Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2019-01-01

Artykuł opublikowany w numerze 01.2019 na stronie nr. 58.

Tekst i zdjęcia: Katarzyna Gnyra,

Mały Tybet


Samolot przebijał się przez chmury. Wszystko pod nami było żółto-pomarańczowo-brązowe z domieszką różnych odcieni szarości. Pasma zieleni pojawiały się rzadko i wyglądały niczym z innego świata. Jakim cudem udaje się tam cokolwiek uprawiać? – pomyślałam. W pobliżu ktoś recytował mantry. Koła maszyny dotknęły ziemi...

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Ladakh – kraina w Himalajach, nazywana powszechnie Małym Tybetem. Do lat 70. niedostępna dla turystów. Obecnie część północnego regionu Indii, o nazwie Dżammu i Kaszmir. Zdominowana przez buddyzm i niewiele mająca wspólnego z muzułmańskim Kaszmirem. Jej nazwa pochodzi od tybetańskiego zwrotu la-dags, znaczącego „kraj górskich przejść” – wciśnięty pomiędzy Himalaje Wysokie i łańcuch Karakorum.

 

PIĘKNA GOMPA

Mały Tybet słynie z przepięknych tybetańskich klasztorów, malowniczo eksponowanych. Do najsłynniejszych należą: Likir, Thikse, Alchi i Hemis.

SZYBKIE MODŁY

Mieszkanka Ladakhu w tradycyjnym stroju, obracająca młynki modlitewne w klasztorze w Alchi.

PRZYSZŁY BUDDA

Posąg Maitreya – przyszłego Buddy, znajdujący się w klasztorze w Thikse, uważany jest za najpiękniejszą tutaj rzeźbę religijną.

 

JULAY, SŁOWO WYTRYCH

 

Stolicą Ladakhu jest niewielkie miasto Leh, leżące na wysokości 3514 m n.p.m. Wielu przybyszów pierwsze dwa dni spędza w łóżku z objawami choroby wysokościowej. Szczęście to nie ominęło i mnie. Początkowo czułam się zadziwiająco dobrze, zdążyłam nabrać pewności siebie i nawet wybrać na spacer. W pewnym momencie zaczęłam jednak odczuwać nudności i zawroty głowy. Łyknęłam lek z pobliskiej apteki, zdesperowana znalazłam taksówkę i poprosiłam o odwiezienie do hostelu. Nie przewidziałam tylko jednego... że taksówka stanie w korku. Korki w Himalajach!? – kompletnie zgłupiałam. Niestety, wąskie ulice Leh nie są przystosowane do zwiększającego się w ostatnich latach ruchu samochodowego.

Aż do wojny pomiędzy Chinami i Indiami w 1962 r. Leh był ważnym ośrodkiem handlowym jedwabnego szlaku, łączącym ze sobą Chiny, Tybet, Indie i Azję Centralną. Dzięki temu powstała niezwykła mieszanka etniczna. W himalajskiej stolicy można spotkać zarówno Tybetańczyków, jak i Hindusów o rozmaitych korzeniach, a także ludzi o prawie arabskich, kaszmirskich rysach twarzy. Buddystów, hinduistów i muzułmanów...

Uprzejmość mieszkańcy Ladakhu mają we krwi. Gospodynie, ubrane w tradycyjne wełniane suknie kunthop, chętnie częstują gurgur cha – herbatą z masłem i solą, a na ulicach co chwilę słyszymy: – Julay! – słowo wytrych, które oznaczać może dosłownie wszystko: „Dzień dobry”, „Dziękuję” czy „Do zobaczenia!”.

Leh można zwiedzać w dwóch odsłonach. Pierwsza, turystyczna, to dostępne wyłącznie dla pieszych okolice Main Bazar, a także wznoszące się nad nimi wzgórze z dawnym pałacem królewskim i malowniczym klasztorem Tsemo Gompa. To tam spędzam pierwsze dwa dni, nagabywana przez właścicieli sklepów z pamiątkami i wybierając z bogatej oferty restauracji oferujących zachodnie jedzenie. Podziwiam widok na miasto roztaczający się z licznych zamkowych tarasów. Pode mną teren przypominający jakąś chaotyczną konstrukcję – Leh wciąż się rozwija i wygląda jak jeden wielki plac budowy. A nad wszystkim góruje jeszcze Szanti Stupa – Stupa Pokoju.

Odsłona druga, nieturystyczna, którą odkrywam nieco później, to szereg bocznych uliczek – targowisk dla miejscowych. Można tu kupić dosłownie wszystko, od butów po sprzęty domowe. W jednej z wnęk mężczyzna miesza kijem coś w olbrzymim kotle z różową cieczą – farbuje tkaniny. Jest też ręczna pralnia, gdzie ubrania prasuje się metalowym pokaźnym żelazkiem, no i inne ciekawostki.

Wchodzę do tzw. tea stalls, gdzie serwują chai oraz kumbir – miejscowy chleb. Pomieszczenie, z dwiema podłużnymi ławami do siedzenia, najczęściej zapełniają mężczyźni. Na ulicy jest raczej brudno, kurz wciska się w nozdrza, co jakiś czas atakuje zapach moczu. W takim miejscu tutejsi patrzą na mnie ze zrozumiałym zdziwieniem.

 

ZA DUŻO GOŚCI

 

Po otwarciu granic i powstaniu autostrad łączących Ladakh z pozostałą częścią Indii Mały Tybet zaczął przeżywać dynamiczny rozwój. Lata 80. i 90. dla miejscowych były czasem zachłyśnięcia się kulturą Zachodu. Od początku XXI w. kwitnie tutaj turystyka, niestety gości przybywa więcej, niż region jest w stanie przyjąć. W miejscu tradycyjnych domów z błotnistej cegły, doskonale trzymających ciepło zimą, powstają betonowe guest-house’y, których ogrzanie pochłania mnóstwo energii. Tereny rolnicze wokół Leh zniknęły całkowicie, bo zastąpiły je hotele. Dostosowane do tutejszych warunków tzw. suche toalety, znajdujące się poza domem, zastępuje się „zachodnimi” ubikacjami zużywającymi mnóstwo wody, której jest przecież coraz mniej.

– W regionie pustynnym, takim jak Ladakh, stanowi to ogromny problem – mówi Henry z organizacji Local Futures. – Większość wody w źródłach pochodzi z topniejących lodowców, a niestety w ostatnich latach opady śniegu są coraz mniejsze. Ludzie budują domy i hotele nawet na pustyni, gdzie wodę trzeba dostarczać rządowymi ciężarówkami.

Ladakh boryka się także z problemem śmieci, których ogromne ilości generują zwłaszcza turyści. Najgorsze są plastikowe butelki i foliowe opakowania.

Coraz częściej młodzi ludzie odchodzą od pracy w rolnictwie i szukają zatrudnienia w mieście. Skutek jest taki, że mieszkańcy uzależniają się od importowanej żywności. – W takim terenie uzależnianie się od żywności z zewnątrz może być bardzo niebezpieczne – kontynuuje Henry. – Wystarczy najmniejszy konflikt graniczny z Chinami czy Pakistanem, a autostrada zostanie zamknięta, i co wtedy? Ciężarówki z żywnością nie dojadą...

 

DALEKO OD MAMY

Dzieci oddawane do klasztorów często pochodzą z biedniejszych rodzin. Mnisi zapewniają im wyżywienie i edukację.

BLIŻEJ NIEBA

Widok z autostrady Leh – Srinagar na klasztor w Basgo. Dawniej do tak położonych świątyń można się było dostać wyłącznie pieszo, wspinając się po stromej ścieżce lub schodach.

WIELKA STUPA

Ten typ budowli sakralnej jest często spotykany w Ladakhu, choć nie zawsze stupy bywają aż tak duże.

 

SKUTEREM PO KLASZTORACH

 

Ladakh postanawiam zwiedzać na własną rękę, bez zatrudniania przewodników czy przewoźników. Odstraszają ceny proponowane przez agencje turystyczne, ale także trudne warunki trekkingu. Od początku lipca codziennie świeci mocne słońce, przed którym nie ochroni ani czapka, ani długie rękawy. Powietrze jest suche i pełne kurzu, piasek gromadzi się w nozdrzach, które krwawią.

Co jakiś czas spoglądam na ogłoszenia – Markha Valley, Stok Kangri – nie czuję się jednak jeszcze na siłach, by wyruszyć na kilkudniową wędrówkę po himalajskiej pustyni. Wolę tereny nieco niższe, zielone, gdzie co jakiś czas można się schronić w cieniu drzewa. Nie jestem także fanką popularnych tu jeep safari, czyli czterodniowej jazdy terenówką w kierunku doliny Nubra i jeziora Banggong Co – dwóch najchętniej odwiedzanych miejsc. Nie mogę wyruszyć tam skuterem ze względu na przełęcz Khardung La (5359 m n.p.m.), z którą maszyna o niewielkiej mocy mogłaby sobie nie poradzić. W końcu postanawiam wędrować w promieniu 100 km od Leh – pozwiedzać klasztory i wioski.

Autostrada Leh-Manali, podobnie jak i ta pomiędzy Leh i Srinagar, przypomina miejscami strefę wojenną. Pełno baz wojskowych. Co chwilę mijam żołnierzy w mundurach, ciemnozielone ciężarówki oraz terenówki. Widać ogrodzenia zakończone drutem kolczastym, masywne bramy, a za nimi baraki. W pobliżu chińska granica.

Bazy wprowadzają mnie w dziwny nastrój, nie wybijają jednak z rytmu jazdy. Najgorsze są ciężarówki, z których często wydobywa się gęsty, czarny dym. Poza tym na drodze są jeszcze szalejące jeepy oraz royal enfieldy – najpopularniejsze tu motocykle. W pobliżu Leh autostrada jest nią tylko z nazwy. Przy drodze sprzedaje się bowiem warzywa i inne najpotrzebniejsze produkty, samochody zatrzymują się na chybił trafił i blokują jeden z dwóch pasów. Skuterem lawiruję pomiędzy uczestnikami ruchu. Powoli posuwam się do przodu.

Pustynny, skalny krajobraz zachwyca i nuży na zmianę. Brakuje mi zieleni, wody. Klimat męczy – jest gorąco i sucho, słońce w ciągu dnia parzy, wieczorem dokucza chłód. Skóra staje się podrażniona. Codziennie w każdą odsłoniętą część ciała wcieram mnóstwo olejku z filtrem 30.

 

PIWO DLA BÓSTWA

 

Ladakh warto odwiedzić chociażby ze względu na wspaniałe buddyjskie klasztory. Do najpiękniejszych należą Lamayuru, Likir, Alchi i Thiksey. Nazywa się je tutaj gompami, co oznacza „miejsce odosobnienia”. W sezonie turystycznym mnichom trudno jednak liczyć na chwilę samotności.

Zapadła mi w pamięci wizyta w Thiksey. Klasztor zachwyca. Zwłaszcza dukhang – główne miejsce zgromadzeń, przyciemnione, utrzymane w barwach brązu, złota i czerwieni, udekorowane przepięknymi malowidłami przedstawiającymi sceny z buddyjskiej mitologii oraz tkaninami zwanymi thangkas. Znajdują się tam niskie pulpity i podłużne poduszki służące mnichom do siedzenia. Po obydwu stronach, nieco dalej od wejścia, wiszą olbrzymie, tradycyjne bębny, a przy przeciwległej ścianie znajduje się ołtarz ze świętymi posągami Buddy oraz bóstw, przed którymi palą się olejne lampy i stoją miseczki z wodą, a także inne dary. W wielu klasztorach są to ciastka, owoce czy banknoty, choć zauważyłam, że co szczęśliwsze bóstwa dostają także... piwo lub butelkę lokalnej whisky.

Oprócz dukhang w Thiksey dobrze zapamiętałam schody. Wejść na sam szczyt nie było łatwo – słońce paliło, a stopnie się mnożyły. W połowie drogi, pomiędzy tradycyjnymi budynkami mieszkalnymi, znalazłam kawałek cienia i przysiadłam. W pobliskich drzwiach pojawił się mnich i rozpoczął przyjacielską rozmowę:

– Which country are you from?

– Poland.

– Przyjechałaś motocyklem?

– Skuterem.

– Zaparkowałaś na dole?

– Tak, koło restauracji.

– Wiesz, tam z drugiej strony jest droga, po której można wjechać na samą górę.

Zbaraniałam. I na co ten cały wysiłek? Ale... mimo wszystko jakoś miło jest zwiedzać klasztor w tradycyjny sposób, jak za dawnych czasów, kiedy asfaltowe drogi nie istniały.

 

MITOLOGIA W TAŃCU

Festiwal w klasztorze w Phyang. Mnisi, przebrani w tradycyjne stroje i rytualne maski, przez trzy dni tańczą, przedstawiając sceny z buddyjskiej mitologii.

 

PIERWSZE SPOTKANIE KULTUR

 

Do Old Likir Guest House trafiłam przypadkiem, poszukując internetu. Z zewnątrz dom wyglądał niepozornie – białe ściany, rzeźbiona framuga, znaczek Trip Advisor przyklejony do niewielkiego okna. Na piętrze przybudówka z wielkimi oknami (znajdują się tam dwa pokoje gościnne, jeden modlitewny i malutki taras). Główne pomieszczenie w domu stanowiła kuchnia, ale za to jaka! Urządzona w tradycyjnym stylu ladakhi – pod ścianami wspaniałe, rzeźbione, drewniane kredensy wypełnione żeliwnymi misami, glinianymi dzbanami, metalowymi i porcelanowymi naczyniami, na podłodze malutkie stoliki, a pod oknem materace do siedzenia.

– Jeżeli potrzebujesz internetu i zdecydujesz się zostać, możemy podjechać twoim skuterem 10 km do głównej drogi – tam, gdzie moja sieć komórkowa łapie zasięg, i wtedy udostępnię ci moje 4G – zaproponował właściciel.

Podróż z dorosłym mężczyzną z tyłu, na himalajskich zakrętach, nie wydawała mi się dobrym pomysłem, ale nie miałam wyboru. Kilka kilometrów od Likir zasięgu jednak nie było. Ostatecznie pokonaliśmy około 30 km, zanim udało się cokolwiek zdziałać. W drodze powrotnej zapadł zmrok, ale w końcu odnalazłam odpowiednie skrzyżowanie i skrótami podyktowanymi przez Stanzina dotarliśmy ponownie do Likir.

W domu spędziliśmy wieczór, rozmawiając przy herbacie.

– To już nie ten sam Ladakh – zaczął Stanzin. – Dawniej ludzie cieszyli się, kiedy przyjeżdżali goście. Schodziła się cała wieś, wszyscy razem jedli i pili. Teraz nikt nikogo już nie obchodzi. Tutaj tylko 10 proc. mieszkańców żyje z turystyki. Reszta pracuje dla wojska.

– Wojsko tak dobrze płaci? – pytam.

– Armia zapewnia emeryturę i opiekę zdrowotną, stałą pensję – odpowiada. – Kiedy poznałem moją żonę, powiedziała mi, że wyjdzie za mnie za mąż, jeśli włożę mundur. A ja jej na to, że nie. Trochę to trwało, żeby ją przekonać, ale ślub i tak się odbył. Tak, wojsko zmieniło życie mieszkańców.

Stanzin opowiada też o pierwszych turystach, którzy odwiedzali Mały Tybet tuż po otwarciu granic w latach 70. – Byłem wtedy małym chłopcem. Dalajlama powiedział, że powinniśmy być dobrzy i gościnni dla przybyszów. I mieszkańcy Ladakhu byli przyjaźni, tylko strasznie nieśmiali. Kiedy obcy zjawili się w wiosce, to wszyscy się na nich milcząco patrzyli. Oni myśleli, że my ich u siebie nie chcemy, i sobie poszli. A my po prostu byliśmy wstydliwi. Następnego dnia znaleźliśmy ich śpiących pod olbrzymią skałą. Pomyśleliśmy: co za śmieszni biali ludzie, wolą spać wśród skał niż u nas w domu.

Tak wyglądało pierwsze spotkanie naszych kultur.

 

SZANUJ LADAKH!

 

Ladakh stanowi wspaniały przystanek dla miłośników gór, poszukiwaczy przygód, turystów zafascynowanych buddyzmem. Warto jednak pamiętać, aby po tej niesamowitej krainie podróżować odpowiedzialnie. Przed wyjazdem do Ladakhu dobrze jest np. kupić plastikową lub metalową butelkę na wodę wielokrotnego użytku, najlepiej typu lifestraw z filtrem.

Proponuję także zatrzymać się w miejscu, które dysponuje tradycyjnymi suchymi toaletami (naprawdę nie są aż tak niewygodne!), np. w Ecology Hostel. Poza tym warto kupować lokalne produkty: sok z jagód czy moreli, powidła, kumbir, nie tylko po to, żeby ich spróbować, ale także – żeby wspierać lokalną produkcję. 

Pamiętajmy, że my, turyści, możemy mieć ogromny wpływ na przyszłość tego niezwykłego regionu oraz jego mieszkańców.