Koh Rong i Koh Rong Samloem nie są tak znane jak ich tajskie konkurentki. Jeśli jednak zdecydujemy się te wyspy odwiedzić, odkryjemy wspaniałe relaksujące miejsca, skąpane w słońcu i usypane z drobnego białego piasku.
Dostępny PDF
Promy na wyspę odpływają z miejscowości Sihanoukville, do której można dotrzeć autokarem odjeżdżającym ze stolicy kraju, Phnom Penh. Koszt promu to mniej więcej 15 USD w obie strony. Jak to w Kambodży, można się targować i uzyskać jeszcze niższą cenę. Pływają też szybkie łodzie turystyczne oraz łodzie typu slow, których cena jest odpowiednio niższa.
ŁODZIE Z KOH RONG
Tutejsze łodzie to malowniczy i najbardziej popularny środek transportu. Krążą między lądem a wyspą, ale i wokół niej samej. Bywają również miejscem rozrywki podczas całodziennych wycieczek.
HORYZONTALNIE
Na leżaku, ręczniku, a może hamaku? Niezależnie od miejsca i sposobu wylegiwania się na Koh Rong wszędzie towarzyszy nam plaża pełna białego piasku.
CENTYMETRY OD WODY
Baza noclegowa na Koh Rong z roku na rok się rozwija. Można wybierać między hostelami, bungalowami czy luksusowymi domkami, które od wody dzielą centymetry. Zawsze dobrym pomysłem jest wcześniejszy spacer po wyspie i zorientowanie się w możliwościach.
PHOTOSHOP W REALU
Słodycz kambodżańskich wysp smakuje idealnie orzeźwiającym shakiem z mango, który kupowaliśmy za każdym razem u tej samej, szeroko uśmiechniętej Khmerki. Zimny napój zdawał się wybawieniem, bo prawie przez cały czas słońce piekło i malowało skórę na brązowo, a czasem i na czerwono. Grudzień rozpoczyna tu sezon, więc Koh Rong nie jest wtedy na wyłączność. Ale każdy z wypoczywających o tej porze wygląda, jakby nacisnął duży guzik z napisem „pauza”, i chodząc boso po białym, idealnie miękkim piaszczystym dywanie, niczym się nie przejmuje.
Pomimo późnej pobudki bez problemu znajdywaliśmy za każdym razem wolne miejsce na szerokiej plaży. Wchodziłam do przyjemnej, nieskazitelnie turkusowej wody, która gdzieś w oddali stykała się z równie soczystym błękitem nieba. Potem patrzyłam na rozpościerający się przede mną obraz i nie wierzyłam, że obrazki z Photoshopa istnieją w rzeczywistym świecie... Jeszcze bardziej soczysta była owocowa sałatka, którą kupowaliśmy na drugie śniadanie: miękkie banany, pełne soku mango i ananasy oraz przełamujące żółtą kolorystykę smocze owoce.
Na wyspie czas leciał wolno, a wszelkie obowiązki odlatywały z lekkim wiatrem, który dawał ukojenie. Rozterki dotyczyły głównie tego, czy na obiad powinniśmy zjeść amok, lok lak czy też panierowaną pierś, oraz – na którą plażę pójdziemy najpierw.
Oprócz typowych plażowych atrakcji, jakimi są leżenie, opalanie, pływanie i czytanie książki, na wyspach jest co robić. Można wybrać się na trekking w głąb dżungli, odbyć całodzienny rejs wokół wyspy, popływać kajakiem, zwiedzić podwodny świat, spróbować złowić coś na obiad, trochę poimprezować...
Oblicze Koh Rong zmienia się wraz z zapadnięciem zmroku. Z przybrzeżnych barów lecą wtedy zachodnie hity z najpopularniejszych top list, tak więc szum fal zderza się ze śpiewem Rihanny. Backpackersi wznoszą co rusz kieliszki i rozmawiają przy zmrożonych kuflach wypełnionych kambodżańskim piwem Klang – produkowanym w Sihanoukville. Wzdłuż alejki sprzedawcy rozkładają stoiska z burgerami, kebabami i khmerskimi naleśnikami, które razem z importowaną nutellą robią furorę.
Z odrobiną kambodżańskiej Super Whisky oddaliliśmy się jednak od barów i wybraliśmy jedną z przycumowanych turkusowych łodzi jako miejsce prywatnej imprezy i równocześnie schronienie przed deszczem, który studził gorącą od słońca ziemię. Po chwili dołączył do nas Navuth, który pracuje na wyspie jako stróż portowy oraz pomocnik kapitana. Navuth pochodzi z Sihanoukville, do którego przyjeżdża zazwyczaj na weekend, aby odwiedzić rodziców. Wieczór minął na rozmowach i nauce khmerskiego.
UMOWA KHMERÓW Z MATKĄ NATURĄ
Podstawową atrakcją Koh Rong są całodniowe rejsy, podczas których można w pełni nacieszyć się urokami i możliwościami wyspy. Taki właśnie prezent mikołajkowy utargowaliśmy do 10 USD na osobę i wraz z trójką hiszpańskich turystów naszą wycieczkę rozpoczęliśmy od snorkelingu. Podwodny świat kusił kolorami, jednak kapitan statku pilnował czasu, aby zdążyć z kolejną atrakcją. Konkurowanie w łowieniu ryb z Khmerami, którzy w magiczny sposób co chwilę wyjmowali z wody kolejne okazy, okazało się niemożliwe. Oni mieli ubaw, a my puste wędki. Gdyby nie kapitan i jego pomocnik, wieczorne barbeque ograniczyłoby się do ryżu i warzyw.
Przy głównym porcie można znaleźć tablice, które reklamują rejsy i wychwalają zachód słońca na Long Beach jako piękny spektakl. Khmerzy dogadali się chyba z Matką Naturą, bo oprócz wskakujących do ich sieci ryb kambodżański zachód słońca jest jednym z najpiękniejszych na świecie. Wielopoziomowe niebo rozdzierała ognista kula, która pozostawiała jasną smugę na spokojnej tafli oceanu.
Gdy wieczór pochłonęła głębia granatu, popłynęliśmy jeszcze na poszukiwanie w wodzie jasnych punktów. Przy wyłączonych światłach wskakiwaliśmy do morza i nurkowaliśmy, by choć na chwilę dostrzec piękno świecącego planktonu.
SZCZĘŚLIWI CZASU NIE LICZĄ
Khmerzy żyją rytmem słońca. Chowają się w domach, gdy staje się ciemno, i wstają z pierwszymi promieniami, które nie docierają jeszcze do łóżek odsypiających noc turystów. Z tego powodu, zamiast lekko wybudzającego szumu fal, codziennie wyrywał nas ze snu odgłos wiertła i uderzającego w ścianę młota.
Koh Rong się zmienia – obecnie nie ma tu wielkiej bazy hotelowej, choć bez problemu można coś wybrać spośród istniejących guesthousów, bungalowów czy bardziej ekskluzywnych noclegów. Gdy jednak poszliśmy na drugą stronę wyspy, o poważniejszych inwestycjach w turystykę przypomniały nam budujące się apartamenty (otoczone niestety przez setki śmieci). Szeroka rozkopana droga wytyczająca szlak zapewne będzie prowadzić do lotniska, które ma wypełnić gęsto porośniętą przestrzeń pośrodku wyspy.
W tej wędrówce odeszliśmy jednak w końcu od tego, co będzie, i zdecydowaliśmy nacieszyć się tym, co jeszcze na wyspie pozostało. Początkowo otaczały nas delikatne wzniesienia, a potem lekki spacer przemienił się w pełen potu i gorącego, ciężkiego powietrza trekking w środku gęsto porośniętej dżungli. Słońce nie potrafiło przebić się przez drzewa, a my szliśmy coraz wolniej. Dotarliśmy jednak do celu: Coconut Beach, gdzie w nagrodę za trudy marszu zafundowaliśmy sobie zimne piwo. (Na tutejsze plaże dostaniemy się pieszo lub łodziami, które dowożą chętnych także na sąsiednią wyspę. Na obu wyspach prawie nie ma dróg).
Przedostatni dzień spędziliśmy na Koh Rong Samloem, po rozbiciu obozu nieopodal Driftwood Hostel, jednego z nielicznych tutaj takich obiektów. Samloem jest wyspą bardziej „resortową”, o spokojniejszym klimacie; z kolei Koh Rong jest bardziej backpackerska. Ognisko powoli dogasało, a my liczyliśmy pojawiające się na niebie gwiazdy. Następujący po nocy dzień minął na odkrywaniu w sobie dziecka podczas pokonywania coraz większych fal oraz wtapianiu się w hamaki, których w Driftwoodzie nie brakuje. Ocean szumiał, a dusza medytowała, przygotowując się do dalszej drogi.
Mieliśmy spędzić tutaj trzy dni, zostaliśmy tydzień. Czas rozciągnął się do granic możliwości, a wskazówka w zegarze się zatrzymała. W końcu szczęśliwi czasu nie liczą.