Błękitnoszare szczyty wyrastały nad samym morzem. Przynajmniej tak mi się wydawało, ponieważ znajdowałem się w odległości 20 km od wybrzeża USA. Przede mną wznosiły się góry Parku Narodowego Olympic. Za mną, w dużo bliższej odległości, południowy brzeg wyspy Vancouver. Byliśmy otoczeni przez jedne z najbogatszych przyrodniczo wód na świecie. Fale rytmicznie uderzały w naszą czteroosobową motorówkę.
Dostępny PDF
Wyróżnialiśmy się na tle innych łódek wypływających na ocean. Te, które mijaliśmy, były albo małymi kutrami rybackimi, albo żółtymi pontonami firm turystycznych oferujących oglądanie wielorybów. Załoga naszej motorówki nie miała ani jednej wędki, za to cztery pary lornetek. Przeczesywaliśmy stada mew, atakujących ławice ryb. Wśród licznych jasnych ptaków dostrzegliśmy jednego małego i czarnego. Wyminął mewy i ukazał nam swój wielki, pomarańczowy dziób. Rozpędzony minął naszą łódź, nie pozwalając dostrzec szczegółów upierzenia.
STAN KRAŃCOWY
Park Narodowy Olympic znajduje się na zachodnim krańcu USA, w stanie Waszyngton. Z kanadyjskiego brzegu można podziwiać jego strzeliste góry schodzące wprost do oceanu.
POCIĄGAJĄCY DZIÓB
Pięknie ubarwiony maskonur złotoczuby należy do rodziny alek. Jego kolorowy dziób jest sygnałem przyciągającym samiczki.
POSTRACH PACYFIKU
Orki – potężne drapieżniki siejące postrach nawet wśród lwów morskich. Mimo olbrzymich rozmiarów polują w stadach, w sposób zsynchronizowany i przemyślany.
TO, CO LATA I CO PŁYWA
Silnik motorówki zawył i wszystkich wcisnęło w plastikowe krzesełka, równie niewygodne jak w kajaku. Popędziliśmy za maskonurem. Avery, jeden z ornitologów, stał z lornetką w gotowości i śledził ptaka. – Usiadł na wodzie! 500 m od nas! – krzyknął z przejęciem. Ostro skręciliśmy i zbliżaliśmy się, rozganiając przy okazji stada mew kalifornijskich. Tworzyły grupy – młodociane ptaki trzymały się bardziej doświadczonych rodziców, z pięknym, dojrzałym ubarwieniem i czarnymi końcami skrzydeł. Wśród mew znajdowały się również mniejsze czarnuszki – nurzyki. Podrywały się niezgrabnie do lotu, a następnie przeleciawszy kilkadziesiąt metrów od łodzi, wpadały z łoskotem w fale.
Dopłynęliśmy do naszego celu – maskonura złotoczubego. Jego głowę zdobiła złota grzywa, która sprawiała wrażenie, jakby była misternie ułożoną fryzurą. Biała maska wokół oka i jaskrawopomarańczowy dziób – wszystko razem sprawiało wrażenie niezwykłej elegancji i stylu modnego nowojorczyka, udającego się do jednego z teatrów na Broadwayu. Unosząc się na falach, popatrzył na nas, obrócił się na chwilę bokiem do obiektywów, a następnie zerwał do lotu. I tyle żeśmy go widzieli.
Popłynęliśmy dalej, a wokół nas znowu pojawiły się mewy. Przelatywały nad nami, przeganiały się i walczyły o jak najlepsze miejsce wokół łodzi – wzięły nas za wędkarzy i liczyły na resztki ryb. Są to jedne z najbardziej obfitujących w życie wody na świecie. Za ogromnymi masami planktonu podążają sardynki i inne mniejsze ryby. Ich ławice mienią się wszystkimi odcieniami srebra i niczym zgrane zespoły taneczne poruszają się idealnie równo. W ławice wbijają się łososie pacyficzne, w zsynchronizowane stada wkrada się chaos, spowodowany rozpaczliwą chęcią przeżycia. Do tańca śmierci dołączają kolejne zwierzęta – foki, rozszarpujące większe ryby. Jednak nawet 150-kilogramowe ssaki nie mogą czuć się bezpiecznie – w wodach wokół wyspy Vancouver pływają olbrzymi myśliwi, których niebawem miałem okazję obserwować.
Z zadumy wyrwał mnie przeciągły ryk. Dźwięk dobiegł sprzed dzioba, a chwilę później zza prawej burty. Blair, drugi z przyrodników, wskazał przed siebie. Z wody wynurzył się wielki, brązowy łeb, a po chwili cielsko. Potężna paszcza rozwarła się i ponownie przeszył mnie niski, wibrujący dźwięk. Zwierzę podrzuciło ciało do góry i zanurkowało. Ostatnią rzeczą, która się zanurzyła, była płetwa – wyglądało, jakby stwór nas pozdrawiał.
– Co to? – spytałem przyrodnika, urzeczony widokiem. – Lwy morskie. Jeden z trzech gatunków, które tutaj występują, Steller’s sea lion – powiedział Blair nonszalanckim tonem i założył okulary przeciwsłoneczne. Nie wyglądał jak ornitolog. Przypominał faceta, którego interesują raczej drogie samochody i porządny koniak. Opalony, z dokładnie przystrzyżoną bródką, drogim zegarkiem i okularami przeciwsłonecznymi à la James Bond. A jednak największe emocje budziła w nim przyroda. Nie zapomnę błysku zachwytu w oczach na widok maskonura i miny pełnej zazdrości, kiedy dowiedział się, że Avery zaobrączkował sóweczkę dwuplamistą.
W wodach wokół wyspy Vancouver żyją trzy gatunki lwów morskich. Później, kiedy czytałem o nich w internecie, dowiedziałem się, że polska nazwa ssaka to uchatka grzywiasta. Jest ponad trzykrotnie większy od foki pospolitej, którymi urozmaica sobie rybną dietę. Dwa kilometry od brzegu wyspy Vancouver, na skałach na środku morza, znajduje się kolonia uchatek grzywiastych i kalifornijskich.
Obserwowałem je przez lornetkę i zatrzymałem się na lwie, który jako jedyny nie leżał. Podtrzymywał setki kilogramów swojego ciała na drobnych przednich płetwach i spoglądał spod przymrużonych powiek na naszą łódź. Podziwiałem idealny wytwór ewolucji, podwodną maszynę do zabijania, która paradoksalnie na lądzie wydaje się całkowicie bezbronna.
Wyraźnie mniejszy lew, leżący obok, miał ciemniejsze ubarwienie. W pewnym momencie przesunął się o centymetr za blisko potężnego sąsiada i zaowocowało to wyjątkowym starciem – na głosy. Zaskoczyła mnie gwałtowność, z jaką wielki ospały stwór odrzucił głowę w stronę rywala, otworzył paszczę i zaryczał wściekle. Napastnik odpowiedział podobnym dźwiękiem, ale mniej donośnym. Wyglądało, jakby walka miała się dopiero zacząć, jednak wystarczył ten jeden ryk, żeby sąsiad spuścił głowę i wycofał się na swoje miejsce.
Poczułem, że jest to chwila, którą zapamiętam do końca życia i będę wspominał, kiedy za pięćdziesiąt lat zawinę się wieczorem w ciepły koc i usiądę w bujanym fotelu. Miałem okazję obserwować niezwykłe zwierzęta, a o tym fascynującym ekosystemie opowiadali mi ludzie, którzy kanadyjskiej przyrodzie poświęcili całe życie. Moi trzej kompani, Avery, Blair i Susan, byli ornitologami. Razem z nimi mogłem pracować w stacji badawczej, gdzie codziennie o świcie obrączkowaliśmy ptaki. Zabrali mnie ze sobą na Pacyfik. Mogłem choć przez chwilę być częścią tego zespołu i zachwycić się pięknem tej przyrody.
GROŹNA FAJTŁAPA
Uchatki grzywiaste to potężne ssaki i niezwykle skuteczni myśliwi, choć na lądzie mogą wydawać się nieporadne.
TU SĄ LWY
Rezerwat ekologiczny Race Rocks. Skalistą wyspę zamieszkują m.in. lwy morskie – uchatki grzywiaste i kalifornijskie.
KRÓLOWE PACYFIKU
Dwa dni po pierwszej wyprawie nadarzyła się kolejna okazja na obserwacje. Ornitolodzy postanowili ponownie wybrać się na wody wokół wyspy Vancouver. Pakowaliśmy się w porcie pod czujnym okiem fok pospolitych. Spoglądały z wody tęsknie, w nadziei na resztki od wędkarzy. Kiedy głód wreszcie je zmusił do polowania, nurkowały.
Łódź zaczęła przecinać spokojne wody zatoki Pedder. Zmierzaliśmy na otwarte morze. Nad nami słyszeliśmy mechaniczny terkot rybaczka popielatego. Ten amerykański zimorodek jest wyjątkowo hałaśliwy i mało płochliwy, w przeciwieństwie do europejskiego błękitnego odpowiednika. Rybaczek przeleciał nad naszymi głowami, pokazując śnieżnobiały spód ciała, który kontrastował z granatowymi plecami. W pewnym momencie zawisł w powietrzu, złożył granatową koronę na głowie i spikował do wody. Dziób gładko przeciął taflę i plusk rozległ się dopiero, kiedy wpadła reszta ciała. Zimorodek zniknął na chwilę w rozbryzgu, żeby znowu wyłonić się, z trudem pokonując ciężar zmoczonych skrzydeł. W dziobie miał malutką rybkę, wściekle uderzającą na wszystkie strony. Ofiara wiedziała, że to ostatnia szansa, żeby wyrwać się z żelaznego uścisku.
Dostrzegliśmy szczyty gór po amerykańskiej stronie. Do naszej łodzi dołączyły pierwsze mewy – najpierw kalifornijskie, a chwilę potem szaro ubarwione mewy śniade. Rudowłosy ornitolog Avery wyjął lornetkę i rozpoczęło się poszukiwanie. Skierowaliśmy się w stronę kolonii lwów morskich. Pierwszy podniósł alarm Blair. Wszyscy zwrócili lornetki przed naszą łódź, Susan zaś, przyrodniczka, która była u steru, jeszcze gwałtowniej popędziła w stronę kolonii uchatek grzywiastych. Tym razem nie chodziło o lwy. Coś działo się wokół zamieszkanej przez nie skalnej wysepki. Uchatki wściekle uderzały w wodę, tworząc wielkie kotłowisko. Dziesiątki ssaków tłoczyły się przy skalnej wyspie. Wyglądały na przerażone.
Avery wskazał mi miejsce na prawo od kolonii. Skierowałem tam lornetkę i oniemiałem. Zobaczyłem czarne płetwy grzbietowe przecinające fale. Stado drapieżników zbliżało się w stronę uchatek. Jedno ze zwierząt wynurzyło się odrobinę bardziej, ukazując czarne, połyskujące ciało i odcinającą się białą plamę za okiem. Największe drapieżniki oceanów. Zwierzęta, które zamykają łańcuch pokarmowy na Pacyfiku, olbrzymy, których boją się nawet lwy morskie. Orki.
Przypłynęliśmy w okolice kolonii na chwilę przed nimi. Znajdowaliśmy się zaledwie 200 m od tych wielkich waleni. Orki wynurzały się i coraz wyraźniej można było dostrzec szczegóły. Wreszcie zobaczyłem krawędź białego brzucha, kiedy jedna z nich pokazała nam się w całej krasie. Uchatki wpadły w szał. Zaczęły ryczeć przeraźliwie, kilkadziesiąt gardłowych odgłosów naraz. Dodatkowo uderzały w toń wodną, wzbijając kłęby piany. W kolonii nastał kompletny chaos. Lwy, które leżały bezpiecznie na skałach, spod ospałych, przymrużonych powiek przyglądały się pobratymcom walczącym w wodzie o przetrwanie.
Orki błyskawicznie pokonywały kolejne metry, zbliżając się do uchatek i do nas – świadków starcia potężnych sił natury. Gejzer z otworów nosowych walenia wybuchł 50 m przed nami. Najpierw pojawiła się potężna płetwa grzbietowa, później głowa i majestatyczna biała plama wynurzona zaledwie do połowy, która nadawała orce przyjazny wyraz pyska. Ale to bezlitosny drapieżnik. Połyskliwie ciało odbiło promienie światła i zanurkowało wprost w kłębowisko lwów morskich. Co się działo potem? Tego już nikt się nie dowie. Może pod wodą rozegrał się horror i jedna z uchatek, zupełnie przypadkowy cel w tym kłębowisku ciał i strachu, stała się ofiarą. A może drapieżnik obszedł się smakiem? Orki polują w stadach i mogliśmy obserwować zaledwie małą jego część. To, co się stało w morskich odmętach, pod kadłubem naszej łodzi, pozostanie niewyjaśnione. Jedynym znakiem, że rozgrywała się walka o życie, był ryk lwów morskich, który niósł się po oceanie na wiele kilometrów.
Kolejna orka wynurzyła się tuż za naszą łodzią. Zwierzę było od nas na wyciągnięcie ręki. Fontannę skroplonej pary wodnej, która wystrzeliła z otworów nosowych, poczuliśmy na skórze. Mogłem podziwiać jaśniejszą plamę tuż za czarną płetwą, tak zwane siodełko. I to był znowu jeden moment. Po chwili orka zanurzyła się z powrotem w błękitnej wodzie.
Nasze spotkanie z waleniami trwało zaledwie kilka minut. Minut, podczas których nikt z nas nie powiedział ani słowa. Jedynie co jakiś czas było słychać strzały migawek aparatów. Kolejny raz orki wynurzyły się kilkaset metrów od nas. Lwy morskie jak na komendę się uspokoiły. Przestały ryczeć i teraz niezliczone głowy obserwowały, czy aby na pewno zagrożenie się oddaliło. Zwaliste zwierzęta ponownie stawały się powolne i ospałe.
PODNIEBNE PASOŻYTY
Odpłynęliśmy od kolonii. Zaczęliśmy przyglądać się stadom mew kalifornijskich i śniadych z nadzieją na niecodzienny gatunek. Na horyzoncie pojawił się szerokoskrzydły kształt przypominający myszołowa. Charakterystyczna postura wydrzyka wielkiego.
Wydrzyki to podniebne pasożyty. Wyspecjalizowały się w odbieraniu pokarmu innym ptakom. Ofiarami mogą stać się nie tylko mewy, ale też alki, a nawet głuptaki, chociaż wydrzyki zazwyczaj wybierają gatunki mniejsze od siebie. Patrolują taflę morza w poszukiwaniu innych morskich ptaków z pokarmem w dziobie. Kiedy natrafią na mewę zjadającą smaczny kąsek, przystępują do ataku.
Podpłynęliśmy, kiedy właśnie nękał jedną. Ofiara zerwała się do lotu, a wydrzyk poleciał w ślad za nią. Wyprężył się i uderzył masywnym dziobem, jednak mewa uniknęła ciosu i utrzymała rybę w dziobie. Spróbowała uciec agresorowi, ale nie miała szans, masywne skrzydła napastnika przecinały powietrze i wydrzyk szybko dogonił ofiarę.
Skua (inna nazwa wydrzyka wielkiego) zaatakowała ponownie. Tym razem trafiła. Mewa przekręciła się i rozpaczliwym machnięciem skrzydłami uratowała przed upadkiem do morza. Napastnik osiągnął cel – ofiara upuściła pokarm. Wydrzyk momentalnie przestał się nią interesować i spokojnie już wylądował na tafli morza i zjadł upuszczoną rybkę. Ograbiona mewa zaskrzeczała i odleciała poszukiwać innego pożywienia.
Kołysaliśmy się na falach, spoglądając w wodną toń. Oczy bolały od promieni słonecznych odbijających się od morskiej tafli. Kilkaset metrów dalej rybak w małym kutrze równie leniwie śledził wędkę w nadziei, że żyłka napnie się, co oznaczałoby, że smakowity łosoś pacyficzny nabrał się na przynętę. My jednak nie wypatrywaliśmy obiadu, ale kolejnego zwierzęcia. Po chwili wynurzył się koniuszek ogromnego ciała z dziurą na szczycie. Powietrze wystrzeliło z otworu, a skroplona para wodna upodobniła jego strumień do fontanny. Humbak zanurzył się z powrotem. Tafla wody ponownie wydawała się nienaruszona. Nie mogłem uwierzyć, że pod tą spokojną powierzchnią płynie stwór o wadze blisko czterdziestu ton. Po chwili wynurzył się ponownie. Fontanna wystrzeliła, a humbak pokazał troszkę więcej ciała i po chwili znowu się skrył. – Patrz uważnie. Wziął głęboki oddech – mruknął Avery.
Wpatrywałem się jeszcze przez chwilę w miejsce, w którym zniknął. Morze ponownie wydawało się zupełnie spokojne. Wtem ukazał się ogon, którym waleń podrzucił do góry, zafalował na wietrze i pod kątem prostym, niemal bezgłośnie schował z powrotem pod wodę.
– Możemy wracać. Teraz nie wypłynie przez długi czas. W każdym razie widziałeś już chyba wszystko, co można na tych wodach. Wszystko poza wydrą morską. – Mrugnął do mnie, a Blair pokierował motorówkę w kierunku stacji badawczej na wyspie Vancouver.