Autobus zatrzymuje się na środku autostrady. Słońce jeszcze nie wstało, chociaż na horyzoncie już coraz jaśniej. W pojeździe jest ciepło, nachuchaliśmy sobie i siedzimy otuleni w koce. Kierowca każe nam wysiadać – droga jest zablokowana. Maszerujemy poboczem autostrady prowadzącej przez pustynię, wzdłuż unieruchomionych busików i ciężarówek. Uyuni, miasteczko, z którego wyruszają wycieczki na pustynię Salar, znajduje się 20 minut marszu stąd.
Dostępny PDF
Słońce szybko wstaje i w jego promieniach nasze długie cienie kładą się na asfalcie. Pomału robi się cieplej, chociaż kiedy wysiadaliśmy, było koło zera. Mimo że to styczeń – w Boliwii jest środek lata. Jednak pustynia rządzi się swoimi prawami, a poza tym to płaskowyż Altiplano, więc znajdujemy się na wysokości 3500 m n.p.m.
Możemy iść środkiem drogi, bo blokada działa w dwie strony: nic nie może wjechać, nic też nie wyjeżdża. Mijamy grupę okutanych w grube stroje kobiet, siedzących na skrzynkach na obu pasach autostrady. To one nie pozwalają tranzytowi ruszyć. Kierowca tłumaczy nam, że chodzi o wybory burmistrza Uyuni, nie wyjaśnia jednak, co i dlaczego spotyka się z takim protestem.
NIE TAK RÓŻOWO
Różowa laguna wygląda zachęcająco, ale spacerować po niej mogą tylko flamingi. Dla ludzi zagrożeniem są związki chemiczne w mocno zasolonej wodzie.
BOCIANY POŁUDNIA
W Boliwii żyją trzy rodzaje flamingów, trudne do rozróżnienia dla amatora. Mają ok. 140 cm wzrostu i ważą tylko 2,5 kg.
KŁUJE W OCZY
Widok wyspy kaktusów wyróżnia się w pustynnym krajobrazie. Za wstęp tutaj, mimo lokalizacji, nie trzeba słono płacić.
W RYTMIE KOCIEJ CUMBII
Idziemy z Ciotką przez opuszczone przedmieścia. Parterowe domki z kratami w oknach stoją wzdłuż ulic bez nawierzchni. Pora dnia potęguje wrażenie wyludnionego miasta. Czasem pies przebiegnie ulicami. Nie mamy mapy, idziemy trochę na czuja. W końcu docieramy – jest znacznie więcej sklepów, więc to pewnie centrum. Słońce jest już całkiem wysoko, zrobiło się cieplej, co chwilę ściągamy z siebie kolejną warstwę. Szukamy baru, gdzie można dostać śniadanie i trochę internetu. Potem chcemy zacząć poszukiwania biura turystycznego, które weźmie nas na wyprawę przez pustynię.
Przyjechałyśmy zobaczyć Salar de Uyuni, największą na świecie solną pustynię, skuszone mnóstwem opowieści i zdjęć przedstawiających ludzi zgubionych między niebem a jego odbiciem. Tak jakby na krańcu świata powierzchnię stanowiło gigantyczne lustro odbijające wszystko, co nad nim. Trzeba przejechać spory kawałek, żeby dotrzeć do takiego zjawiska. Salar na ogół jest płaski i pokryty solą, piaskiem, kamieniami – nie zawsze wygląda jak przestworza, częściej raczej jak powierzchnia obcej planety. Początek roku jest porą deszczową. Sól przykrywa warstewka wody i wtedy można się przejrzeć w największym zwierciadle na Ziemi.
Znalazłyśmy jadłodajnię. Sala jest pełna obcokrajowców zajadających jajka, grzanki, ładujących sprzęty w kontaktach z niskim napięciem i próbujących się połączyć z internetem. Nasze telefony nie dały rady, i rodzina przez następne parę dni nie wiedziała, co się z nami dzieje. W jadłodajni można też wziąć prysznic.
Znalezienie agencji było kwestią trzydziestu minut. Jest wiele możliwości, wycieczek dwu-, trzy- i czterodniowych. Do wyboru jest też kierunek: można wrócić do miasta Uyuni albo pojechać na granicę z Chile, gdzie inny autobusik zawozi chętnych do Pedro de Atacama, stolicy sąsiedniej pustyni Atakamy. My wybieramy wariant drugi.
Wszystkie biura podróży mają w ofercie podobną trasę, z podobnymi gwoździami programu, zakwaterowaniem i w podobnej cenie. Można się targować. Jeśli jedno biuro nie sprzeda wszystkich miejsc, to łączy siły z innym, żeby tylko żaden jeep nie wyjechał z wolnym siedzeniem. Nie było nam jednak niewygodnie. Nasza wycieczka wyjechała na dwa samochody. Każdy miał przynajmniej jedną zgrzewkę wody. Butelki turystów walały się po samochodzie. Kierowca bez żenady wyrzucał pusty plastik przez okno.
Całą drogę towarzyszyła nam kocia muzyka boliwijskiej cumbii. Jest z założenia skoczna, jednak wszystkie piosenki puszczane przez kierowcę jęczały na zawodzących instrumentach. Wkrótce pasażerowie prześcigali się, by puścić jakieś inne rytmy, choćby za cenę rozładowanej baterii w telefonie. Kierowca opowiadał o odwiedzanych miejscach po hiszpańsku, a ten, kto znał język, robił za tłumacza. Jedzenie dostawaliśmy w knajpach na pustyni, gdzie zatrzymywaliśmy się na krótki postój. Jedliśmy pod gołym niebem, z widokiem na różowe jeziora, flamingi i wulkany.
SÓL PO HORYZONT
Salar de Uyuni zajmuje powierzchnię 10 582 km², co czyni go największym solniskiem świata.
UWAGA, WRZĄTEK!
Przy gejzerach nie ma barierek. Jeden fałszywy ruch i można się ugotować.
ZAGUBIENI W SOLI
Najpierw zwiedziliśmy centrum przemysłu solnego. Salar składa się z takiej ilości soli, że wystarczyłaby chyba wszystkim mieszkańcom Ziemi do końca świata. Nie mieliśmy oczywiście możliwości zajrzeć do kopalni ani przetwórni. Fabrykę oglądaliśmy spod daszków bazaru, który i tam dosięgnął ze swoimi kolorowymi czapkami i torebeczkami. Wszędzie wiszą te same portfeliki, szaliki i breloczki w kształcie alpak, które zdążyły się nam już znudzić. Potem cmentarzysko starych ciuchci. Trupy pociągów pokryte graffiti, na skraju pustyni, robią duże wrażenie. Kiedyś służyły do przewozu złota wydobywanego w pobliskiej kopalni, wysyłanego następnie do portu w Limie, a stamtąd do Hiszpanii.
Jechaliśmy godzinami przez białą pustynię. Czasami wysiadaliśmy, żeby zorientować się, jak wygląda powierzchnia – guzowata, szorstka biała warstwa soli. W niektórych miejscach znajdowaliśmy kałuże z bulgoczącą zimną wodą. Kierowca wyjaśnił, że to przez reakcję chemiczną.
Traciliśmy poczucie czasu i kierunku. Jak okiem sięgnąć tylko my i inne jeepy. Gdzieniegdzie góra, koło niej kaktus, na horyzoncie wulkan. Powierzchnia raz była biała, a raz brunatna, podobnie zalegająca na niej woda. Przez to, że nie było gdzie zawiesić wzroku, myśli też krążyły bez celu, w rytm jękliwej cumbii kierowcy. Powierzchnia to była sucha, spękana, to pokryta konturami wielokątów geometrycznych – w takie kształty zbierają się słone jeziorka, a potem wysychają.
Miejscami świeciła, bo kryształki soli odbijały światło słoneczne. Na kompletnym pustkowiu perspektywa nie znaczyła nic: góra na horyzoncie mogła się znajdować albo 300 m przed nami, albo 300 km. To tu można sobie bez trudu zrobić zdjęcie, jak zjadamy kolegę siedzącego na naszej dłoni. Poza nami żywej duszy. Czuliśmy się jak Jack Sparrow na krańcu świata.
W centrum pustyni jest wyspa Incahuasi. Szara góra obrośnięta kaktusami, wznosząca się nad płaską, białą powierzchnią lustra. Za wstęp na wyspę w samym środku niczego trzeba zapłacić mały datek. Wokół góry kręci się mnóstwo fotografów, dokumentujących zjawisko lustra, które akurat tu postanowiło się tego dnia zjawić. Ciepłe, słone jeziora są głębokie po kostki, i wszyscy brodzą, w butach albo bez.
Pierwszą noc spędziliśmy w solnym hotelu. Niczym nie przypominał tych z Wieliczki – mała, parterowa chatka, zbudowana z solnych cegieł, podłoga wysypana słonym żwirkiem. Ławy i stoły z soli. Panował tam kompletny ascetyzm, oprócz lamp nie było prądu, i każdy został poproszony o oszczędzanie wody. Noc była mroźna, bez świateł na horyzoncie, a z odgłosów słyszeliśmy tylko chrupanie solnego żwiru pod stopami.
JAK WYGLĄDA PIEKŁO?
Im bliżej granicy z Chile, tym więcej, oprócz kaktusów, pojawiało się formacji skalnych, lagun i innych stworzeń. Dziwne mchy, trawy, krzaki, a następnie laguny pełne różowych flamingów. Tuż przed zachodem słońca znaleźliśmy lustro. Parę jeepów zaparkowało na brzegu płytkiego jeziorka. Po horyzont rozpościerała się gigantyczna srebrna tafla, a na samym skraju odbijały się stożki wulkanów. Słychać było oddalone głosy i chlupotanie wody, kiedy po niej spacerowałam.
Drugą noc spędziliśmy w opuszczonej wiosce, jeszcze bardziej zgubionej pośród pustyni niż poprzedni przystanek. Podstawą tutejszej kuchni jest komosa ryżowa – jedyna roślina, która jest w stanie przeżyć w tych warunkach. Była propozycją zaspokojenia światowego głodu, bo prawie nie potrzebuje wody. Minerały pobiera bezpośrednio z gleby. W Polsce jest niebywale droga, pół kilo kosztuje nawet 7 zł.
Nazajutrz wstaliśmy bardzo wcześnie, by zobaczyć wschód słońca przy gejzerach. Jeep wiózł nas przez ciemną, wyboistą pustynię, jeszcze przed wschodem słońca. Akurat się rozjaśniało, gdy zobaczyliśmy wielki labirynt bulgoczącego bagna, w którym topiła się glina, do góry szły słupy pary, wyskakiwały kawałki błota i spadały na buty stojących wokół ludzi. Tak pewnie wygląda piekło. Przeżycie było całkiem interesujące, bo trzymał nas w napięciu dreszczyk emocji – czy nie upuścimy aparatu albo sami nie wpadniemy i nie ugotujemy się razem z gliną. Między gejzerami chodzi się intuicyjnie – jeden fałszywy krok i można natrafić na miękką ziemię i się zapaść. Nie było barierek przy ścieżkach, a ziemia w niektórych miejscach uginała się sama i małe wyrwy wjeżdżały do otworu. Bąbelki na powierzchni gliny, w oparach oświetlone pierwszymi promieniami słońca, wyglądały fascynująco. Kierowca uraczył nas historią o turystce, która podeszła za blisko gejzeru, gdy ten akurat wybuchł, i biedna kobieta wpadła do środka. Według niego dosłownie roztopiła się w tej temperaturze.
Parę kilometrów dalej mogliśmy się wykąpać w gorących źródłach. Powietrze było wciąż chłodne, więc kąpiel była wielką przyjemnością.
Droga powrotna prowadziła przez Park Narodowy Eduardo Avaroa, gdzie znajdują się różne dziwne skalne formy – grzyby, kapelusze na cienkich nogach, skruszone przez wiatr z piaskiem. Najbardziej znana jest Skała Drzewo – rozpędzony wiatr niesie kamyczki, które uderzają w skały, ale nie daje rady unieść ich wyżej niż na metr, więc do erozji dochodzi tylko na dole.
Po lagunach brodzą różowe flamingi, które zjadają swoje glony i nie mają pojęcia, jakim modnym symbolem się stały. Mają w dziobach sitko, którym filtrują wodę. Ludziom nie wolno wchodzić do jeziora, bo ma zbyt wysokie stężenie minerałów, jodu i czasem siarki. Laguna Hedionda, czyli Cuchnąca Laguna, tak bardzo zalatuje, że nawet nie mieliśmy ochoty się zbliżać.
To koniec tego wielokolorowego widowiska. Teraz było nam trochę smutno: ostatnie zdjęcia wulkanów, księżycowych przestrzeni, gór o kolorowych warstwach. Na horyzoncie znajduje się Pustynia Salvadora Dali. Nazwano ją tak, bo sterczące skały wyglądają jak słonie o cienkich, długich nogach z jego obrazów.
Na pustynnym placu pełnym samochodów przesiadłyśmy się w minibusa, który zabrał nas do Chile. Pomocnica kierowcy robiła podróżnikom kanapki na kolanie. Dostałyśmy z Ciotką bułki z serem. Jadłyśmy je, jadąc po asfaltowej autostradzie w stronę kolejnej pustyni – Atakamy po chilijskiej stronie.