Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2007-12-01

Artykuł opublikowany w numerze 12.2007 na stronie nr. 10.

Tekst i zdjęcia: Jarosław Tondos,

Własną drogą

TAJLANDIA

Tajlandia to ulubiony cel wypraw obieżyświatów unikających jak ognia biur podróży. Ludzie, głównie młodzi, podróżujący z plecakiem na grzbiecie, paszportem w jednej kieszeni i niewielkimi pieniędzmi w drugiej, wybierają ten kraj nieprzypadkowo. Dawne Królestwo Syjamu jest miejscem, gdzie na własną rękę jeździ się wyjątkowo łatwo, tanio i przyjemnie.

 

Przeciętny turysta, który przylatuje do Bangkoku z plecakiem, niechybnie trafi na ulicę Khao San. Każdy rikszarz i taksówkarz, obsługujący połączenia z lotniskiem, widząc turystę wałęsającego się z plecakiem, zaproponuje kurs właśnie tutaj. Khao San skupia niezliczoną ilość tanich hoteli, restauracji i gwarnych barów. A wszystko za przystępną, czasami wręcz śmieszną cenę.
Nocleg można tu znaleźć już za kilka euro. Fakt, że za taką cenę będzie zazwyczaj stara, wysłużona prycza w miniaturowym pokoiku ze ścianami z dykty, wspólną i wiecznie zajętą toaletą oraz zdezelowanym prysznicem (też wspólnym), ale czy człowiekowi z plecakiem potrzeba większych luksusów? Nawet jeśli trzeba, to znajdzie je w hotelu naprzeciw lub obok. Bo taka jest właśnie Khao San – każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Tutaj też najlepiej zasięgnąć informacji o kraju. Liczne biura turystyczne służą fachowymi poradami, które na pewno będą pomocne w zwiedzaniu, a dziesiątki podróżników, z którymi można się zetknąć w hotelu czy restauracji, chętnie podzielą się wrażeniami ze swoich wojaży. Prawdziwym skarbem są jednak małe agencje turystyczne, mogące zorganizować przejazd w dowolne miejsce. I to dosłownie wszędzie – począwszy od zapadłych wiosek w Tajlandii, przez wszystkie kraje azjatyckie, na interkontynentalnych przelotach kończąc. Pewnie właśnie dlatego Khao San jest często nazywana bramą do Azji Południowo-Wschodniej.
Ruchliwa i w ciągu dnia pełna samochodów ulica tak naprawdę ożywa dopiero wieczorem, kiedy wylegają na nią setki sprzedawców jedzenia i pamiątek, a tłum żądnych wrażeń turystów zapełnia pobliskie knajpki. Gdy zapada zmrok, na ulicy pojawiają się dziesiątki straganów z najróżniejszym jedzeniem – od rozmaitych zup czy prostego ryżu z soczewicą, przez szaszłyki z kurczaka i pieczone warzywa, po smażone kalmary czy ośmiornice. Wszystko bardzo tanie (porcja w okolicach jednego euro), schludnie i czysto podane. Zamiast plastikowych tacek i sztućców – naczynia z suszonych liści bananowca i bambusowe pałeczki. Koszami na śmieci nikt się nie przejmuje (i tak ich nie ma), odpadki rzuca się wprost na ziemię. Do rana i tak wszystko będzie posprzątane.

 

 

Młode miasto Bangkok

 

Kilkumilionowy Bangkok to dobre miejsce, by się nauczyć poruszania po Tajlandii. Do wyboru są tu wszystkie środki transportu dostępne w tym kraju: różnorodne autobusy, pociągi, kolejka miejska, promy, taksówki (normalne i wieloosobowe), riksze i otwarte półciężarówki, na które kierowcy pakują tylu pasażerów, ilu się tylko da, zwane songthaew.
Bangkok, w odróżnieniu od Tajlandii, której historia sięga 1238 roku (na północy dzisiejszego kraju powstało wtedy królestwo Sukhothai), to miasto stosunkowo młode. Jego historia liczy sobie niecałe 250 lat (w 1765 roku, po długotrwałym okrążeniu i kompletnym zniszczeniu przez birmańskie wojska Ayutthayi – ówczesnej stolicy Syjamu – król Taksin przeniósł tu stolicę), ale Bangkok ma tyle ciekawych miejsc, że mogłoby nimi obdzielić niejedną stolicę.
Miejscami, których nie wolno tu ominąć, są świątynia (Wat) Phra Kaew, zwana zwyczajowo Świątynią Szmaragdowego Buddy, oraz przylegający do niej kompleks Pałacu Królewskiego. Nieoficjalnym symbolem miasta jest też buddyjska świątynia (Wat) Arun, leżąca po drugiej stronie rzeki Chao Phraya, dzielącej miasto na dwie części.
Wielu turystów przedkłada jednak nad zabytki inne uciechy, jakie niesie to miasto. Bardzo popularne są pokazy tajskiego boksu, sztuki walki, w której dozwolonych jest wiele ciosów i chwytów zabronionych w innych sportach kontaktowych.
Kolejną rozrywką jest masaż tajski, niesłusznie kojarzony u nas z erotyką. Prawdziwy masaż jest jedną z kilku gałęzi tradycyjnej medycyny Tajów, na którą składają się ponadto kręgarstwo, leczenie tradycyjnymi specyfikami, dieta oraz praktyki duchowe i magiczne. Tajscy masażyści podczas zabiegu używają nie tylko dłoni i kciuków, lecz także stóp, łokci, przedramion i kolan. Salony masażu można znaleźć bez trudu niemal wszędzie. Podstawowy zabieg kosztuje nie więcej niż 15–20 euro.
Często odwiedzany jest też Patpong, słynna na cały świat dzielnica rozpusty. To w rzeczywistości dwie równoległe uliczki, mające po kilkaset metrów długości. To dość ciekawe miejsce, które warto zwiedzić, choć niekoniecznie odwiedzić jej przybytki.
Po zwiedzeniu Bangkoku i nauczeniu się, jak należy się poruszać miejscowymi środkami lokomocji, warto się wybrać na jakąś wycieczkę w najbliższej okolicy, choćby jednodniową.
Dobrym miejscem na początek jest Ayutthaya – dawna stolica Królestwa Syjamu, która swego czasu była najznamienitszym miastem w tej części globu. Łatwo się tam dostać. Leży niewiele ponad sto kilometrów na północ od Bangkoku i oprócz licznych autobusów ze stolicy kursują tam też regularne pociągi. Mimo że współczesna Ayutthaya to nowoczesne, duże miasto – powinno się tam pojechać. Bogata historia tego miejsca miała bardzo duży wpływ na obraz współczesnej Tajlandii, a miejscowe zabytki – pozostałości pałacu królewskiego i kilkunastu świątyń znajdujących się na rozległym skwerze w centrum miasta – zostały wpisane na Międzynarodową Listę Dziedzictwa Kultury UNESCO.
Inną propozycją na krótki, jednodniowy wypad może być wyprawa na znajdujący się zaledwie kilkanaście kilometrów na południe od Bangkoku pływający bazar Damnoen Saduak. Pływające bazary, na których zakupy robi się prosto z łódki, to typowo południowoazjatycka specyfika. W tej części świata występuje niezliczona ilość rzek i kanałów, łączących ze sobą odległe miejscowości. Tubylcy już przed setkami lat zorientowali się, że zamiast szukać ubitego gruntu na zbudowanie bazaru, łatwiej jest urządzić targ na wodzie. Jeszcze sto lat temu w wielu zakątkach Tajlandii były to jedyne miejsca, na których odbywał się handel. Obecnie zostało ich już niewiele, a Damnoen Saduak jest jednym z nielicznych, gdzie można zobaczyć, jak wyglądały tradycyjne zakupy przed laty.

 

Kilka lat temu Tajlandia zwyciężyła w internetowym głosowaniu, przeprowadzonym przez wydawcę legendarnych przewodników dla obieżyświatów z serii „Lonely Planet”. Zadano w nim tyko jedno pytanie: „W jakim kraju podróżuje się najłatwiej na własną rękę”?, Mimo sporej odległości od Europy do Tajlandii bardzo łatwo się dostać. Latają tam regularnie samoloty z większości stolic Starego Kontynentu (polski LOT, niestety, kilka lat temu zrezygnował z bezpośredniego połączenia), a ceny biletów – jak na taki dystans – są dość przystępne. Za około 2,5 tysiąca złotych można bez większego problemu znaleźć bilet powrotny do Bangkoku, a w promocjach zdarza się, że można go kupić nawet za 60–70 procent tej sumy. Warto także przejrzeć ofertę czarterów, które poza Bangkokiem latają również na wyspę Phuket. Przy odrobinie szczęścia można tam dolecieć za naprawdę niewielkie pieniądze. W ostateczności można zawsze polecieć do sąsiedniego Singapuru czy Kuala Lumpur w Malezji (częste promocje, zwłaszcza pierwszy kierunek), skąd do Tajlandii bez problemu można się dostać lądem. Za 100 złotych można uzyskać 60-dniową wizę turystyczną w ambasadzie Tajlandii w Warszawie). Ci, którzy przylatują tam bez wizy, muszą ją sobie wyrobić na lotnisku – 15-dniowa wiza turystyczna kosztuje 1000 bahtów (THB), czyli około 80 złotych.

Kobiety Akha noszą coś na wzór czepków ozdobionych srebrną biżuterią.

Odzienia kobiet Lisu mienią się wszystkimi kolorami tęczy.

 

Wredny czarny pies

 

Na północy Tajlandii, w górach łączących ją z sąsiednimi państwami – Birmą i Laosem, mieszkają liczne plemiona, które nie podporządkowały się rządom Bangkoku i w dalszym ciągu kultywują swoje stare tradycje i zwyczaje. Tajowie określają je pogardliwym mianem „ludzi z gór”, ale ta pogarda miesza się trochę z obawą, a nawet strachem, ludzie z gór rządzą się bowiem swoimi prawami. Przed laty ich ojcowie i dziadowie uprawiali opium, które potem trafiało do palarni nad Mekongiem, albo – po przerobieniu na heroinę – szło dalej w świat. Czasy się zmieniły i dzisiaj na pobliskich wzgórzach zamiast ociekających opiumowym mlekiem makówek można zobaczyć kukurydzę, ziemniaki, kardamon czy imbir, ale zła sława Złotego Trójkąta przetrwała.
Plemiona północnej Tajlandii najłatwiej odwiedzić podczas kilkudniowego trekkingu. W Chiang Mai, niekoronowanej stolicy północnej Tajlandii (dokąd bez problemu można się dostać z Bangkoku nocnym pociągiem lub autobusem) i w każdej większej miejscowości w okolicy są przedstawicielstwa agencji turystycznych organizujących wypady w góry. Najczęściej w okolice Chiang Dao i Wiang Pa Pao – na tereny, gdzie znajduje się największa liczba plemiennych wiosek. Koszt trzydniowego trekkingu to około 40–50 euro. W cenę zazwyczaj wliczone są transport, zakwaterowanie (podstawowe – śpi się w wioskowych chatach), wyżywienie oraz opieka przewodnika, który po drodze przez dżunglę wypatruje węży, pająków i innych niebezpieczeństw, mogących w dziewiczym lesie zagrażać turystom. W ofercie często są też różne dodatkowe atrakcje, jak na przykład przejażdżka na słoniu czy rafting tratwą po jednej z licznych rzek.
Górzyste tereny Złotego Trójkąta zamieszkują plemiona Akha, Lahu, Lisu, Mieng i Hmong. Szczególnie ciekawy jest pierwszy z tych ludów, a zwłaszcza ich kobiety. Ubrane są zazwyczaj w ciemne, najczęściej czarne, długie sukmany, a na głowach noszą coś na wzór czepków, przyozdobionych srebrną biżuterią, których prawie w ogóle nie ściągają. Nawet w nocy. Wyjątkiem są dwa dni w roku, kiedy... myją włosy.
Kobiety i mężczyźni Akha nie mieszkają razem. Właściwie prowadzą zupełnie odrębne życie. Jeśli chcą się ze sobą kochać, idą do „Szczęśliwego Domu”, wspólnego dla wszystkich mieszkańców, gdzie śpiewają piosenkę znaną swojemu partnerowi i czekają na jego przybycie. Potem każdy z kochanków wraca do siebie.
Ciekawostką związaną z tym plemieniem jest to, że język Akha nie ma wersji pisanej. Zasady pisowni kiedyś podobno istniały, ale – jak mówi legenda – spisano je na bawolej skórze, którą pożarł czarny pies. Od tamtej pory zwierzęta te są znienawidzone przez Akha, którzy tolerują je jedynie, jeśli są odpowiednio przyrządzone i podane na biesiadny stół!
Nie mniej interesujące jest plemię Lisu. Tamtejsze kobiety (i mężczyźni) gustują w wielobarwnych ubiorach, a prawdziwym krzykiem mody są najbardziej jaskrawe kolory. Mężczyźni noszą jasnoniebieskie lub zielone spodnie, przypominające pantalony, i do tego najczęściej białą koszulę, ale odzienia kobiet mienią się wszystkimi kolorami tęczy.
W świąteczne dni mieszkańcy całej wsi gromadzą się w centralnym punkcie osady – w rytualnym pląsie oddają cześć swym bóstwom i składają dary wioskowym totemom. Lisu zarówno przed laty, jak i dziś do celów rytualnych i obrzędowych używają dużych ilości opium. Zakazy i obostrzenia spowodowały jednak, że plantacje maku, które kiedyś znajdowały się przy domach, są teraz dobrze poukrywane w górach, tak by nie wytropiła ich armia rządowa.

 

 

Pełnia szaleństwa

 

Raz w miesiącu, podczas pełni księżyca, miłośnicy życia klubowego i fani muzyki techno, goszczący w Tajlandii, ściągają na wyspę Koh Phangan, gdzie odbywa się wielka plenerowa impreza o nazwie Full Moon Party. Spontaniczna początkowo, odbywająca się cyklicznie na plaży Haad Rin, rozrosła się z czasem do potężnego muzycznego przedsięwzięcia, szeroko znanego na całym świecie. Wielu miłośników tego rodzaju muzyki przyjeżdża do Tajlandii specjalnie na Full Moon Party i po zaliczeniu imprezy od razu wraca do domu.
Na Koh Phangan najłatwiej się dostać, jadąc najpierw do Surat Thani, skąd odpływają łodzie na wyspę. Tylko niektóre z nich są bezpośrednie, zazwyczaj trzeba bowiem najpierw popłynąć na sąsiednią Koh Samui, a dopiero stamtąd na Koh Phangan.
Full Moon Party to największa i najsłynniejsza w całej Azji impreza plażowa. Ściąga na nią przeszło dziesięć tysięcy osób, w rytmach techno bawiących się do białego rana. Wzdłuż plaży ustawione są olbrzymie głośniki, z których płynie głośna muzyka. Jedni po prostu tańczą, inni chwalą się swoimi umiejętnościami, na przykład żonglerką czy graniem na bębnach. Wszystkie bary serwują piwo i dziesiątki różnorodnych drinków. Podczas zabawy trzeba jednak uważać – sporo tu różnego rodzaju naciągaczy czy kieszonkowców, którzy za pomocą narkotyków oszałamiają swoje ofiary, a potem je okradają, dlatego też przed imprezą wydawane są specjalne broszury, które informują, jak się bawić bezpiecznie.

 

 

Maska, rurka i do wody

 

Po trudach podróży i wyczerpującej zabawie na techno party dobrze jest spędzić kilka dni na leniuchowaniu. W Tajlandii jest wiele małych, przytulnych wysp, upstrzonych kokosowymi palmami, wśród których poustawiano bambusowe bungalowy. Jest tu mnóstwo dzikich plaż i sennych, nadmorskich knajpek, gdzie można skosztować świeżo złowionych ryb, krabów i homarów.
Prawdziwą frajdą są kąpiele w oceanie. Tajlandia ma wyjątkowo bogatą florę i faunę morską. Temperatura wody nie spada tu poniżej 25 stopni Celsjusza, warunki do rozwoju raf koralowych są więc idealne. W każdym kurorcie, niezależnie od tego, na której wyspie, znajdują się dziesiątki agencji, szkół nurkowania i wypożyczalni sprzętu wodnego, będących w stanie spełnić każde życzenie dotyczące morskich eskapad.
Najlepszymi miejscami do nurkowania z maską i rurką są okolice wysp Phuket, Khao Lak, Ao Nang, Koh Lanta i Koh Tao. Prawdziwą zaś idyllą są wody okalające słynną wysepkę Koh Phi Phi, która z lotu ptaka wygląda jak spłaszczona ósemka. Dwie potężne zatoki, położone po obu stronach wąskiego przesmyku łączącego jedną część wyspy z drugą, usiane są przepięknymi rafami, które pozostają w pamięci na długo.