Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2018-11-01

Artykuł opublikowany w numerze 11.2018 na stronie nr. 22.

Tekst i zdjęcia: Robert Gondek, Zdjęcia: Łukasz Toch,

Z górki do oceanu


Najniższy czterotysięcznik Afryki, jaki zdobyłem w ramach mojego projektu, znajduje się w Kamerunie i jest najwyższą górą tego kraju. To również jedyne miejsce na Czarnym Lądzie, gdzie w ciągu jednego dnia można z wysokości ponad czterech kilometrów zejść wprost nad wody Oceanu Atlantyckiego.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Mój plan kolejnej podróży na afrykański kontynent zakładał przede wszystkim wejście na ten szczyt, a jednocześnie zakończenie cyklu wędrówek na afrykańskie góry mierzące więcej niż cztery kilometry. Jedyne, co teoretycznie mogło zaburzyć ten zamiar, to pogoda, gdyż początek listopada to końcówka pory deszczowej.

 

TAK SIĘ RODZĄ TALENTY

Mecz na plaży miejskiej w Limbe – Region Południowo-Zachodni. (Polska grała z Kamerunem trzy razy i ani razu nie wygrała).

TEMPO EKSPRESOWE

Przeładowany autobus na drodze z Somalomo do Jaunde. Ważniejszy jest ładunek, pasażerowie mają przecież nogi.

OBSERWATORKA

Jaszczurka agama czerwonogłowa (30–45 cm) z Parku Narodowego Góry Kamerun uważnie śledziła ruchy wyprawy. 

 

W CIEMNOŚCI I MGLE

 

Górę Kamerun można wprawdzie zdobyć w jeden dzień, ale nam zależało na czymś innym. Chcieliśmy spędzić w parku narodowym prawie cały tydzień. Liczyliśmy na to, że nadarzy się okazja, by zobaczyć leśne słonie. Teoretycznie szansa była spora, bo Kamerun nie jest popularną górą. Rocznie w trekkingach bierze tu udział sześćdziesiąt razy mniej turystów niż choćby w rejonie Kilimandżaro. Mieliśmy nadzieję, że dzięki temu trafimy na te zwierzęta.

Był wczesny ranek. Pora deszczowa dawała się nieco we znaki. Wilgoć unosiła się w powietrzu i trochę padało. Bujna zieleń gęstego lasu tropikalnego porastającego zbocza uprzyjemniała początek wędrówki. Dość szybko pokonaliśmy 900 m podejścia do pierwszej górskiej chaty. Nadciągnął rzęsisty deszcz. Schroniliśmy się pod dachem i cierpliwie czekaliśmy, nie nudząc się. Na krzakach nieopodal gromadziły się piękne, kolorowe ptaki. Były to wikłacze przylądkowe, krasnorzytki maskowe i najpiękniejsze z nich – nektarniki oliwkowobrzuche. Miały na piórach wszystkie kolory tęczy!

Deszcz szybko przeszedł i ruszyliśmy dalej, opuszczając zalesioną okolicę. Drzewa zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Znaleźliśmy się w rejonie z pojedynczymi, niezbyt wysokimi krzakami, gęstą trawą i coraz liczniejszymi skałami. Zza chmur wyszło słońce. Zrobiło się przyjemnie.

Zachód słońca nad Gwineą Równikową wyglądał zachwycająco, ale jednocześnie oznaczał, że zostało nam niewiele czasu do zapadnięcia całkowitych ciemności. Przyśpieszyliśmy. To był najtrudniejszy tego dnia odcinek drogi, najbardziej stromy. Podczas wspinaczki trzymałem się traw i skał. Wypatrywałem białych malunków znaczących drogę. Nie byłem pewien, czy szedłem po szlaku. Straciłem z oczu Łukasza i zostałem sam. Nagle zobaczyłem światło. To była trzecia górska chata na trasie i zarazem miejsce, gdzie zamierzaliśmy nocować.

Emocje powoli opadały. Robiło się też zimno. Byłem na niemal 2800 m n.p.m. Nie miałem ze sobą nic poza mokrym ponczem w plecaku, ale nie miałem też wyjścia. Założyłem je i czekałem na resztę zespołu. Odetchnąłem z ulgą, gdy dotarli. Ogrzany przy ognisku, w suchym ubraniu i najedzony, mogłem w końcu unieść głowę, aby zobaczyć tysiące gwiazd skrzących się na bezchmurnym niebie. Gdzieś w oddali migotały światła Buéa, a nawet Douali.

Plan zakładał, że drugiego dnia staniemy na szczycie. Nazajutrz ruszyliśmy bez pośpiechu. Po pięknym, słonecznym poranku pozostało już tylko wspomnienie. Okolica tonęła w gęstej mgle. Wzmógł się wiatr. Krople osadzały się na wszystkim. Nagle we mgle dostrzegłem dwa kształty. Okazało się, że to turysta z przewodnikiem schodzili ze szczytu. – Daleko na wierzchołek? – spytałem. Niby proste, ale wiele się nie dowiedziałem. Kameruńczycy nie mają europejskiego wyczucia czasu, turysta również nie pomógł.

Widoczność nie przekraczała pięciu metrów, toteż od czwartej chaty postanowiliśmy trzymać się razem. Łatwo było zgubić szlak. Coraz mniej traw porastało wzgórza. Pojawiło się więcej skał i zastygłej lawy. Ale i one zniknęły. Został jedynie wulkaniczny pył. Brnęliśmy w nim jak w kopnym śniegu. Dookoła nie było nic widać. I nagle... stanęliśmy na szczycie.

Zdobyłem najwyższy szczyt Kamerunu! Choć tym razem obyło się bez pięknych krajobrazów i widoków z góry. Mgła była jak mleko. Wiatr gnał chmury z ogromną prędkością. Mój aparat wyglądał, jakbym go wyjął spod prysznica. Z brody, jedna po drugiej, skapywały krople wody. Oczywiście nie przeszkodziło to w uczczeniu sukcesu wniesionym na szczyt... ptasim mleczkiem.

Wystarczyły niecałe dwie godziny, aby pejzaż zmienił się diametralnie. Słońce i błękitne niebo! To, co nieprzyjemne, zostało za nami, na górze. Nudne czarne rumowiska skalne zostały zastąpione przez łąki pełne falujących traw. Jedynie wiatr dął nieprzerwanie z ogromną siłą, jego porywy niemal nas wywracały. Po kolejnej godzinie słońce zaszło. Zrobiło się ciemno. Ostatni fragment trasy wiódł pośród zieleni sięgającej do ramion.

Gdy dotarliśmy do upragnionego obozowiska, odetchnąłem z ulgą. Zmęczył nas ten dzień. Nocą kilka razy się budziłem. Nie wiem, czy ze zmęczenia, czy pod wpływem emocji. Pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie. W końcu przyszła burza i sprawdzałem, czy namiot nie przecieka. O świcie nie wiedziałem już, czy to wszystko mi się śniło, czy zdarzyło naprawdę?

 

HUMOR ZDOBYWCÓW

Przy ognisku w jednym z obozowisk podczas podchodzenia.

CO WIDAĆ PRZED METĄ

Wieczorny widok ze zbocza góry Kamerun jeszcze przed dotarciem na szczyt.

 

DESZCZ I KUPA SŁONIA

 

Trzeciego dnia weszliśmy do lasu. To była szansa na spotkanie zwierząt. Może słoni? Może małp? Może ptaków? Mieliśmy je tropić w drodze do kolejnego obozu. Tego dnia padało od rana. Było tak, jak sobie wyobrażałem, że musi być w lesie deszczowym. To była dżungla z moich wyobrażeń. Do tego bez turystów, bez lodży, bez szlaków.

Przewodnik ciął maczetą wszystko dookoła. Szło mu sprawnie, ale i tak posuwaliśmy się bardzo wolno. Zarośla, korzenie, gałęzie, liany i drzewa. Wszędzie ślisko. Byliśmy mokrzy, choć już dawno przestało padać. Kurtka przeciwdeszczowa była zbędna, pot ciekł ciurkiem. Buty mieliśmy przemoczone, a spodnie do kolan umazane w błocie, a od góry mokre. Las deszczowy! Ale mieliśmy frajdę z tego marszu. Dżungla chwytała za nogi i trzymała. Wyrywałem się. Za chwilę gałęzie szykowały kolejną pułapkę. Znów trzeba było się wyrwać. Coś zahaczało o plecak. Coś trzymało kijki. Coś łapało za nogi. Dżungla z nami walczyła. A my z nią. Każdy krok dostarczał emocji.

Byliśmy w jednym z najbardziej deszczowych rejonów świata. Wioska Debundscha leżąca u podnóża góry Kamerun to jedno z pięciu miejsc na Ziemi, gdzie rocznie spada ponad 10 tys. mm wody na metr kwadratowy. (porównywalnie jest tylko w kolumbijskim Lloró, indyjskich Mawsynram i Czerapuńdżi oraz na hawajskiej górze Wai?ale?ale).

Kiedy z mozołem pokonywałem zwalony pień drzewa, spod stopy uniósł się rój owadów – tak małych, że ledwo je widziałem. Było ich mnóstwo, jakbym wszedł w chmurę. Skąd się tu wzięły? Obok leżała świeża kupa słonia! Rozejrzeliśmy się i nasłuchiwaliśmy. Może szedł przed nami? Jak dawno? Ostrożnie ruszyliśmy do przodu. Świeże ślady słoniowych nóg były dobrze widoczne w błocie. Szliśmy i wypatrywaliśmy trąby albo ogromnych uszu. Byliśmy ostrożni, bo jak wiadomo, ze słoniem nie ma żartów. Podobno trzeba uciekać na drzewo albo stanąć nieruchomo. Niestety, ślad się urwał i na kemping dotarliśmy bez przygód.

Las deszczowy skończył się szóstego dnia. Nie zobaczyliśmy słoni. Ale nic nie szkodzi, i tak była to niezapomniana wędrówka. No i zeszliśmy nad sam ocean. Takie rzeczy tylko w Kamerunie!

 

DZIELNE GUMOWE MINIBUSY

 

Afrykańskie dworce autobusowe to miejsca, gdzie tętni życie i w których należy uzbroić się w cierpliwość. Z jednej strony chaos. Ruch. Zamieszanie. Naganiacze i handlarze. Wędrowni sprzedawcy wszystkiego. Krążą pomiędzy podróżnymi i oferują swoje towary. Wystarczy siedzieć i czekać. Sprzedawca butów z trampkiem na głowie. Sprzedawca leków oraz wódki w torebkach i baniakach. Sprzedawca świecidełek, loterii, gazet, pasków, chińskich głośników, koszul, używanych t-shirtów, grzebieni, orzeszków i telefonów komórkowych. Jeśli w ciągu godziny nie przyjdzie do nas ktoś z towarem, powinniśmy się zacząć zastanawiać, czy wszystko z nami w porządku. Ale na pewno przyjdzie.

Usiedliśmy w barze na dworcu w Jaunde, stolicy Kamerunu, i oddaliśmy się nicnierobieniu. Tak po prostu. Siedzieliśmy i czekaliśmy. Tu zawsze na coś się czeka. A jak nie ma na co czekać, to czeka się na nic. My akurat wiedzieliśmy, na co czekamy. Autobus do Somalomo miał przyjechać o 13.00. Czas płynął. Minuty, godziny. Piliśmy colę. Czekaliśmy. Obserwowaliśmy toczące się dworcowe życie. Minęła godzina 13.00. Nikt się nie podniósł. Nikt nie protestował. Po prostu nie nadszedł jeszcze właściwy czas. Trzeba było czekać.

Po pół godzinie ktoś odkręcił koło w minibusie, którym mieliśmy podróżować. Ktoś inny zaczął grzebać przy silniku. Ktoś zaczął układać konstrukcję z bagaży na dachu. Baniaki z paliwem, pudła, skrzynki, nasze plecaki. Autobus miał zabrać 19 osób. Zastanawialiśmy się, ile zabierze tym razem. Minęła 14.00. Ludzie szykowali się, by powoli zajmować miejsca.

Koła wciąż jednak nie było. Bagaże zostały przykryte folią, co mogło oznaczać, że przygotowania do wyjazdu weszły w końcową fazę. Dwóch pomocników zaczęło się krzątać przy kole, popijając kolejne saszetki z rumem i whisky. Ruszyliśmy o 15.00. Tylko dwie godziny opóźnienia. Tylko dziesięć osób. Podejrzanie mało. Radość nie trwała długo. Zaraz za dworcem dosiadali się kolejni pasażerowie.

Cieszyliśmy się, że kameruńska muzyka płynąca z podświetlanego głośniczka zagłusza większość hałasów. Nie słyszałem stukotu, trzasków i innych dźwięków dochodzących z wnętrza pojazdu. Dzięki temu wierzyłem, że minibus nie rozleci się po drodze.

W Messamenie dosiedli się kolejni ludzie. Osiągnęliśmy maksymalną pojemność: na pokładzie znajdowały się dwadzieścia trzy osoby plus kurczak.

Najpierw na drodze pojawiły się kałuże, potem ugrzęźliśmy w błocie. Do pewnego momentu kierowca w tylko sobie znany sposób manewrował skutecznie między jeziorkami i potokami, w końcu jednak stanęliśmy na dobre. Autobus przechylił się na bok. Ludzie wysiedli i wypchnęli pojazd z błota. Nad lasem rozpętała się burza. To była potężna, tropikalna ulewa. Przez dziurawy dach i szparę przy drzwiach do wnętrza autobusu wlewała się woda. Zapowiadało się coraz ciekawiej. Znów stanęliśmy i autobus jeszcze raz się przechylił. Nasze drzwi zostały zablokowane. Musieliśmy wysiadać od strony kierowcy. Niewiele brakowało, a pojazd położyłby się na boku. Bujanie nic nie dało. Autobus zawisł. Do Somalomo dojechaliśmy ostatecznie po dziesięciu godzinach.

Droga powrotna zapowiadała się równie ciekawie. Na dachu umieszczono nieprawdopodobną ilość ładunków. Banany, żywe ryby w wielkich miskach, torby, walizy. Kabina najwyraźniej była z gumy. Zabraliśmy do środka dwadzieścia sześć osób plus dwie na dachu. Jechaliśmy wolno wąską pomarańczową dróżką wśród gęstej zieleni. Coś stukało. Kierowca wyjrzał przez okno i niewzruszony jechał dalej.

Nagle usłyszeliśmy huk. Minibusem szarpnęło. Przerażony kierowca zahamował. A może pojazd sam się zatrzymał? Odpadło nam koło. Mieliśmy szczęście, że jechaliśmy tak wolno. Kierowca zabrał się za naprawę. Młotek, klucz, kawałek drewna i podnośnik wystarczyły. Koło wróciło na swoje miejsce, a my do autobusu. Ta podróż dała nam się we znaki.

Wędrowanie po Afryce uczy i dlatego – oprócz kolekcjonowania czterotysięczników – wciąż z chęcią wracam na ten kontynent.