Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2018-06-01

Artykuł opublikowany w numerze 06.2018 na stronie nr. 20.

Tekst i zdjęcia: Elżbieta i Piotr Hajduk,

W karawanseraju


Przez pustynię Maranjab wiodą szutrowe drogi. Rzadko tu rosnące rachityczne drzewka i drobne krzaczki wyglądają jak obsypane cementem. W szarym pyle wszystko traci barwy. Dalej piasek zaczyna ciemnieć, nabiera odcieni żółci. Ta ziemia niechętnie wita podróżnych. Biada, jeśli na czas nie dotrą do zajazdu. Na szczęście w Iranie nie brakuje karawanserajów.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Szach Abbas I (1571–1629 r.) zbudował w swoim kraju 999 karawanserajów. Rozsiane po całym imperium, zapewniały podróżującym bezpieczną drogę po bezkresnych, pustynnych przestrzeniach. Chronione i zaopatrywane przez władcę, stały się gwarancją godziwego odpoczynku po trudach podróży.

A wędrowców było wówczas wielu. Bo to przecież przez Persję przechodził słynny jedwabny szlak łączący Chiny z Europą. Każdy zajazd znajdował się w odległości jednego dnia drogi karawany, czyli co jakieś 30 do 50 km. Większość z nich dawno już pochłonął pustynny piasek, lecz niektóre przetrwały do dzisiaj. Podniesione z ruin, jak niegdyś witają przyjezdnych w swoich gościnnych progach.

 

NA GRANICY SŁOŃCA I CIENIA

Palmowy gaj na obrzeżach wioski, czyli idealne miejsce do odpoczynku i zabawy. Za ostatnimi drzewami rozciągają się już kilometry pustyni, gdzie woda i cień pozostają tylko wspomnieniem.

PRZED SNEM

W pomieszczeniach dla podróżnych, stanowiących część zewnętrznych murów karawanseraju, palą się jeszcze światła. Niebawem cały hotel pójdzie spać na grubych dywanach rozłożonych na kamiennej posadzce.

MIĘDZY NAMI JASKINIOWCAMI

Irańska wioska troglodytów składa się z domów wydrążonych w zboczach gór. Ludzie żyją tu jak przed wiekami, choć dzięki doprowadzonej elektryczności w jaskiniach są już lodówki i telewizory.

 

PRZYSTAŃ W MORZU PIASKÓW

 

Josef mieszka opodal karawanseraju Maranjab, z którym związał całe życie. Ze swojej prostej chałupy o płaskim dachu, wzniesionej z gliny i piasku, doskonale widzi jego grube mury. Marjanbad to właśnie jeden z tych zbudowanych przed czterystu laty przez szacha Abbasa. Niegdyś zatrzymywały się tutaj karawany podążające szlakami: Kashan – Garmsar czy Khorasan – Isfahan. Wewnątrz prostokątnej budowli powstał obszerny dziedziniec, gdzie strudzone wielbłądy mogły bezpiecznie spędzić noc. Ludzie spali w niszach stanowiących część zewnętrznych murów. Szeroką bramę zamykano na noc, a całe życie toczyło się w środku.

Dziś jest podobnie. Wysokie wydmy przyciągają wielbicieli pięknych krajobrazów. Odrestaurowany karawanseraj służy im jako prosty hotel. Specjalnych wygód nie ma, ale to podoba się gościom. Śpią jak dawni kupcy, w niedużych pomieszczeniach okalających dziedziniec. Tak jak za czasów szacha, w zajeździe nie ma łóżek. Przybysze kładą się na grubych dywanach ułożonych na podłodze. Nad głową mają łukowate sklepienia z cegły. Komu duszno w środku, może spać na dworze, spoglądając prosto w gwiazdy. Przed każdym pokojem jest dość miejsca. Na wysokiej, ceglanej podmurówce bez problemu da się rozłożyć dywan i zrobić w miarę wygodne posłanie.

Josef, choć sam lubi noce pod gwiaździstym niebem, nie zachęca jednak do nich przyjezdnych. Skorpiony, tarantule czy węże to tutaj codzienność, więc po co kusić los? Wieczór jest jego ulubioną porą. Kiedy nie ma gości, wychodzi na pustynię patrzeć, jak zachodzące słońce barwi złotem piasek, a mury karawanseraju powoli pogrążają się w mroku. Ale to nie zdarza się często. Zazwyczaj wieczorami zajazd tętni życiem, a po okolicy plączą się grupki turystów. Wtedy nie ma czasu na kontemplację i trzeba się zająć pracą – utrzymywaniem porządku oraz pomocą przy szykowaniu posiłków. 

Zrobienie kolacji dla dużej gromady, i to w dość prymitywnych warunkach, jest sporym wyzwaniem. Chrupiące placuszki z cukinii czy panierowane bakłażany trzeba usmażyć na prowizorycznej kuchence podłączonej do butli gazowej. Owoce myje się na dziedzińcu. Długi, gumowy wąż doprowadza świeżą wodę (łazienki znajdują się poza obrębem murów). W karawanseraju nie ma stołów ani krzeseł, kolację układa się więc na obrusie rozłożonym na dywanie. Biesiadnicy jedzą, siedząc wokół po turecku. Dla nich to przygoda, dlatego nikt nie narzeka.

Wszystkim zajmują się mężczyźni – Josef i kierowcy samochodów, którzy przywożą gości. Kobiet w pobliżu nie ma, bo która chciałaby mieszkać na takim odludziu? Za to w karawanseraju często goszczą turystki z całego świata. Tutaj nawet hidżabu nie muszą nosić, bo wiadomo – na pustyni Allah nie widzi. Jeszcze niedawno zajazd odwiedzali także Irańczycy. Najczęściej przybywali wraz z kobietami na jedną noc lub nawet weekend. Ale odkąd nasiliły się patrole strażników moralności, sprawdzających rodzinne więzi przyjezdnych, miejscowi przyjeżdżają rzadziej.

Rankiem mężczyzna zrywa się wcześnie, aby nastawić wodę na herbatę dla gości. Zwłaszcza ci, którzy spali na dworze, z ulgą sięgają po gorący napój. Potem podaje im śniadanie, najczęściej jajecznicę i tradycyjny perski chlebek zwany lawasz, który kierowcy przywożą z miasta. Po posiłku podróżni opuszczają zajazd. A osamotniony Josef czeka na kolejny wieczór. Na pewno znów ktoś przyjedzie.

 

MIASTO, KTÓREGO NIE MA

Opuszczone miasto Kharanaq, niegdyś ludne i gwarne. Tu m.in. zatrzymywały się karawany wielbłądów podążające przez irańską pustynię. W zbudowanych z błota i gliny kwaterach można było bezpiecznie spędzić noc.

W ZAUŁKACH HISTORII

Zajazdy wznoszone przy twierdzach, choć budowane z cegły mułowej, oparły się upływowi czasu. Pozostały labirynty tajemniczych przejść, schodów i pomieszczeń, które kuszą ciekawskich.

ODROBINA LUKSUSU

Niektóre ze starych karawanserajów przeszły gruntowny remont. Przystosowane do obecnych standardów, często zapewniają warunki nie gorsze niż współczesne hotele.

 

HISTORIA Z BŁOTA I GLINY

 

Maranjab to nie jedyny karawanseraj, który po latach zapomnienia obsługuje gości. Wraz z rozwojem turystyki w Iranie nastała moda na noclegi w tych obiektach. Nie wszystkie jednak udało się podźwignąć z ruin. Te zbudowane z suszonych na słońcu mułowych cegieł dawno już wtopiły się w piaszczysty krajobraz. Wyjątkiem są zajazdy wzniesione przy twierdzach, które trwają wraz z nimi, jakby na przekór czasowi i pustynnym wiatrom.

Świetność Kharanaq, terenu zamieszkanego przez 4 tys. lat, dawno już przeminęła. Niegdyś zatrzymywały się tutaj karawany wielbłądów podążające ze wschodu na zachód. Dziś pozostało opuszczone miasto z labiryntem wąskich uliczek, tajemniczych przejść, schodów, budynków. Powoli popada w ruinę i coraz trudniej uwierzyć, że jeszcze trzydzieści lat temu mieszkali tu ludzie. Odeszli do nowych siedzib, kiedy tutaj wyschły źródła wody.

Kharanaq jest surowy, autentyczny, jak góry, które otaczają ruiny. Sklepienia z błotnistej cegły, naruszone ręką czasu i spłukiwane przez deszcze, pękają i drżą. Mimo częściowej renowacji niektóre zaułki się zawaliły i każdy nieopatrzny krok grozi lotem w dół. Atrakcją jest nieduży, chyboczący się ze starości meczet oraz... stary karawanseraj. Niegdyś witał kupców i pielgrzymów, dzisiaj jest wykorzystywany jako obserwatorium.

Fortecę Saryazd widać już z daleka. Leżąca na jedwabnym szlaku, stanowiła ostatni przystanek przed wjazdem do miasta Yazd. Mimo że zbudowana tylko z błota i gliny, przetrwała blisko 1700 lat. Jej skomplikowana i rozległa przestrzeń wewnętrzna nawet dziś robi wrażenie. Otoczona fosą i murami trzypiętrowa twierdza obejmuje budynki obronne, wieże strażnicze, liczne pomieszczenia gospodarcze oraz pokoje dla gości. Poszczególne kwatery łączą wąskie, kręte korytarze i ukryte za załomami murów strome schodki.

W pobliżu cytadeli znajdują się dwa karawanseraje. Bastion, obok funkcji obronnych, jest bodaj najstarszym na świecie hotelem. Dawniej był schronieniem dla lokalnej ludności podczas wojen, których nie brakowało w Persji na przestrzeni dziejów. Obecnie noc mogą tu spędzić zdeterminowani wędrowcy. Twierdza jest systematycznie restaurowana, ale nawet jej odnowiona część oferuje raczej spartańskie warunki, przez co nie narzeka na nadmiar chętnych. Niskie, ciasne pokoje bez okien nawet w dzień potrafią wywołać atak klaustrofobii. Po zmroku lepiej ich nie opuszczać. Jedyne światło daje tu blask księżyca, a w ciemnych zaułkach nietrudno zgubić drogę. Tajemnicze cienie i niepokojące szelesty sprawiają wrażenie, że forteca znów tętni życiem. 

Wielbiciele luksusu mogą za to odwiedzić leżący niedaleko karawanseraj Zein-o-din. Jest on jednym z dwóch pobudowanych na planie koła. Gruntowna renowacja przywróciła mu oryginalny wygląd sprzed kilkuset lat. Wznosi się teraz niby zamek na środku irańskiej pustyni, zapraszając zamożnych klientów. Wewnątrz – długie, wąskie korytarze ciągną się wzdłuż zakrzywionych ścian zewnętrznych murów. Od korytarza oddzielają je drewniane ścianki działowe przesłonięte ciężkimi kotarami. Na podłodze wyłożonej perskimi dywanami leżą cienkie materace, przykryte wełnianymi narzutami. Radosne głosy dobiegające z miejscowej kuchni należą do dzieci rodziny z plemienia Baluchi, która prowadzi Zein-o-din. Ich przodkowie przybyli w te okolice, kiedy Persją rządzili Mongołowie. Do dziś zachowali własny język i ubierają się w tradycyjne stroje. Muzyka i tańce plemienia umilają gościom czas posiłków serwowanych w stylowej restauracji. 

 

OSIOŁ TO POTĘGA

Osiołki ciężko pracują na swoje utrzymanie. Są zwierzętami do wszystkiego, ale najlepiej sprawdzają się w charakterze tragarzy.

KTÓRĘDY DO WYJŚCIA?

Mimo upływu wieków twierdza Saryazd (też z błota i gliny) do dziś robi wrażenie. Między jej wysokimi murami nietrudno zgubić drogę.

 

U TROGLODYTÓW

 

Łatah ma śniadą cerę i ciemne włosy skromnie przysłonięte chustą. Jednak jej szczery uśmiech nie jest nieśmiały. Odważnie zaczepia przyjezdnych, pokazując pęczek srebrnych kółek. Bez skrępowania zagaduje w miejscowym języku. Dziewczyna jest ubrana skromnie. Czarna tunika szczelnie spowija jej szczupłe ciało. Jedyną ozdobą jest śliczna, szeroka bransoletka ze złota, kuta w misterne wzory. Dostała ją od męża w dniu ślubu i od tej pory nigdy się z nią nie rozstaje. 

Meymand, wioska, w której mieszka Łatah, rozpościera się malowniczo na stokach doliny. Domy, zwane tutaj kicheh, są wydrążone w zboczach gór po obydwu stronach drogi i ułożone piętrowo, jeden nad drugim. Ludzie wciąż w nich żyją. O wejściu w XXI w. świadczy niedawno doprowadzony prąd i bieżąca woda. Poza tym właściwie nic się tu nie zmienia od tysięcy lat.

Typowy kicheh to jaskinia o powierzchni około 20 m2. Na środku znajduje się palenisko oraz filary podtrzymujące sufit. Mimo ciemności, bo w większości pomieszczeń brak okien, w środku jest dość przytulnie. Możliwe, że za sprawą porozkładanych wszędzie przepięknych dywanów i kilimów, z których produkcji słynie Meymand. Wejścia strzegą masywne drewniane drzwi, zamykane na ogromny, oryginalny zamek. 

Takie wykute w skałach osady można zobaczyć także i w innych częściach świata, choćby w Turcji czy Tunezji. Ale tam kłębią się tłumy turystów spragnionych egzotyki, a tutaj jest pusto – nie ma obcych, a i miejscowych nie za wielu. Teraz część mieszkańców poszła w góry ze stadami kóz, bo w suchej dolinie trudno znaleźć dobrą trawę. 

Łatah jest miejscową businesswoman, samodzielnie prowadzi sklep. Na murku, pod drzewem, kuszą klientów woreczki i pojemniczki. Zaglądamy do środka: fasola, kukurydza, migdały... „Market” ma doskonałą lokalizację – pod cienistym drzewem w samym centrum tej zagubionej na pustyni wioski.

Babcia dziewczyny jest już stara i nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Ale nie czuje się nieszczęśliwa. Całe dnie spędza, siedząc na drodze i obserwując toczące się wokół życie. Czasem odwiedza wnuczkę w sklepie, do którego sunie na kolanach w pyle ścieżki. W podobny sposób dociera też do meczetu, który jest również wydrążony w skale. Całe życie spędziła na tym pustkowiu. I ma szczęście, bo jej syn ożenił się i pozostał w wiosce, nie uciekł, jak dzieci sąsiadów, do dalekich miast w poszukiwaniu lepszego życia. 

 

DWA OBLICZA ORIENTU 

 

Pustynia Dasht-e-Lut jest jednym z najgorętszych miejsc na Ziemi. To właśnie tutaj zanotowano temperaturę przekraczającą 70°C. W takim upale nie przetrwają żadne formy życia. Po bezdrzewnych pustkowiach hula jedynie gorący wicher, wzniecając tumany kurzu.

W okolicy Kalout dziwaczne formy skalne wyrastają z kamienistego podłoża. Zachód słońca barwi je czerwienią i wydobywa niezwykłe szczegóły krajobrazu, które wyrzeźbił wiatr. Shafiabad to dobre miejsce na nocleg. W wiosce położonej u wrót pustyni stoi kilka zamieszkanych budynków i duży karawanseraj. Przed odnowioną bramą zajazdu siedzi stara dama. W zasłoniętej chustką twarzy lśnią czarne, niespokojne oczy. 

– Ta kobieta jest szalona – wyjaśnia Ibrahim, nasz kierowca. – Kiedy blisko trzydzieści lat temu wioskę zniszczyło trzęsienie ziemi, mieszkańcy schronili się w tym karawanseraju. Potem odeszli i pobudowali nowe domy, tylko ona została. Nie miała dokąd wracać, bo jej mąż i synowie zginęli. Siedzi tu całymi dniami, a dobrzy ludzie przynoszą jej jedzenie. 

Wchodzimy na teren zajazdu. Wygląda jak większość z nich. Podobno w planach jest otwarcie tutaj hotelu. Na razie w pustych korytarzach dźwięczy cisza, przerywana tylko krokami szalonej kobiety. Jej zgarbiona postać pojawia się znienacka w otwartych drzwiach... 

Rozrzucone po perskiej ziemi karawanseraje nadają kolorytu tej tajemniczej krainie. Wprawdzie dzisiejszy Iran jest nowoczesnym krajem o silnej, rozwijającej się gospodarce, na ulicach miast lśnią luksusem sklepowe wystawy, po szerokich arteriach mkną zaś samochody. Ale karawanseraje pozostają dla tego współczesnego świata ciekawą alternatywą. Nocleg w starych murach zajazdu, pod rozgwieżdżonym niebem pustyni, pozwala przeniknąć barierę czasu i poczuć atmosferę dawnego Wschodu. W ich okolicach wciąż unosi się duch baśniowego Orientu z opowieści Szeherezady.