Polarnicy z jednej piaskownicy
10 lat temu Brzózka i Mazi pojechali zimą na Spitsbergen. Chyba już wtedy w naszych głowach zrodził się pomysł wspólnych wypraw – tam, gdzie śniegu i mrozu tyle, co słońca w Egipcie. Plan był taki: 200 km marszu na nartach z 50 kg sankami, 11 dni za kołem polarnym w Norwegii. Nasza czwórka to Brzózka, Dymol, Mazi i Ziółek. Jesteśmy z tej samej dzielnicy Gdańska, znamy się od dziecka. Jasne było, że jeśli jechać, to tylko w tym składzie.
Dostępny PDF
Kierunek Finnmarksvidda zaproponował Brzózka, potem nastąpiła nasza szybka deklaracja: jedziemy! Godziny spędzone nad mapami i w Internecie były konieczne, bo płaskowyż Finnmarksvidda to bezludne pustkowie, gdzie żeby natrafić na jakąkolwiek osadę, trzeba iść czasem i 100 km. Trasa musiała być dobrze zaplanowana.
WYPRAWA WYMAGA ZAPRAWY
TEREN
Płaskowyż jest rozległym terenem poprzecinanym jeziorami. Nie wiedząc, jak mocny będzie lód, na zamarzniętych zbiornikach przygotowaliśmy dwa warianty trasy. Pierwszy, częściowo przetarty przez skutery śnieżne, przechodził przez kilka jezior, w tym największe, Iesjavri. Drugi jeziora omijał. Na miejscu okazało się, że lód na jeziorach jest wystarczająco gruby, by wybrać pierwszy wariant.
SPRZĘT
Brzózka, po wyprawie na Spitsbergen, był najbardziej zorientowany w temacie, ale i tak wciąż odkrywaliśmy nowe opcje wyposażenia i rozwiązań technicznych. W końcu, odwiedziwszy liczne sklepy internetowe, również zagraniczne, zgromadziliśmy sprzęt, który później miał nas nie zawieść w trudnych warunkach.
KONDYCJA FIZYCZNA
Każdy z nas na ciężkie warunki szykował się indywidualnie, spędzając dużo czasu na basenie, jeżdżąc na rowerze, zimą biegając na nartach. Taka zaprawa dobrze przygotowała nas do wyprawy.
START
Nastąpił w Karasjok 5 marca. Atmosfera spotkania była nerwowa, bo po drodze dowiedzieliśmy się, że poprzedniego dnia na płaskowyżu zamarzło kilku skuterowców. Mimo przekonania, że mamy odpowiedni sprzęt, czuliśmy niepokój.
LOKALNI PATRIOCI
Ich zdaniem flaga Gdańska prezentuje się idealnie na każdym tle.
TO NIE PRZEJAZD KOLEJOWY
Znak za plecami nie jest krzyżem św. Andrzeja. To oznaczenie szlaku skuterowego.
BIAŁA CODZIENNOŚĆ
Rozbijanie obozowiska i gotowanie śniegu było stałym punktem programu wycieczki.
ZIMNO, ZIMNO, CORAZ ZIMNIEJ
Marsz okazał się bardzo ciężki. Fragment z dziennika Dymola: Rano było -14°C, teraz jest -5°C, świeci słońce. Dziś było mordercze podejście. Różnica w wysokości: jakieś 300 m, ale te pulki (sanie transportowe) są strasznie ciężkie. Myślę, że wzięliśmy za dużo jedzenia, a i ubrań pewnie nie przemyślałem. Wspinaczka była ciężka, przez późne wyjście nie zrobiliśmy odcinka przewidzianego na dziś, zjadamy powoli jeden dzień zapasu, który mieliśmy na wyjściu.
Kolejne dni wyglądały podobnie. Wieczorem panował ziąb, zazwyczaj -15 do -25°C. Rozstawianie i okopywanie namiotu, potem jedzenie, jak najbardziej kaloryczne i lekkie. Hitem było suszone mięso - jerky, które każdy przygotował dla siebie według własnej inwencji. Następnie licytowaliśmy się, czyje lepsze. Bardzo ważne w warunkach arktycznych jest picie dużej ilości płynów – mały termos rano i wieczorem oraz 1,5 litra płynu podczas marszu.
Rano temperatura znacznie spadała. Zaczynamy od wkładania wilgotnego lub zamarzniętego polara i spodni, a na to kurtki – też nieco przymarzniętej. Na ściankach namiotu szron – nieprzyjemnie, jak się tak obsypuje – śpiwór cały mokry z zewnątrz ale grzeje. Na szczęście, w dzień śpiwory można było wysuszyć na słońcu, a gdy zamarzały, wystarczyło wykruszyć lód. Na nogi wkładaliśmy skarpety, na nie zwykły worek foliowy (który sprawdził się dużo lepiej niż ripstop), a następnie kolejne, grube skarpety. Do tego buty, i już było nam ciepło.
Szczególnie dbaliśmy o palce. Paradoksalnie, łatwiej jest ogrzać ręce przy -15°C, niż przy -5°C. Przy niższych temperaturach śnieg tak się nie lepi do polarowych rękawic, więc nie namakają. Przy -15°C jest sucho.
Po śniadaniu ruszaliśmy w drogę. Dziennie pokonywaliśmy, zależnie od ukształtowania terenu, od 15 do 25 km. Wokół nas tylko śnieg. Poza nierównościami terenu, niemal brak punktów, na których można zatrzymać wzrok. Dodatkową trudność stanowiło więc oswojenie się z pozornie monotonnym widokiem.
CICHE DNI
Codziennie oglądaliśmy zorze polarne. Największe wrażenie robiły w głębi płaskowyżu – tam, gdzie nic nie przesłania horyzontu. Mimo zmęczenia, usiłowaliśmy jak najdłużej zachwycać się tym widokiem, próbując złowić choć ich fragment aparatem fotograficznym, gdy tak falowały od jednego do drugiego skraju horyzontu.
Pogoda na płaskowyżu była zmienna. Jednego dnia słońce świeciło tak, że szliśmy w samych koszulkach termicznych, kiedy indziej było: Rano wichura, że hej. Zasypało nas, Ziółka pulki zupełnie zniknęły pod grubą warstwą nawianego śniegu, moje do połowy. Tak wieje, że musimy gotować w namiocie, przez co potem zamarzają nam zamki w namiocie i mój lis wokół kołnierza. Kuchenka coś nawala, małe ciśnienie podaje, musimy więc dłużej gotować. Dziś było ciężko, jest coraz ciężej. Jesteśmy na otwartej przestrzeni. Przez pół dnia mieliśmy boczny wiatr z lewej, prawie nas przewracał. Temperatura -20°C.
Maszerowaliśmy po 9-10 godzin dziennie, oczywiście robiąc regularne przerwy. Wcześniej każdy z nas myślał, że wyprawa będzie wspaniałą okazją do długich rozmów i opowieści. Tymczasem na postojach prawie się do siebie nie odzywaliśmy. Każdy zjadał swoją porcję jedzenia, popijając napojem energetycznym lub herbatą. Do rozmowy nikt się nie kwapił, za bardzo byliśmy zmęczeni. Wieczorem sił starczało jedynie na rozbicie obozu i przygotowanie kolacji. Zaraz potem szliśmy spać.
Zdarzało się nam spać na tafli zamarzniętego jeziora, wokół nic, tylko siarczysty mróz. Obudziłem się koło 5:00 słysząc 3 głuche tąpnięcia lodu gdzieś na jeziorze, na którym śpimy przy brzegu – niby wiem, że nie powinno się nic stać, ale niemniej jakoś tak nieprzyjemnie się zrobiło. Potem, obchodząc rano okolicę, zauważam, że 50 m dalej przy brzegu lód jest roztopiony i jest kaszka. Świetnie.
Po sześciu dniach marszu dostrzegliśmy światła Alty. Zmęczeni i zadowoleni jesteśmy na półmetku trasy.
KOLORY ŚNIEGU
Znany malarz Julian Fałat pod koniec życia malował śnieg w odcieniach niebieskich. Tu widać, dlaczego.
I ZNÓW W PUNKCIE WYJŚCIA
Następny dzień poświęciliśmy na odpoczynek i przepakowanie bagaży, dzięki temu nabraliśmy sił na drogę powrotną. Mieliśmy jednodniowe opóźnienie, więc zdecydowaliśmy się pójść nocą, przy świetle księżyca.
Wyczerpani całodniowym marszem i ufni w niezawodność GPS-u... zbaczamy z kursu. Konsekwencją tego była konieczność zejścia stromym urwiskiem, po odpięciu nart i pulek. Były to naprawdę niebezpieczne chwile. Zmęczenie było tak duże, że postanowiliśmy spać pod gołym niebem, bez namiotów, w kurtkach puchowych i śpiworach. Po trzygodzinnym śnie w prószącym śniegu i szybkim posiłku wyruszyliśmy w drogę. Przed zmierzchem chcieliśmy osiągnąć drugi brzeg jeziora Iesjavri.
W czasie postojów próbowaliśmy krótkimi drzemkami zregenerować się po „zarwanej” nocy. Jak by tego było mało, na koniec dnia Brzózce pękło wiązanie narty. Musiał iść w „śniegowcach”. Brak przyczepności utrudniał mu wchodzenie nawet na najmniejsze wzniesienia. Mimo wszystko, jak stwierdził później, obtarte w plastikowych butach stopy doceniły tę odmianę. Tego dnia pokonaliśmy ponad 45 km.
Następnego ranka z powodu mrozu przekraczającego -30°C, zwinęliśmy obóz szybciej niż zwykle.
Po 11 dniach marszu w mrozie wróciliśmy na miejsce startu. Byliśmy wymęczeni, ale przekonani, że to dopiero początek kolejnych wspólnych wypraw. Mamy pomysły, co w przyszłości zmienić i ulepszyć. Ale przede wszystkim wiemy, że wzajemnie możemy na sobie polegać.