powód, aby przybliżyć uczniom zachodnie tradycje. Skonstruowaliśmy wspólnie choinkę z... opon samochodowych, zorganizowaliśmy gry i zabawy oraz obdarowaliśmy dzieci prezentami. Wiele z nich przyszło przebranych za mikołajów czy śnieżynki i było widać, że sprawiało im to wielką radość. 

 

TUK–TUKI I LEXUSY

 

Najważniejszymi rzecznikami Kambodży są z pewnością kierowcy tuk–tuków. To z nimi podróżnik nawiązuje pierwszy kontakt po przybyciu do kraju. Tuk–tuki, czyli małe pojazdy składające się z motoru oraz wózka pasażerskiego, są podstawowym środkiem lokomocji. Cenę za przejazd należy negocjować zawsze przed rozpoczęciem podróży, tym bardziej że kierowcy często nie znają adresu (choć nigdy się do tego nie przyznają), więc niekiedy krąży się godzinami po mieście. Jednak ustalona stawka zawsze obowiązuje, mimo przejechanych dodatkowych kilometrów.

Podczas miesięcznego objazdu po kraju nigdy nie spotkałam się z nieuczciwym kierowcą. Niektórzy z tuktukowców tak zaprzyjaźniają się z pasażerami, że spędzają z nimi wiele czasu, nie żądając wcale zapłaty. Tak jak San, który do tego stopnia zżył się z moją koleżanką z podróży, Marie-Aline, że przez kilka dni towarzyszył jej w odkrywaniu południa kraju. Skończyło się wspólnym wypadem na koncert rockowego zespołu Kampot Playboys w hostelu Banyan Tree w Kampot. (Jeżeli będziecie mieli możliwość uczestniczenia w koncercie grupy, gorąco polecam. Charyzmatyczny, zachrypnięty głos wokalisty, ciekawe kompozycje oraz połączenie khmerskich instrumentów z gitarami, perkusją i akordeonem sprawiają, że występy Kampot Playboys są niezwykle energetyczne). Warto zatem spędzić więcej czasu z kierowcą, choćby zaprosić go na kawę, dzięki czemu można dowiedzieć się ciekawych rzeczy na temat Kambodży.

Obok tuk–tuków po ulicach miast mkną skutery. Jeżdżą nimi absolutnie wszyscy: nastolatkowie, starsi panowie, panie w sukienkach, wieloosobowe rodziny z niemowlętami, uczniowie szkół podstawowych. Przewozi się nimi zakupy, okna, zwierzęta – prawie wszystko! W zależności od wyobraźni i potrzeb kierującego skuterem. Prawo wymaga tylko, żeby kierowca zakładał kask, ale już pasażer jest zwolniony z tego obowiązku. 

Samochodów jeżdżących po ulicach jest zdecydowanie mniej i są to już przeważnie auta luksusowe. Pech Hak, który zabrał mnie swoim lexusem na przejażdżkę po Phnom Penh, jest deweloperem budującym domy w północnej części kraju. Wyjaśnił mi, że planuje dorobić się fortuny, aby mieć zapewnioną spokojną starość. Mieszkańcy Kambodży nie płacą bowiem podatków ani składek socjalnych, a co za tym idzie – nie istnieje tu system emerytalny. Nie powinien więc dziwić widok starszych ludzi usiłujących utrzymać się ze sprzedaży przekąsek, duszonych bananów czy pokrojonych w kostkę ananasów. 

Pech Hak oprowadził mnie po dzielnicy Naga, która jest bardzo nowoczesna, a jej olbrzymie, oszklone budynki robią wrażenie. Najbardziej charakterystycznym obiektem jest Naga World Casino, na którego elewacji są wyświetlane animacje. My skierowaliśmy się jednak w stronę nocnego marketu, aby spędzić wieczór tak, jak spędza go większość Khmerów. Takie markety istnieją w każdym większym mieście: Phnom Penh, Sihaniukville, Kampot czy Siem Reap. Zaczynają funkcjonować po zapadnięciu ciemności, czyli około godziny 18. 

 

NA WYSPIE KRÓLICZEJ

Łodzie cumujące u brzegu Koh Tonsay (Wyspy Króliczej). Nie jest może ona tak sławna jak o wiele większa Koh Rong, ale równie idylliczna.

LATAWCE Z KAMPOT

Ta dziwna konstrukcja to stoisko młodocianych sprzedawców latawców w Kampot.

 

ZIELONY CHLEB I RÓŻOWE JAJKA

 

Turystom, którym nie odpowiadają neonowe światła wesołych miasteczek, może spodobać się Riverside w Phnom Penh. To najbardziej imprezowa dzielnica w stolicy, gdzie znajduje się najwięcej restauracji ze smacznym jedzeniem oraz dyskotek, jak sławny klub Pontoon lub słynący z muzyki reggae Dusk Till Dawn. Tutaj też można spotkać najwięcej turystów. Dlatego np. w tej części miasta powstało wiele agencji podróży, które sprzedają wycieczki do każdego zakątka Kambodży. Trochę podobny klimat odnajdziemy w nadmorskim Sihanoukville. To miasto wyrosło na kultowe miejsce wśród spragnionych wrażeń podróżników. Jednak wszechobecna komercja, tabuny młodych pijanych ludzi oraz starszych białych mężczyzn, prowadzających się z młodymi khmerskimi dziewczynami, nie zrobiły na mnie najlepszego wrażenia. 

Zdecydowanie lepszym pomysłem na spędzenie czasu nad morzem jest wyprawa na wyspę Koh Tonsay, czyli Wyspę Króliczą, która leży nieopodal Kep. Daremne jest poszukiwanie tutaj królików – nazwa wyspy wzięła się bowiem od jej kształtu. To kawałek raju, rodem z folderów biur podróży. Wyspa jest spokojna, nie ma ruchu ulicznego, tylko biały piasek, który jest domem małych skorupiaków, oraz ciepła woda, bujna roślinność, ptasi śpiew i drewniane bungalowy. To właśnie tutaj poznałam Francuzkę Marie-Aline, z którą popijałam mleko kokosowe prosto z orzecha i jadłam pyszne amok, czyli potrawkę z ryby i ryżu (jest też wersja mięsna tego dania – przepis na stronie 104). 

Kambodżańska kuchnia nie jest może wykwintna, ale bazuje na świeżych, nieprzetworzonych produktach, dzięki czemu dobrze służy żołądkowi. Bez obawy więc żywiłam się w ulicznych garkuchniach i nie miałam często pojęcia, co jem. Zawsze było smacznie i pożywnie... Niektóre produkty spożywcze mogły zaskakiwać, jak wędzone kurze łapki, zielony drożdżowy chleb czy jajka w różowych skorupkach. No ale przecież cały w tym urok, aby wciąż odkrywać to, co nowe!

 

*PS. Chętnych do podjęcia wolontariatu w sierocińcu, w roli nauczyciela informatyki, mogę skontaktować z Chendą...