Zbliża się wieczór. Zaya sygnalizuje rozbicie obozu i przygotowanie posiłku, ale my chcemy jechać dalej, chociaż jesteśmy w siodłach od samego rana. Godzinę potem, po wspięciu się na ostatnie wzgórze, roztacza się przed nami wielka równina z kilkoma szarymi punktami na horyzoncie. Tsaatan – tłumaczy Zaya, wskazując palcem na owe punkty, które okazują się namiotami. Od celu naszej podróży – obozu ostatnich koczowniczych hodowców reniferów – dzieli nas kilkanaście minut.
Dostępny PDF
Wszystko zaczyna się trzy dni wcześniej, w położonym w północnej Mongolii mieście Murun. To baza wyjazdowa dla wszystkich wybierających się nad jezioro Chubsuguł – bardzo popularne wśród Mongołów miejsce wakacyjnego wypoczynku. Droga nad jezioro w pewnym momencie się rozwidla, a jej odnoga (okrzyknięta najgorszą drogą w kraju) prowadzi do regionu zamieszkanego przez mongolskich nomadów – zarówno tych mieszkających w jurtach, hodujących konie i owce, jak i mniejszości etnicznej Tsaatan, która od stuleci opiekuje się reniferami.
NIC IM WIĘCEJ NIE POTRZEBA
Wnętrze jurty to proste, a zarazem funkcjonalne mieszkanie zawierające tylko niezbędne wyposażenie. W życiu mongolskich pasterzy nie ma miejsca na przedmioty zbytku.
MAŁY, ALE TWARDY
Mongolski koń to najważniejszy pomocnik człowieka. Jest odporny na trudne warunki oraz znacznie niższy niż rasy europejskie. Ta ostatnia cecha powoduje m.in., że w trakcie wyścigów na słynnym festiwalu Naadam dżokejami mogą być dzieci.
NIEBO GWIAŹDZISTE NADE MNĄ
Dolina, w której mieszka około 60 rodzin nomadów, jest odległa od najbliższego miasteczka o co najmniej dzień drogi. Z miasta można dojechać mającą już swoje lata rosyjską furgonetką UAZ 452, służącą tu za transport publiczny. Potrzebuje ona około 10 godzin na przedarcie się przez pozbawioną asfaltu mongolską tundrę. Dalszy odcinek jest możliwy do pokonania tylko konno lub pieszo.
Gdy wstaję rano, wszyscy są już na nogach: kierowca, Zaya – nasz mongolski przewodnik oraz Max – moja towarzyszka z Australii, właścicielka hostelu, dzięki której znalazłam się na tej wyprawie. Nasze bagaże i prowiant lądują w samochodzie. Po drodze odbieramy jeszcze pozwolenie na przebywanie w przygranicznym rejonie, i dalej czeka nas już tylko 10 godzin po wybojach i koleinach.
Mniej więcej w połowie drogi zatrzymujemy się w małej wiosce z domową restauracją. Do pierwszego celu – osady hodowców koni, z której rozpoczniemy wędrówkę – docieramy już po zmroku. Tę noc spędzamy u rodziny naszego przewodnika, gdzie zostajemy poczęstowane mongolską słoną herbatą z mlekiem oraz daniem z baraniny. Jedyna komunikacja z rodziną to kilka słów, które znają po angielsku, i kilka, które ja znam po mongolsku; reszta to gesty i mowa ciała.
Źródłem światła w jurcie jest mała żarówka zasilana akumulatorem oraz przenośna lampka na energię słoneczną. W środku panuje mrok, ale da się rozpoznać domowe wyposażenie: znajdujący się w centralnym miejscu piec, dwa łóżka przy ścianie, szafkę służąca za kuchnię oraz skrzynię na najcenniejsze przedmioty z ustawionym na niej telewizorem. Jurta jest okrągła, zbudowana z drewnianych elementów połączonych ze sobą bez użycia gwoździ. Konstrukcja jest okryta płótnem i ocieplona wojłokiem. Na środku dachu znajduje się otwór wylotowy dla dymu z pieca. Zmontowanie i rozmontowanie jurty nie zajmuje wiele czasu, a do jej przewiezienia potrzeba jedynie wozu i kilku koni, chociaż w obecnych czasach Mongołowie używają już do tego celu samochodów.
Nad jutrą rozpościera się bezchmurne gwiaździste niebo, niedostrzegalne w światłach miasta.
RZEK W BRÓD, ALE MOST JEDEN
Na trasie wędrówki przez prerie trafił się tylko jeden most, będący zarazem wejściem do parku narodowego. Pozostałe rzeki trzeba było przekraczać w bród.
WZIĄĆ RENIFERA ZA ROGI
Renifery bywają wykorzystywane do przemieszczania się i transportowania bagaży lub towarów. Do tego celu wybierane są tylko największe i najsilniejsze zwierzęta.
W ODWIEDZINY
Podopieczni hodowców Tsaatan poruszają się wśród ludzi bardzo swobodnie, czasami nawet próbują odwiedzać swych opiekunów.
KONNY SURWIWAL
Następnego dnia rano zaczyna się siodłanie koni, pakowanie bagażu, namiotu oraz prowiantu na pięć dni. Zayii będzie teraz towarzyszył Gaji – młodszy przewodnik. Nasza czteroosobowa ekipa z piątym koniem niosącym bagaże rusza w nieznane (przynajmniej dla mnie i Australijki). Oprócz pomocy w wejściu na wierzchowca nie dostajemy innych wskazówek, jak obchodzić się ze zwierzęciem. Jednak konie są wytrenowane tak, aby zawsze trzymać się w grupie, więc pozostaje tylko podziwiać piękne widoki przed nami – zielone wzgórza i nieskazitelnie niebieskie niebo.
Pierwszy obóz rozbijamy przy rzece – kilka godzin drogi od jurt. Jednak nawet taki krótki odcinek daje się we znaki, obolałe kolana i pośladki to standard dla nowicjuszy jazdy konnej. Kolacja składa się z typowego mongolskiego dania – makaronu z suszonym i następnie gotowanym mięsem oraz odrobiną gotowanych warzyw. Po tym, jak zawsze, pijemy kilka kubków herbaty. Wszystko przygotowane na ognisku w trakcie nieustającej walki z komarami.
Nocujemy w namiocie. Przewodnicy nie trudzą się nawet zmianą ubrań, a ja podążam ich śladem. Pomimo śpiworów i kilku warstw zarzuconych na nie mongolskich płaszczy (deli) wciąż daje się odczuć chłód. To środek lata, ale w Mongolii nocą temperatura zawsze gwałtownie spada.
Podczas śniadania Zaya sygnalizuje, że dalsza droga będzie trudna. Co to znaczy, przekonujemy się kilka godzin później, gdy wkraczamy na teren mokradeł, rzek i lasu z wieloma stromymi podejściami i urwiskami. Trzymam się kurczowo siodła za każdym razem, gdy mój koń nagle przeskakuje nad dołem lub próbuje gwałtownie wydostać się z błota. Oddycham z ulgą, gdy wreszcie docieramy do doliny i marsz jest o wiele łatwiejszy.
Wspinamy się coraz wyżej, spada temperatura, przez chwilę sypie nawet śnieg. Plemiona Tsaatan latem przenoszą swoje obozy na wyższe miejsca, aby zapewnić reniferom odpowiednio niższą temperaturę. Potem dowiaduję się, że niektórzy z nich obozują przez cały rok na tych samych terenach, zmieniając tylko pastwiska.
Kolejny obiad w czasie przerwy w wędrówce jest dokładnie taki sam jak poprzedniego dnia. Mongolska kuchnia z pewnością nie należy do najlepszych na świecie, a szczególnie w warunkach obozowych, kiedy ludzie nie przywiązują większej wagi do różnorodności potraw. Ważne jest, żeby najeść się jak najbardziej energetycznym jedzeniem. Przoduje mięso, makarony, pieczywo. Warzywa i owoce są jedzone sporadycznie. Po posiłku pakujemy bagaże i czyścimy naczynia, które prawdopodobnie nigdy nie widziały płynu do zmywania. Liście i piach służą za gąbkę, okoliczne rzeki za zlew.
NIE ZABIJA SIĘ RENIFERÓW
Popołudniem tego samego dnia docieramy do pierwszych obozowisk Tsaatan. Już z daleka widać na wzgórzu namioty przypominające indiańskie wigwamy. Nie sam cel jest największą atrakcją w tej podróży, ale w tym momencie ekscytacja bierze górę. W końcu możemy zobaczyć, jak żyją jedni z ostatnich nomadzkich hodowców reniferów (lub ostatni, jak twierdzą niektórzy).
Pierwszy obóz składa się z głównego namiotu, w którym mieszka rodzina hodowców. Jest też kilka innych, przeznaczonych dla gości, czyli najczęściej turystów i ich przewodników. Obok namiotu głównego złożono drewno potrzebne do gotowania i ogrzewania. W namiotach ludu Tsaatan, nazywanych urc, centralne miejsce zajmuje piec, podobnie jak w jutrach.
Wedle zwyczaju zostajemy powitani w głównym namiocie i poczęstowani nieodłączną słoną herbatą, pieczywem i suszonym białym serem. Nikt nie mówi po angielsku ani w żadnym innym języku oprócz mongolskiego, więc nasza interakcja sprowadza się do uśmiechów i gestów. W namiocie, tak jak i w jurcie, obowiązuje pewna etykieta zachowania. Dla przykładu: należy siadać po lewej stronie od wejścia, bo to miejsce przeznaczone dla gości, oraz przyjmować każdy oferowany poczęstunek, ponieważ odmowa może być potraktowana jak obraza.
Kiedy docieramy do obozu, jedyny ślad po reniferach to kołki powbijane w ziemię oraz kilka poroży i ich odłamków porozrzucanych po terenie. Tsaatan nie zabijają reniferów dla mięsa czy poroży. Czekają, aż zwierzę umrze z naturalnych przyczyn, i tak uzyskane kości wykorzystują do rzeźbienia ozdób, które kupują odwiedzający ich turyści. Poroże z żywego zwierzęcia jest bardzo drogie, dlatego należy stale chronić renifery przed kłusownikami. Celem hodowli tych zwierząt nie jest zatem handel mięsem czy skórami, ale raczej produkcja serów i przetworów mlecznych, które można wymienić na inne produkty. Jak wyjaśniają nam sami hodowcy, najważniejsza jest symbioza ludzi i reniferów, ich ochrona oraz zapewnienie im pokarmu.
Tuż przed zmrokiem słyszymy charakterystyczne klikanie – to dźwięk nadchodzących zwierząt, wytwarzany przez ścięgna ślizgające się po specyficznej kości, zwanej heterotypową. Jak co noc stado wraca do obozu, gdzie każdy renifer zostaje przywiązany do umieszczonego w ziemi kółka. Również na pastwisku są one związane parami, co uniemożliwia ucieczkę i ułatwia hodowcom kontrolę nad stadem.
Ponad 140 zwierząt nocuje na ziemi pomiędzy namiotami. Nie boją się ludzi, wręcz same podchodzą w poszukiwaniu jedzenia lub soli. Największych okazów Tsaatan używają jako środka transportu oraz dodatkowej atrakcji dla turystów, którzy lubią się na nich fotografować. Dzieci nomadów, nie starsze niż 4 lata, potrafią same dosiąść renifera i jeździć wokół obozu.
POŻEGNANIE ŚWIATA NOMADÓW
Kolejne dwa dni spędzamy w tym oraz oddalonym o godzinę drogi innym obozie. Od rana do wieczora każdy z hodowców, kobieta, mężczyzna czy dziecko, ma swoje zajęcia. Oprócz reniferów niektóre rodziny posiadają również stada koni i bardzo popularnych w Mongolii owiec. Przyglądamy się im, przesiadujemy w namiocie, słuchając brzmienia bardzo specyficznego i trudnego mongolskiego języka, a przede wszystkim chłoniemy naturę: zielony step, przejrzyste niebo, rzekę, gorące promienie słońca, a gdy ich brak – także i chłód. W mieście rzadko ma się okazję do tak pełnego obcowania z naturą.
To już piąty dzień podróży. Kolejny dzień tych samych posiłków, spania w namiotach, niezmienionych ubrań i braku prysznica. Tak wygląda codziennie życie tych ludzi, a dla nas to prawie ekstremalne warunki.
Żegnamy się z rodzinami nomadów i ruszamy w drogę powrotną. Przeprawiamy się przez te same mokradła i las, tym razem już znacznie pewniej i bez kurczowego trzymania się siodła. Obóz rozbijamy niedaleko jurt, z których wyruszyliśmy, więc ostatniego dnia docieramy do nich jeszcze przed południem.
Australijka rusza dalej do miasta, ja zaś nocuję u rodziny przewodników i następnego dnia wracam do położonego w przeciwnym kierunku Murun. Tam kończy się wyprawa i zaczyna czas na przemyślenia i analizę zdobytych właśnie doświadczeń. Towarzysząca mi od początku podróży radość zdaje się jeszcze większa, kiedy uświadamiam sobie, jak niezwykłe miejsce udało mi się odwiedzić i jak nietypowych ludzi spotkać. Oby jak najdłużej pozostali oni częścią rozległych stepów Mongolii i jednym że skarbów naszego świata.