Pędzimy taksówką do stolicy Malawi, Lilongwe. Asfaltowa droga, o dziwo, jest równa jak stół. Przednią szybę auta wypełnia soczyste, błękitne niebo. Mijamy nielicznych rowerzystów obwieszonych kiściami bananów, workami cebuli, kapusty i pomidorów, garnkami rodem z Chin, a także... blachą falistą. Zmierzają do miasta na targ.
Dostępny PDF
Poboczem drogi ciągną też strużki kobiet z nieodłącznymi kanistrami na głowach lub z maluchami w chustach przewieszonymi przez plecy. Największa rewolucja w Afryce to wynalezienie i spopularyzowanie plastikowego kanistra. Dziś już nie trzeba nosić kamiennych saganów czy glinianych kadzi. Jaka to wygoda, gdy po wodę można wysłać kilkuletnie dziecko.
Podczas postoju zajadam zakupione na straganie jajka. Dookoła mnie zbiera się dzieciarnia i choć jestem już ponad dwa tygodnie w Afryce, wyciągam z małego plecaczka ostatnią paczkę cukierków. Radość jest zawsze tak samo wielka. Dzieciaki się cieszą, dorośli spoglądają jakby przyjaźniej, i nie mam już problemu z zachęceniem ich do zdjęcia.
RYBACY Z SENGA BAY
Odpoczynek po całodniowej pracy na plaży w Senga Bay. W tle malutka i charakterystyczna Lizard Island.
MALOWNICZY POWRÓT
Widok z hotelowego patio na kobiety, zawsze kolorowe, powracające z targu do wioski.
PRÓBA ZRĘCZNOŚCI
Sprytny malec znad jeziora Malawi toczył swoje gumowe kółko bezbłędnie, aż w końcu zniknął z oczu autora – obserwatora.
ŚWIATOWO PRZY BARZE
Po trzech godzinach dojeżdżamy do Lilongwe. Większe miasta w Afryce robią zazwyczaj przygnębiające wrażenie – brudne, zatęchłe, wyglądają, jakby umierały, i tylko ludzie ratują sytuację: są kolorowo ubrani, często zaciekawieni i uśmiechnięci. Ale w Lilongwe jest inaczej. Stolica Malawi to małe, dość czyste i barwne miasto, wyróżniające się puszczoną samopas zielenią, która potrafi wytrysnąć zza zakrętu w najmniej spodziewanym momencie. W wielu miejscach olbrzymie, zielono-brązowe korony tworzą naturalne tunele odgradzające od palącego słońca. Wieczorem spaceruję po małym, kameralnym centrum miasta. Także tutaj nie zapomniano o zieleni. Pomiędzy budynkami widać pielęgnowane krzewy i przycięte klomby.
Noc spędzam w Mabuya Camp, w którym znajdują się drewniane domki kempingowe, jest pole namiotowe i budynek z pokojami. Po zameldowaniu rzucam toboły na łóżko w dwunastoosobowym pokoju i idę tam, gdzie spotykają się wszyscy niezależni podróżnicy – do baru.
Jest grupa Holendrów, którzy wracają znad jeziora Malawi i zmierzają w stronę Parku Narodowego Południowej Luangwy w Zambii. Jest para z Japonii, dwóch Niemców i niemówiąca po angielsku starsza pani z Francji, co w żaden sposób jej nie zniechęca do spędzania z nami czasu. Próbujemy miejscowego napitku Kucha-Kucha, który ma smakować jak piwo, ale naprawdę nie da się tego pić, i przerzucamy się na miejscowego Carlsberga.
Rozmowy toczą się wśród śmiechów, brzęku szkła i kul bilardowych. Wszyscy jesteśmy szczęśliwi, trochę pijani, ale bezpieczni, bo mieszkamy w ogrodzonym obozowisku dla białych, którzy – bez względu na podróżniczą rutynę – zawsze pod koniec dnia wypatrują spokojnej przystani.
Kolejny dzień i kolejne wyzwanie, tym razem na jednym z dworców, skąd odchodzą autobusy do Senga Bay nad jeziorem Malawi. Panuje tu klasyczny afrykański rozgardiasz, przelewanie się dwóch potoków: ludzkiego oraz mechanicznego. A wszystko zanurzone w porannym słońcu, wirującym kurzu i ponaglających okrzykach. Po zakupie biletu odnajduję duży, parujący spalinami autobus, który nie tylko służy do przewozu ludzi, ale także pełni rolę środka transportu rzeczy wszelakich. Czego tu nie ma: kolorowe wiadra i miski, cynowe garnki, rowerek dla dziecka, żywa, ale związana kura, głowa kapusty pojedynczo i głowy kapusty w wielkich plastikowych torbach, worki ziemniaków, wielkie kiście marchewki i siatki pełne pomidorów, pęki cebuli i pęki bananów, zapakowane po 10 i po 20 sztuk proszki do prania, a do tego wszystkiego wielkie walizy, toboły, torby i worki pełne ciuchów lub fasoli, słowem – cały afrykański targ.
WODA JEST WSZYSTKIM
Typowe popołudnie w Cape Maclear – kobiety i dzieci przy codziennych pracach nad „wielką wodą”, która jest dla tutejszych wszystkim.
NA WYCIĄGNIĘCIE RĘKI
Afrykański targ na dworcu autobusowym w Salimie przypomina trochę Wielką Kołomyję Elementarną z książki Niziurskiego.
AŻ CHCE SIĘ DO STOLICY
Jak widać, do stolicy Lilongwe można jechać prosto, gładko i bez towarzystwa.
JEDYNY TURYSTA W OKOLICY
Po dwóch godzinach dojeżdżamy do Salimy, miejsca przesiadkowego, z którego drogi wiodą na północ do Mzuzu i na południe do Blantyre – drugiego co do wielkości miasta w tym kraju. Po kolejnej godzinie jestem w Senga Bay i kieruję się w stronę jeziora.
Mijam targ, na którym mieszają się zapachy złowionych ryb, świeżych i suszonych, woń lekko podgniłych warzyw i owoców oraz bryzy dolatującej od wody. Mijane chatki mają kolor brunatny i tylko niektórym ścianom nadano bardziej radosny wygląd, bo pomalowano je na czerwono lub umieszczono na nich jakiś niezrozumiały napis. Chatki, chatynki. Ni to małe domki, ni to lepianki, coś pomiędzy. Zbudowane na podmurówce, niskie pomieszczenia, czasem obłożone blachą falistą, czasem bambusem. Przez niewielkie otwory w ścianach widać skotłowane posłanie, piecyk, drewniany stół z przewróconym kubkiem, ale także radio czy telewizor.
Po dłuższej chwili dochodzę do jeziora i widzę seledynowy budynek z małym barem na froncie i kilkoma fotelami w cieniu rozłożystego drzewa. Mufrasa Beach Lodge. Od razu mi się podoba. Dla pewności sprawdzam jeszcze pokój. Okazuje się, że jestem tu jedynym turystą i wszelkie niezbędne wygody są do mojej dyspozycji. Żyć, nie umierać...
Z RYBAKAMI O SEKSIE
W popołudniowym słońcu spaceruję po plaży i przyglądam się mieszkańcom. Kilkanaście solidnych łódek wyciągniętych na piasek stanowi główne miejsce spotkań towarzyskich. Mężczyźni siedzą na burtach lub bezpośrednio na piasku i wykonują różne prace. Porządkują sieci, łatają dziury w czółnach, poprawiają wyblakłe nazwy łódek, dzięki czemu dowiaduję się, że na brzegu stoją m.in. Fastsani Boa, Nike Phiri Company oraz Simunthu 1. Część rybaków leniwie przeciąga się w cieniu nielicznych drzew, inni grają w piłkę, ktoś rozmawia przez komórkę.
Jest przypływ. Duże, wydawałoby się morskie fale uderzają o brzeg jeziora, niosąc ze sobą białą pianę i zakłócając popołudniową ciszę. Siadam na piasku i wpatruję się w niebieską, czystą toń jeziora Malawi. Moje rozmyślania przerywa kilkuletni chłopiec. Z zaciętą twarzą biegnie ile sił w nogach wzdłuż brzegu i toczy oponę rowerową. Jest ubrany w jasną, rozpiętą koszulę i postrzępione spodenki. Wygląda, jakby za chwilę miał się zanurzyć w falach i zniknąć razem ze swoją zabawką. Tymczasem jest na tyle wprawny, że opona ani razu nie opada do wody i z gracją toczy się po mokrym piasku. Wszystko to zwiewne i radosne.
Wracam powoli do Mufrasa Beach, siadam w wygodnym wiklinowym fotelu i zamawiam zimne piwo. Przede mną widok na wodę i niedaleką, małą Lizard Island, czyli Wyspę Jaszczurek, na którą wybieram się jutro. W tym celu rozmawiam z miejscowym przewodnikiem i ustalamy cenę wycieczki. Potem następuje prezentacja artystycznych pamiątek, wykonanych, jak się okazuje, przez... jego szwagra. Kolorowe obrazy przedstawiające jezioro i wyspę, malownicze widoczki z dłubanką i zachodem słońca, ryciny przedstawiające afrykańskie kobiety w drodze do studni czy jaskrawe obrazki słoni i hipopotamów.
Po zawarciu transakcji zapraszam przewodnika na piwo. Dosiadają się też jego koledzy i zaczynamy rozmawiać. Bez skrępowania pytają, czy miałem już afrykańską kobietę? Kiedy mówię, że nie, że mam w Polsce dziewczynę, ze zrozumieniem kiwają głowami, dodając wszakże, że... nie wiem, co tracę. Opowiadają o białych kobietach, turystkach, które odwiedzają Senga Bay, żeby zakosztować afrykańskiego seksu. Opowiadają bez fałszywego wstydu, często dodając pikantne szczegóły. W pewnym momencie rozmowa schodzi na śluby i wesela. Tutaj oświadczyny chłopaka przeprowadza krewny (najczęściej wujek) w rozmowie z rodziną potencjalnej małżonki. Na wesele schodzi się cała wioska, a także znajomi z okolicznych osad. Każdy przynosi coś do jedzenia i do picia. Para młoda dostarcza jedzenie główne (najczęściej krowę) i trochę alkoholu.
Po chwili milczenia pytają, po co właściwie tu przyjechałem. Gdy odpowiadam, że chciałem zobaczyć jezioro oraz ich kraj, nie bardzo mi chyba wierzą. Po co miałbym się tłuc ze swojego europejskiego raju tutaj, do tej zabitej deskami dziury. Dopytują, czy może będę robił tu jakiś biznes, na przykład handel pamiątkami. O, to wtedy tak, to jest sens, zresztą oni znają artystów i dobrą hurtownię, więc gdybym tylko chciał wejść z nimi w ten pamiątkowy interes... Odpowiadam, że Malawi jest jednym z krajów, który odwiedzam podczas afrykańskiej podróży, że byłem wcześniej w Zambii i że tak naprawdę to oprócz jeziora chciałem zobaczyć dzikie zwierzęta w parkach narodowych. Kiwają tylko głowami, jakby bardziej uspokojeni, że jednak jest sens w tej mojej podróży, a nie tylko niezrozumiała fanaberia białego turysty.
DOBRE DRZEWO
Stoi w centrum wioski, daje cień i przydaje jej urody. Ponadto jego pędy są jadalne, a liście, traktowane jak warzywo, zawierają dużo witaminy C. Baobab kojarzy się tylko dobrze.
W MALAWI NAD MALAWI
W życiu piękne są tylko chwile... tym razem ta przedwieczorna w Cape Maclear.
JAK POLAK Z POLAKIEM
W szoferce jest pięć siedzeń plus miejsce dla kierowcy, ale znajduje się tam osiem osób i dziecko. Z tyłu na pace jest nas około 25–30 osób, więc ni to siedzę, ni to klęczę. Po godzinie krążenia po wiosce i czekania, aż pick-up się zapełni, w końcu opuszczam Senga Bay i jadę znów do Salimy. Tutaj znajduję autobus do Monkey Bay, odległego o 130 km. A stamtąd jadę do mojego właściwego celu – Cape Maclear, znów nad Malawi.
Podczas postoju przed wyjazdem z Monkey widzę w bocznym lusterku, jak na pakę wsiada dwóch mzungu (białych). Kiedy zatrzymujemy się na stacji benzynowej, słyszę, jak rozmawiają, i przez stukot silnika poznaję, że to nie może być angielski. Postanawiam wysiąść. Zagaduję i co się okazuje? Tak jak przypuszczałem: Polacy! Zatankowani i uśmiechnięci, ruszamy w stronę Cape Maclear. Przekrzykując ryk silnika, próbujemy nawiązać rozmowę.
Radek i Piotrek korzystają z mojej rady i razem dojeżdżamy do Fat Monkey’s – ostatniego hostelu na plaży, który polecił mi Anglik spotkany nad jeziorem Kariba. Rzeczywiście, jest tutaj pięknie. Przestronny bar na piasku, duże pole namiotowe, gustowne domki, czy raczej chatki kempingowe. Ponieważ w domkach nie ma miejsca, rozbijamy namioty przy samej plaży. Trafia nam się w ten sposób jedno z najbardziej malowniczych miejsc noclegowych w Afryce.
Wyciągam ostatnie opakowania polskich kabanosów i suchej krakowskiej. Oni stawiają butelkę ginu i gadamy, gadamy. Chłopaki jadą z Dar es Salam, wjechali do Malawi od północy i zmierzają przez Mozambik do Johannesburga w RPA. Mówię im o Zambii i o parkach Dolnej Zambezi i Południowej Luangwy. Opowiadamy sobie także o poznanych ludziach Afryki i zgadzamy się, że są przyjacielscy, otwarci, pomocni.
Do naszej wesołej kompanii dołącza grupa Anglików, wolontariuszy i studentów. Zimne piwko za jednego dolara leje się strumieniami, każdy ma jakąś nową historię do przekazania, cały czas słychać śmiechy Malawijczyków, którzy włączyli się do imprezy. Jeden starszy Anglik napił się tak, że biega za jakąś studentką, i trzeba go położyć spać, bo rozrabia. Piotrek wprosił się za bar i serwuje drinki, barman z kolei tańczy ze śliczną, dwudziestoletnią Charlottą. Mnie pech nie opuszcza, bo wdałem się w rozmowę o systemach edukacji ze wstawionym studentem medycyny. Z kolei Oli, czarnoskóra Brytyjka, żali mi się, że miejscowi mówią do niej w lokalnym języku, a ona przecież ni w ząb nie rozumie.
ŻYCIE POD BAOBABEM
Baobab w środku wioski jest potężny. Wysoki na kilkadziesiąt metrów i rozłożysty na tyle, że kilkanaście okolicznych bambusowych pałatek to najlepsze miejsca do życia ze względu na rzucany cień. Gdy razem z Piotrkiem i Radkiem próbujemy objąć wielki, gruby pień, dzieciarnia, która nam towarzyszy, wybucha donośnym śmiechem. Potrzeba by jeszcze ze sześciu takich do objęcia drzewa.
Wioska robi dobre wrażenie. Przede wszystkim jest czysta i zadbana. Co prawda w powietrzu unosi się specyficzny zapach suszonych ryb, ale z tego właśnie, oprócz turystyki, żyje miejscowa ludność. Na zielonych lub niebieskich płachtach, zawieszonych pomiędzy bambusowymi palikami lub rozłożonymi bezpośrednio na ziemi, leżą tysiące małych srebrzystych rybek. Większe, smakowicie wyglądające okazy wiszą na hakach lub sznurkach w okolicznych sklepikach.
Spacerujemy piaszczystą, ubitą drogą wzdłuż chatek, oglądamy towary, zagadujemy handlarzy. Idziemy także odwiedzić Daana, Holendra, który realizuje projekt dla dzieci w wiosce: plac zabaw oraz minikino z kreskówkami. Dochodzimy do białego, murowanego domku z dużym podwórkiem, gdzie właśnie instalują projektor i sprawdzają, jaki będzie efekt na białej ścianie.
Daan opowiada nam, jak to na emeryturze postanowił zrobić coś dla maluchów. Pomimo szczerych chęci i zapału z jego strony biurokracja i korupcja panująca w Malawi piętrzą same trudności. Co więcej, miejscowa ludność też nie wykazuje chęci pomocy. Pomimo tego widzimy w końcu, jak rozgrzany projektor odpala i na ekranie zaczyna wygłupiać się królik Bugs. Dzieciarnia milknie jak nożem uciął i siedzi wpatrzona w bajkowe cuda.
MALOWIDŁO
Dziś jestem wyposażony w aparat fotograficzny i zapowiedziałem wszystkim znajomym, żeby nie przeszkadzali mi w robieniu zdjęć. A jest na co popatrzeć. Co prawda jestem już otrzaskany z zapierającymi dech w piersiach widokami (Zambia i Uganda), ale to, co zobaczyłem wczoraj, wykracza poza ramy afrykańskiego zachodu słońca. Leżę więc i czekam, a słoneczko, wielka czerwonopomarańczowa kula, powoli, powoli opada. Nie chodzi o kolory tarczy słońca, ale o feerię barw, które pozostają na niebie jeszcze pół godziny po tym, jak znika ono za horyzontem...
Na górze błękit nieba, poprzecinany bielą chmur. Na dole granat jeziora z przybijającymi do brzegu srebrzystymi falami. A pośrodku... A pośrodku równy pas pomarańczowego nieba, żółtozłoty na krawędziach i przechodzący w krwistą czerwień w samym środku tej magicznej smugi. Prawdziwe bogactwo mieniących się kolorów, załamującego się światła i dźwięku – tak, dźwięku, bo oprócz lekkiego szmeru fal otacza mnie przejmująca cisza wieczoru. Wszyscy gdzieś zniknęli i tylko z oddali słychać ledwo dobiegające szczekanie psa. Całość jest okraszona dwoma szczegółami, które dopełniają tego cudownego malowidła. Po lewej, w odległości kilkuset metrów, majaczy trójkątny, zielono-czarny pagórek wysepki, dumnie odznaczający się na tle rozświetlonego nieba i jeziora. Po prawej, nieco bliżej, widoczny jest granatowy zarys niewielkiej, jak gdyby zagubionej łodzi rybackiej, z małą schyloną postacią na dziobie, która wybiera i układa sieci. To spóźniony rybak wraca powoli do domu – przecina gasnącą kulę ognia i płynie wzdłuż złotokarminowej wstęgi.
Nadchodzi ciepła noc. W oddali na plaży widzę, jak rozpalają się ogniska i jak miejscowa ludność szykuje się do kolejnego radosnego wieczoru. Myślę o Afryce. O jej trudnej historii, wojnach, niewolnictwie, ludobójstwie. Kolonizacja, dekolonizacja, chaos i czarna rozpacz. A jednocześnie siła, energia i potencjał. Tu właśnie czuje się życie. Afryka, Malawi, Cape Maclear! I gdzieś tam ja, walczący ze swoim demonami, podczas kolejnego etapu podróży.