Talaandigowie z wyspy Mindanao widzą w plastrach leśnego miodu dar od duchów diwata i smakowity zapas pszczelich larw do wyssania. Dla Kankanaeyów zza góry Tagpaya miód ma przede wszystkim smak błogosławieństwa. Płynie z kształtnych tafli wosku, zaoblonych i niedużych – na rozpiętość trumny, w której dojrzewa.
Dostępny PDF
Na styku trzech prowincji, wysoko w górach Kordyliery Centralnej, leży niepozorna wioska Tacadang. Zaszyta na brzegu rozległej kotliny, oddzielonej od najbliższego miasteczka sześcioma godzinami wymagającego szlaku. Kraina setek pól tarasowych, które od pokoleń buduje i utrzymuje lud Kankanaey. Jej mieszkańcy schodzą regularnie do miasta. Są odwiedzani przez krewnych i przyjaciół, którzy nieraz jadają w McDonaldzie. Sami sporadycznie łowią telefonami zasięg komórkowy, a ich dzieci korzystają w szkole z laptopa. Nowoczesność im nie umyka, ale Tacadang to wciąż miejsce organiczne, pełne wewnętrznej harmonii. Przyczółek, w którym człowiek jeszcze nie oddalił się zbytnio od natury.
Tradycyjna architektura – solidne chaty na słupach – nadal przeważa, nawet jeśli coraz częściej blacha zastępuje trzcinową strzechę. Prostokątne podwórza gospodarstw często wycina się w pagórkach. Wówczas wcięcie w zboczu tworzy naturalny mur wokół obejścia. Puls wioski jest wyznaczany przez młócenie ryżu w drewnianych moździerzach. Mieszkańcy żyją jak duża rodzina. W znacznej mierze polegają na własnych uprawach i wymieniają się ze sobą tym, co mają. Pochłania ich praca wokół domu i na poletkach. Czasem plewienie wysokich, kamiennych ścian ryżowisk. Nieliczni uczą w szkole. Zdarzają się przy tym również obowiązki nadzwyczajne. Te, które dotyczą zmarłych. Właśnie one przywiodły grupę mężczyzn na wąską półkę, trawersującą ścianę stoku. Przyszli w konkretnym celu. Mieli opróżnić grób.
RYŻ NA STARYM TARASIE
Tysiące kaskadowych poletek wypełniają zbocza gór w wielu częściach łańcucha Kordyliery Centralnej. Ich ściany mierzą nierzadko 2 m wysokości. Najmłodsze powstały kilkadziesiąt lat temu. Najbardziej wiekowe mogą być starsze od samych Filipin.
SKORO ROGATY, TO BOGATY
Trumny złożone pod skalnym nawisem, przy ścieżce wiodącej do wsi w głębi gór. Czaszka bawoła wodnego jest oznaką zamożności zmarłego.
(PRZY)DOMÓWKA
Goście zaproszeni z okazji oczyszczania grobu siedzą przed typową chatą kuchenną. Ceremonii przewodzi siedzący w środku pan Lonezio (z kubeczkiem w ręku).
LICZY SIĘ FORMA
Wiele drewnianych skrzyń mija się tu po drodze. Wysoko we wnękach, pod skalnymi nawisami, ale i przy samych ścieżkach. Trumny nie są wieszane tak, jak w niezwykle popularnej turystycznie Sagadzie. Są zwyczajnie stawiane na ziemi, czasem otaczane niskim murkiem. W tych stronach, w górskich wioskach Kankanaeyów, nikogo szanowanego by nie zakopano. Gdyby coś uszkodziło trumnę, gdyby na przykład drzewo przepuściło przez nią korzenie i rozwlekło kości, duch zmarłego mógłby się rozgniewać, a jego krewnych dopadłyby choroby. Zwłaszcza gdyby uszkodzona została czaszka. Kości powinny się zasuszyć i zachować formę. Dlatego właśnie w trumnie zostawia się otwory do wentylacji. Jednak z otworów korzystają nieproszeni goście: dzikie pszczoły. Ich usunięcie jest zaś najczęstszą powinnością żyjących wobec bliskich zmarłych.
Świeżo wydobyty miód zaniesiono do wioski. Konserwacji grobu towarzyszy zawsze rodzinno-sąsiedzkie święto. Tak było i tym razem. Krewni i goście „zza płota” siedzieli już w kucki, w podcieni kwadratowej chatki kuchennej. Gawędzili, jak co dzień. Plastry miodu wyciągnięte spod wieka stały obok, w plastikowym wiaderku po herbatnikach, w którym je przyniesiono. Wokół nich krążyły resztki roju. Nikt nie zwracał uwagi na pszczoły.
Ceremonii przewodził stary pan Lonezio. Kiedyś złożył w ofierze kilka prosiaków i w ten sposób został rytualistą. Bo choć we wsi od dawna stoi kaplica, dawne wierzenia wciąż się tlą, jak w bezliku innych miejsc na świecie. Elementy obrzędowe ograniczały się do ledwie zauważalnych gestów. Zaczęło się od pękatego, kamionkowego dzbana, w którym od miesięcy dojrzewało ryżowe wino tapey. Ma ono klarowną, bursztynową barwę i niezwykle przyjemny, drożdżowy aromat. Podobnie jak słodkie wino basi, uzyskiwane z gotowanego soku trzcinowego, bywa znakiem błogosławieństwa. I stało się nim teraz, kiedy po słowach modlitwy przechodziło w kubeczku z rąk pana Lonezio do rąk pozostałych. W tym samym czasie nad oddzielnym, maleńkim ogniskiem opalano koguta. Ogłuszono ptaka kijkiem, a następnie półprzytomne zwierzę opukiwano po skrzydłach. Wtedy twarde części nachodzą krwią i są lepsze w smaku po ugotowaniu. W ten sposób uśmierca się tutaj drób, niezależnie od okoliczności, co nie licuje z łagodnym usposobieniem mieszkańców. W akcie tym nie było nic rytualnego. Rytualna była dopiero odmówiona półszeptem modlitwa. Dyskretnie, prawie jakby nic się nie działo. I tak też, niby ukradkiem, podzielono kawałki mięsa, powierzając jego fragmenty duszy zmarłej matki gospodarza. Następnie bambusowym klinem zabito wieprzka, ułożono na liściach paproci drzewiastej i sprawnie wypatroszono. Prosiak to duży wysiłek finansowy, oznaka święta i szacunku dla zmarłego. Złożyli się na niego wszyscy krewni. Rozliczenie oznaczało koniec świątecznego spotkania. Teraz duch matki mógł dalej trwać spokojnie – odpowiednio uhonorowany i uradowany ciszą w trumnie. Oraz zapasem miodu, który miał pozostać nietykany, na jej wyłączny użytek.
SMAK Z TRUMNY
Kuya Ernesto tym razem nie był zaproszony, choć z pewnością przydałby się przy trumnach. Mieszkał za szkołą. Wewnątrz sporego domu, na ścianie z surowych desek, trzymał mnóstwo starych zdjęć i uczelnianych dyplomów. Wśród nich także zdjęcie wuja, który był założycielem Tacadangu. Obok miał niewielką, prywatną biblioteczkę – niezwykłą rzadkość w tych stronach. Przy tym wszystkim kuya Ernesto był zręcznym cieślą. Właśnie kończył składać prasę do trzciny cukrowej. Wcześniej przez kilka dni znosił sosnowe kłody, z których wraz z pomocnikiem wyciosał walce, tryby i ramę. Na końcu nasmarował mechanizm bawolim sadłem i skropił go ryżowym tapey na znak błogosławieństwa. Miał zresztą swój własny przepis na to wino. Mieszał fioletowy ryż, nazywany w języku Kankanaeyów deykut, i czerwoną odmianę zwaną kintuman. Uzupełniał też systematycznie zapas dzikich drożdży, które hodował na placuszkach z ryżowego pudru. Stare pokolenie drożdży stawało się zalążkiem nowego. Sporo ich potrzebowano każdego roku, bo i szczególnych okazji, przy których pito wino, zbierało się niemało. Kolejna była tuż-tuż.
Nie minęły bowiem dwa tygodnie, kiedy znów zabrano się za czyszczenie grobu. Tym razem zbocze było bardziej strome. Trumny stały w poziomej, skalnej wnęce. Grupka mężczyzn uwijała się z młotkami i dłutami w rękach. Kuya Ernesto, naturalnie i fachowo, wraz z nimi. Napraw było sporo. Robiono nowe wieko, malowano deski, poprawiano blaszany daszek. Ale były i pszczoły do usunięcia. Rój z początku bronił swego, żądląc przygotowanych na to agresorów. Nie dziwota. Pracowicie znosił pyłek. Kilkadziesiąt wylotów każdej pszczoły z trumiennego ula dla jednej kropli miodu. W woskowych komórkach leżakowały zbiory z białych trąbek lilii i drapieżnych rosiczek, o pojedynczych kwiatkach jak poziomki. Z sosen i z krzewów kwitnącego fioletowo dagadayu, które dzieci objadają z kwiatowych zalążków jak z cukierków. A teraz wszystko to szlag. Jednak po paru minutach rój odpuścił i osiadł w kłębie na skalnej ścianie.
Tymczasem goście zgromadzili się przy chatach nieopodal szkoły. Rozmawiali spokojnie i wesoło. Świnia leżała już wprawnie zdemontowana, a malec bawił się pędzelkiem z jej obciętego ogona. Właśnie cięto jej kiszki i płucka na dinuguan, smaczną mięsną potrawkę na bazie wieprzowej krwi. Inni strugali ostre bambusowe tasiemki, na które nadziewali porcje mięsa do zabrania przez gości. Ognisko miał rozpalić sam gospodarz, iskrą lub szczapą wyniesioną z domu. Taka tradycja. Na ogniu w wielkiej misie zaczął pyrkotać bulion z podrobów. Ale nigdzie nie było widać grobowego miodu.
Plastry wosku leżały bowiem w bocznej chacie, na stole. I choć gospodarze byli z tej samej wsi co poprzedni, mieli wobec miodu zupełnie inne zamiary. Widzieli w nim źródło błogosławieństwa. Nośnik siły płynącej od duszy zmarłego. Pewnie dlatego też nie kwapili się z rozdawaniem go gościom. Znajomy z dalekiego kraju miał najwyraźniej przywilej.
– Proszę zjeść trochę – zachęcił gospodarz i podał kawałek plastra.
Miód z trumny sma-
kował wspaniale.
NARESZCIE DOBRA PRASA
Kuya Ernesto i jego pomocnik Pedro budują prasę do trzciny cukrowej. Podczas zbiorów montuje się ją w wiosce, a ludzie znoszą pęki własnej trzciny. Maszyną zazwyczaj obraca bawół, bo inaczej potrzeba nawet pięciu chłopa.
JEMU SIĘ PRZELEWA
W chacie wodza Sabunotana trwa uczta. Płynny miód, nazywany w języku Talaandigów dùga, spływa obficie po brodzie, po palcach, kapie do naczyń. Lepiej jednak jeść go porcjami – od nadmiaru może się zakręcić w głowie!
PLEMIENNY SOK
Wódz Sabunotan kończy mieszać porcję świeżo zdobytego miodu i wodę ze strumienia.
PO PSZCZOLE DO KŁĘBKA
Konserwatywny wódz Sabunotan z plemienia Talaandigów słuchałby tej historii ze zdziwieniem. Ale przecież jego wioska leży tysiąc kilometrów dalej, na wyspie Mindanao, w rozległej dolinie między łańcuchami gór Kitanglad i Kalatungan. Bez mała w innym świecie, który rządzi się własnymi prawidłami.
Wódz Sabunotan bardzo dba o to, by w jego społeczności czczono boga Magbabayę i oddawano należną cześć duchom diwata. W wierności wobec nich widzi klucz do powodzenia swoich najśmielszych pomysłów rozwoju wioski. Każdego roku wiele kogutów jest poświęcanych w trakcie krwawych rytuałów, by zapewnić więź między najwyższymi bytami a członkami plemienia. Duchy diwata przenikają materialny świat i odpowiadają za to, co najistotniejsze. Za lasy, wodę, plony, ale również za pszczoły i leśny miód. I robią to niezależnie od ortalionowej kurtki, w której chadza wódz, i starego telefonu komórkowego, z którego dzwoni, czasem pozostając na grzbiecie bawoła wodnego.
Wódz co prawda nigdy nie pracuje w polu, ale jest biegły w plemiennym rzemiośle. Gdy wracał któregoś dnia do wioski, coś przykuło jego uwagę. Stanął, zaczął obserwować i mruczał coś do siebie. Stojąc tak, wśród dziesiątek przelatujących nad łąkami owadów, wypatrzył kilka pszczół. Prześledził ich lot i bezbłędnie namierzył dziki ul. Spore gniazdo, które mieściło się w rozstępie pnia nieopodal potoku. Podszedł ostrożnie do drzewa i związał rosnące obok lancetowate liście w chochoł. Dla innych był to znak, że miód miał już właściciela. Następnego dnia wódz wrócił po swoje. Najpierw musiał jednak przygotować się do boju. Z kępy bambusów wyciął grubą rurę, potem naciął ją maczetą i zrobił z niej harmonijkę. Wewnątrz ułożył warstwę paproci. Następnie wypalił żar z suchych szczap i wysypał go na łoże z liści. Znalazł też elastyczne pnącze, którym zwinął całość w grubą, dymiącą pochodnię. Tak wyposażony ruszył w stronę ula. Jednak prawowici właściciele nie zamierzali łatwo poddać kolonii. Gdy tylko dymiący rulon wodza zbliżył się do otwartego pnia, w powietrzu zawrzało. Ale wódz działał pewnie i spokojnie. Gęste kłęby szybko otumaniły rój. Już po chwili odważnie wkładał rękę do wnęki, odrywał językowate plastry miodu i odkładał na liść bananowca. Niektóre na długość ramienia. Jedne jasne, niemal białe; inne znacznie ciemniejsze, bo starsze. Potem zabrał łup i ruszył nad strumień.
PLEMIENNE SMAKOŁYKI
Wódz Sabunotan prawie każdego dnia śpiewa na progu chaty modlitewną pieśń pangana do duchów. Poważnie traktuje też ich znaki. Odkąd przekazały mu we śnie, że morza są skażone, nie jada morskich ryb. Nie tyka nawet sardynek z puszki. Wierzy za to całkowicie w czystość pobliskich rzek i śmiało pije wodę ze strumienia. Dlatego, podziękowawszy duchom za udany zbiór, zwinął kawałek bananowego liścia w lejek, wycisnął do niego porcję miodu i zaczerpnął wody z rzeki. Zakręcił palcem i podał do picia. – Nasz plemienny sok! – powiedział z uśmiechem.
Tego dnia z pełnymi rękami wróciła też grupka sąsiadów, ze zdobyczą od innego gatunku pszczół – większych i bardziej pękatych. Kuya Robert, który codziennie odwiedzał wodza, ciął plastry maczetą. Złocisty miód lał się na plastikowe tace i miski. Spływał po palcach i brodzie. Wystarczyło dla wszystkich. W chacie słychać było mlaskanie. W niezwykłym bukiecie zapachów zdobyty miód musiał łączyć aromaty akacji, tulipanowców i wielu innych okolicznych roślin. Dzikie plastry kryły jednak więcej smakołyków. Część komórek zajmowała pierzga, czyli zbite czopy lekko sfermentowanego pyłku.
– Nasza czekolada – tłumaczył zadowolony wódz, podając pyłek do zjedzenia. Tymczasem Robert przeciął poziomo ciemny plaster i odsłonił białe poczwarki. Była to anida, dla wielu ulubiona część. Zabrano się ochoczo do wysysania larw. Niedoszłe pszczoły smakowały czystym, delikatnie kwaskowatym białkiem. Nie najgorzej. Odrzucały głównie wyglądem.
CHYŻY RÓJ
Niemal każdego dnia ktoś z wioski urzęduje w lesie. Wódz powtarza, że las jest ich kościołem, sklepem i apteką. Ten nieprzebrany splot kształtów, rozmiarów i gatunków jest dla Talaandigów czytelny. Intuicyjnie wycinają w gąszczu ścieżki. Wybierają najlepsze gałęzie, pnącza i lecznicze korzenie. Ścinają ratany na włókna i dla ich gorzkich w smaku rdzeni. Zastawiają pułapki na zwierzynę. I w motaninie drzewnych koron są w stanie wypatrzyć pszczele gniazdo.
Rój wisiał ciemną czapą u spodu grubego konara. Był szerszy niż rozpiętość ramion barczystego mężczyzny. Okadzenie takiego giganta wymagało kilkugodzinnych przygotowań. Las wypełnił stukot maczet, przeplatany trzaskiem padających pni. Na każdym ze ściętych drzew rosły dzikie orchidee. Na jednym tkwił owocujący filodendron, z pałką jak zaoblony ogon krokodyla. Kuya Robert wyciął sprawnie porcję drewnianych klinów. Zrobił nacięcie i rozłupywał pień wzdłuż. Inni poszli w jego ślady. Teraz stukot zrobił się tępy. Masywne szczapy zaciągnięto pod właściwe drzewo i ustawiono w stos. Mierzył przynajmniej dwa metry wysokości. Rozniecono pod nim ogień. Na wierzch położono świeże, liściaste gałęzie – dla wzmożenia dymu.
– To jak, idziemy już? – dopytywał wódz Sabunotan coraz bardziej ponaglającym tonem. – Ah! – syknął jeden z chłopaków, trzepnął ręką i pokazał kilkucentymetrowego, ciemnego owada. Pszczoły się ocknęły. –Biegniemy! – zdecydowali wszyscy i żwawo, choć bez popłochu, oddalili się od gniazda. Ale nawet w odległości kilkudziesięciu metrów powietrze dudniło gniewnym basem. Owady zataczały coraz szersze kręgi. Nikt nie wrócił do wioski bez żądła w ciele. Największy bohater dnia wszedł do epicentrum. Wspiął się na kilkanaście metrów „małpim chwytem” i nie zważając na ból, odcinał plastry. Wrócił dopiero po zmroku, opuchnięty. Było to wliczone w cenę. Dzięki jego poświęceniu znów czekała wszystkich uczta. A więc duchy diwata ponownie były łaskawe.