Nigdy nie wierzę, kiedy słyszę: nie jedź. „Wietrzna, pustynna i płaska jak stół” – tak o Fuerteventurze mówili mi niektórzy. Dziś zastanawiam się: czy ktokolwiek z nich naprawdę tutaj był?
Dostępny PDF
Wołają na nią cynamonowa wyspa. Nie z powodu zapachu ani upraw tej przyprawy, ale koloru i faktury tutejszej ziemi. Drobinki złotobrązowego piasku zostają w rowkach opon i na podeszwach butów, a kiedy zerwie się wiatr – także we włosach. Z okien samolotu Fuerteventura wygląda jak kieszonkowa pustynia, która zawieruszyła się na środku oceanu. W starciu z wodą mieniącą się odcieniami granatu, błękitu i lazuru wydaje się całkowicie monochromatyczna. To pozory. Trzeba poświęcić jej więcej czasu, a zaskoczy różnorodnością.
INNE SPOJRZENIE
Piękno czasem trzeba umieć wypatrzeć, jak ten niesamowity mural w Matorral, niezbyt urodziwej miejscowości przy ruchliwej trasie na lotnisko.
MISTER WIATRAK
Samotne białe wiatraki obracające się na brunatnych płaskowyżach to znak rozpoznawczy wyspy wiatrów. Na zdjęciu molino, czyli wiatrak rodzaju męskiego.
OSADA W OAZIE
Białe zabudowania lśnią w słońcu i odcinają się od monochromatycznego krajobrazu wyspy. Ludzie osiedlają się tam, gdzie pojawia się zieleń: to znak, że jest mniej sucho i nie tak wietrznie.
ŻEGLARZE I PIRACI
Betancuria na przykład jest soczyście zielona. Najstarsze miasto na wyspie, założone przez hiszpańskich konkwistadorów, leży w palmowej dolinie. Jego nazwa pochodzi od nazwiska Normandczyka Jeana de Béthencourta, który w służbie Królestwa Kastylii dopłynął na wyspę w 1402 r. i od razu ją ochrzcił. Ujrzawszy ląd, uradowany miał krzyknąć: „Que forte aventure!” („Jaka wielka przygoda!”).
Spacer po starej części Betancurii przypomina wycieczkę w przeszłość. Czuję się jak w sennym miasteczku na południu Hiszpanii. Średniowieczny kościół św. Marii, platany i palmy rzucające cień na nieduży placyk, uliczki z galeryjkami, w których sprzedaje się pamiątki. Iberyjski klimat czuć też w dostojnym Casa de los Coroneles (Domu Pułkowników) w La Olivie. Pochodzący z XVII w. rozłożysty budynek z drewnianymi balkonami to pamiątka czasów, kiedy wyspę przed atakami piratów chroniła policja pod wodzą pułkownika. Stojącego na pustkowiu domu fortecy strzegą dwie boczne wieże. Za nieprzystępną fasadą znajduje się eleganckie patio – niepostrzeżenie wojskowa kwatera zmieniła się w wytworną willę.
Fuerteventura to jedna z siedmiu głównych Wysp Kanaryjskich, obecnie stanowiących autonomiczną wspólnotę Królestwa Hiszpanii. Wyspiarze czują się jednak osobną społecznością. Nic dziwnego, wyspę od kraju – matki dzieli 1100 km. Znacznie bliżej jej do Afryki: do wybrzeży Maroka jest tylko 100 km. Niesiony wiatrem piasek z Sahary nie napotyka żadnych przeszkód, przez tysiące lat usypał najwspanialsze i najdłuższe plaże na całym archipelagu (na pozostałych wyspach dominują czarne, wulkaniczne). Dumne miano królowej nosi plaża Sotavento na wschodzie Fuerteventury.
WIATR WART WIATRAKA
Foldery wypożyczalni aut kategorycznie zabraniają wycieczek na sąsiednią, odległą o 20 km Lanzarote, a także zjeżdżania na drogi gruntowe. Taka ostrożność wydaje mi się przesadą, do momentu kiedy silny poryw wiatru w jednym z punktów widokowych prawie wyrywa drzwi naszego samochodu, tak że przez resztę wycieczki wsiadamy tylko od strony pasażera.
Nie bez powodu Fuerteventura nosi pseudonim isla del viento („wyspa wiatru”). Silne i regularne podmuchy przyciągają surferów i kitesurferów z całej Europy, a mieszkańcom podpowiedziały budowę wiatraków, których sporo wciąż stoi na odsłoniętych płaskowyżach. Zachowały się ich dwa typy: molino i molina, czyli pan i pani wiatrak. Starsze są te rodzaju męskiego, zaczęto je budować w XVIII w., wzorując się na modelach z Kastylii – okrągłe bazy wznoszono z kamienia, kredy i gliny, nad nimi górowały cztery drewniane skrzydła obleczone płótnem. Panie wiatraczki są młodsze, pochodzą z XIX w. i mają prostokątne podstawy oraz sześć lub dwanaście skrzydeł. Dziś mało który wiatrak pełni pierwotną funkcję młyna. Na emeryturze przypadła im rola celebrytów: najlepiej wypadają na zdjęciach.
Wiatr i piaszczyste podłoże to duże wyzwanie dla roślin. Najlepiej radzą sobie sukulenty, jak wilczomlecz kanaryjski, który osiąga rozmiary sporego drzewa. Gdzie trochę mniej wieje, zieleń od razu pnie się w górę. Wioski i pojedyncze gospodarstwa widoczne z drogi przypominają pustynne oazy: na brunatnej ziemi wyrasta szpaler palm, opuncji i agaw, a za nim pomalowane na biało zabudowania.
Fuerteventura jest znana z plantacji aloesów, to główny towar eksportowy wyspy. Na czarnej wulkanicznej ziemi rosną równiutkie rzędy srebrnozielonych kęp, pośrodku których wystaje pomarańczowy pędzelek. Kolczaste, nabrzmiałe rośliny nie wyglądają zachęcająco, ale zawierają dobroczynny sok, który łagodzi stany zapalne i przyspiesza gojenie się ran. Wykorzystuje się go do produkcji kosmetyków: kremów, balsamów, mydeł i leczniczych maści.
KOJĄCY WIDOK
Kosmetyki i leki na bazie aloesu to główny produkt eksportowy wyspy. Roślina jest mało wymagająca, a sok z jej liści bardzo przyspiesza gojenie się ran i ma właściwości nawilżające.
MAŁY BIAŁY DOMEK
Jeśli marzycie o domku jak z piosenki, Fuerteventura to najlepszy adres. Większość nowych osiedli, głównie dla turystów, buduje się w stylu rodem z Andaluzji: prosta bryła, białe ściany, czerwony dach.
W GÓRĘ I W DÓŁ
Kto twierdził, że Fuerteventura jest płaska, musiał przeoczyć północną część wyspy. Erozja i pustynnienie sprawiają, że na tle innych wysp archipelagu rzeźba terenu może wydawać się łagodna, zwłaszcza w porównaniu ze szczytem El Teide na Teneryfie (3718 m n.p.m.). Ale i tak jest się gdzie powspinać. Fuerteventura wypiętrzyła się 20 mln lat temu na skutek podmorskich erupcji wywołanych ruchami tektonicznymi płyty afrykańskiej. Pamiątką po tych czasach są samotne stożki wygasłych wulkanów. Na horyzoncie wyróżnia się Montaña de Tindaya – święta góra Majos, pierwotnych mieszkańców wyspy. W jej masywie odnaleziono kilkaset skalnych rycin w kształcie śladów stóp skierowanych na zachód.
Po drodze do centrum wyspy warto zatrzymać się w punkcie widokowym Mirador de Morro Velosa. Z budynku zaprojektowanego przez kanaryjskiego artystę Césara Manrique widać jak na dłoni wnętrze Fuerteventury, wpisane na listę rezerwatów biosfery UNESCO. Na surowy krajobraz składają się rudopomarańczowe wzgórza i wąwozy, poprzetykane przez nieliczne wioski. Zaczyna mżyć, tu i tam snują się mgły, ale po drugiej stronie panoramicznego okna jest ciepło. Zamawiamy café cortado – espresso z odrobiną mleka.
Południe wyspy jest bardziej płaskie, zwłaszcza wysunięty na zachód półwysep Jandía. Ostatni przyczółek cywilizacji to kurort Morro Jable. Jables – duże piaszczyste tereny, na których formują się wydmy – to typowy element krajobrazu wyspy (największe wydmy znajdują się w Parku Przyrodniczym Wydm Corralejo). Za skrętem przy małym drogowskazie asfaltowa droga pnie się pod górę, a po wjeździe na zwietrzały ugór niezauważalnie kończy. Jesteśmy nisko, tuż nad poziomem oceanu. Nikną resztki zieleni, droga biegnie przez środek księżycowego pustkowia. Po lewej stronie ocean, po prawej skaliste wzniesienia. Jedziemy wolniutko, drżąc o każdy kamyczek, który pryska spod opon na karoserię: mieliśmy przecież trzymać się głównych dróg. W takim napięciu i żółwim tempie droga ciągnie się w nieskończoność. Ciekawość, co wynurzy się zza zakrętu, miesza się z brzmiącym w głowie głosem: „Zawróćmy”. Ale gdzieś blisko musi czekać widok wart tych wszystkich poświęceń.
Wreszcie otwiera się wyczekana panorama. Zaciągamy ręczny i delikatnie otwieramy drzwi, siłując się z wiatrem. Pod stopami widać okolice wioski Cofete. Spienione grzywy fal bezgłośnie głaszczą kilometry piaszczystych plaż. Jesteśmy za wysoko, za daleko, żeby usłyszeć ich szum. Tu, na górze, wszystko jest łopotem, tańczą włosy i kolorowe apaszki. Patrzymy, ale na myśl o stromym powrocie nie mamy odwagi zjechać w dół. Czasem trzeba wiedzieć, kiedy się wycofać.
KURORTOWE DZIECI
Mieszkamy w Caleta de Fuste, kurorcie blisko lotniska, ulubionym wśród tych, którzy przylecieli na Fuerteventurę w poszukiwaniu szybkiego słońca. Po wylądowaniu nie chcą już jechać ani kilometra dalej, tylko od razu klapnąć na leżak. Miasteczko przy plaży, znane z Castillo de San Buenaventura, ruin XVIII-wiecznej twierdzy chroniącej przed piratami, rozrosło się w głąb wyspy. Kalki turystycznych osiedli, różniących się tylko pastelowymi odcieniami tynku, pną się pod górę, przypominając cukierkową termitierę. Na każdym poziomie ten sam schemat: parterowe domki z mikrotarasami, restauracja, bar i basen.
Można tu spędzić zimę i ani razu nie zejść nawet nad ocean. Najlepiej świadczy o tym targ kanaryjski, który odbywa się w sobotę. Idziemy, skuszeni obietnicą miejscowych przysmaków i rękodzieła, ale plac z pojedynczymi kramami świeci pustkami. Pełne są za to mijane po drodze bary z angielską, holenderską i belgijską kuchnią. Turyści z Europy przyjechali tu tylko po słońce, reszta ich nie obchodzi. A miejscowych polityków nie obchodzi zrównoważony rozwój turystyki.
Na szczycie obsadzonego domkami wzgórza stoją pustostany – budynki wzniesione na nieodpowiednim podłożu, których konstrukcja szybko zaczęła pękać. Lokalni budowlańcy ostrzegali: to nie ma prawa się udać. Ale wizja szybkiego zarobku odbiera zdrowy rozsądek. Na szczęście wybrzeże Fuerteventury nie przypomina Costa del Sol: brak tu hoteli wieżowców, a między kurortami są spore przestrzenie bez zabudowy. Widać lokalne władze wyciągnęły wnioski z efektu Torremolinos – zjawiska nadmiernej eksploatacji popularnych miejsc przez masową turystykę. Może jest w tym zasługa samej wyspy: szorstka, chropowata, targana przez wiatr i wzburzony ocean, wolała pozostać dzika.