Na południowym skrawku Afryki malownicze góry sąsiadują ze wspaniałymi kanionami, a wodospady z tropikalnymi plażami. Parki narodowe są pełne dzikich zwierząt. W pobliżu znajdują się też piękne, nowoczesne miasta. Prawie raj na ziemi, choć mający i swoje ciemne oblicza.
Dostępny PDF
Johannesburg, światowa stolica złota, od lat zmaga się z przestępczością i przemocą. Na przedmieściach rządzi prawo dżungli. Zamożna część społeczeństwa żyje w ciągłym zagrożeniu, zamieniła swoje domy w bunkry z okratowanymi oknami i wysokimi ogrodzeniami. Liczba prywatnych ochroniarzy przekracza dwukrotnie liczbę policjantów. Miasto, które powstało pod koniec XIX w., szybko stało się największą metropolią Republiki Południowej Afryki. Dziś jest oszałamiającą mieszanką przepychu i porażającej nędzy. Każdego dnia odnotowuje się tu znaczną ilość przestępstw, a turyści, zwłaszcza biali, to łatwy łup.
– Lepiej poczekajcie na lotnisku – ostrzega nas e-mail z wypożyczalni samochodów, w której wynajmujemy kampera. – W żadnym wypadku nie bierzcie taksówki! Sami was odbierzemy.
– Dobrze się zastanówcie, zanim opuścicie lotnisko... – radzą miejscowi ochroniarze.
NIE WSZYSTKO ZŁOTO...
Charakterystycznym elementem panoramy Johannesburga jest wieża Hillbrow o wysokości 90 pięter (na zdjęciu – pośrodku), będąca doskonałym punktem orientacyjnym. To miasto kontrastów jest nazywane stolicą złota, ale nie przez mieszkańców tutejszych slumsów.
KRAINA ŚPIĄCYCH GADÓW
Obłe i spłaszczone Góry Smocze przypominają gromadę śpiących gadów. Kuszą pięknymi krajobrazami i dobrą infrastrukturą turystyczną.
ZŁE MIŁEGO POCZĄTKI
Nasz kamper lata nowości dawno ma za sobą, ale innego wolnego w wypożyczalni podobno nie było. Otrzymujemy pęk kluczy godny włamywacza, w sumie 15 sztuk, do każdego zamka inny. Niestety, nie wszystkie działają. Zewnętrzną klapę z prawej strony można zamknąć tylko od wewnątrz. Do tego lodówka, mocowana na śrubkę, jest nieszczelna i z pewnością zwiększa zużycie akumulatora.
– To dobry samochód – zapewnia mechanik. – Tylko uważajcie na zakrętach, bo bywa wywrotny. I zamykajcie drzwi od środka – dodaje z troską. – Zwłaszcza na peryferiach dużych miast. Na szczęście mamy pełne ubezpieczenie. Pakiet nie obejmuje jedynie spalenia sprzęgła i przewrócenia auta.
Ledwie ruszamy, roznosi się niemiła woń czegoś palonego. Dopiero po chwili dociera do nas, że to właśnie może być sprzęgło. Stajemy. Po krótkim instruktażu mniej więcej wiemy, jak operować jego pedałem. Biegi wchodzą z dużym trudem i przy akompaniamencie głośnych zgrzytów, hamulce piszczą. Z tyłu rozlega się łomot. To jedna z szafek okazuje się zepsuta i z otwartego wnętrza wylatują garnki. Trudno, trzeba jechać, bo robi się późno, minęła trzecia po południu. Do parku Pilanesberg jest około 250 km, a wjazd zamykają o zachodzie słońca, około osiemnastej.
Mijane przedmieścia to zbiorowiska kilku światów. Najbiedniejsza, kolorowa ludność, emigranci z sąsiednich krajów, żyją w slumsach. Budynki najczęściej składają się z blachy falistej, tektury, kawałków desek. Bogatsi mieszkają w niedużych domach lub blokach. Biali zaś chronią swoje cenne życie w okazałych rezydencjach, ukrytych za wysokimi płotami, zwieńczonymi drutami pod napięciem oraz potłuczonym szkłem.
Niestety, gubimy drogę i trafiamy w rejony zamieszkane przez biedotę. Okolica jest ponura. Młodzi mężczyźni stoją w grupach wzdłuż drogi, śledząc wzrokiem przejeżdżające samochody. Nie widać żadnego białego. W pobliżu znajduje się owiane złą sławą Soweto. To właśnie tam w latach 70. rozpoczęły się krwawe zamieszki, które w końcu doprowadziły do upadku polityki segregacji rasowej. Wprawdzie oficjalnie została zniesiona, ale dziś sytuacja się odwróciła: jeśli nie masz czarnej skóry, lepiej nie wysiadaj z auta.
Ruch na szosie jest spory, bo rozpoczyna się weekend. Dodatkowo pomiędzy autami przemykają slalomem busy lokalnej komunikacji zbiorowej. Tym zawsze się śpieszy. Jeden z nich zahacza o boczne lusterko naszego kampera. Ciemnoskóry kierowca z piskiem opon zajeżdża nam drogę. Musimy zatrzymać auto. Wokół zdarzenia momentalnie gęstnieje tłum. Z potoku słów wynika, że to nasza wina. Zgromadzeni gapie patrzą nieprzyjaźnie. Z tyłu tworzy się kolejka aut. Sto randów momentalnie załatwia sprawę. Bus odjeżdża.
Niestety, znów tracimy czas i choć dalsza droga przebiega bez dalszych przeszkód, pod bramą parku pojawiamy się godzinę po zmroku. Na szczęście kolejna stówa rozwiązuje problem, i możemy wjechać.
NIE TAKA MAŁA
Noworodki żyrafy szybko wstają na nogi i prawie od razu osiągają dwa metry. Ta mała u boku matki z ciekawością przyglądała się przejeżdżającym samochodom.
KRÓLOWIE SZOS
W parku Krugera zwierzęta mają pierwszeństwo. Przechadzka lwów zatrzymała cały ruch na drodze. Patrząc wyzywająco na kierowców, kontynuowały swój spacer między pojazdami.
PARK WOLNOŚCI
Camping Manuane Resort leży na obrzeżach parku. Mimo że RPA odwiedzamy w czasie tamtejszej zimy, wolnych miejsc prawie nie ma. Wewnątrz pełno miejscowych białych. Przyjeżdżają tu na weekend, aby spędzić czas na łonie natury. Rozbijają luksusowe namioty lub mieszkają w doskonale wyposażonych przyczepach, ciesząc się swoim towarzystwem w spokojnym miejscu. Po zadbanych alejkach biegają dzieci, uradowane swobodą.
– Poza granicami parku taka wolność nie jest możliwa – mówi ze smutkiem James, Afrykaner, którego ogromny karawan sąsiaduje z kamperem. – Nasze domy dzień i noc są strzeżone przez wynajętych ochroniarzy. Napady zdarzają się głównie z powodów rabunkowych, ale bywa, że i na tle rasowym. Czarnoskórzy traktują nas jak najeźdźców, chcą naszej ziemi i własności. A przecież likwidacja apartheidu miała stworzyć zgodne społeczeństwo tęczy. Kolor skóry miał być nieistotny. Jednak równość to nadal złudzenie. Dla nas pobyt w rezerwacie stanowi namiastkę normalności.
Z powodu późnego przyjazdu planowane popołudniowe safari musi odbyć się rano. Wąskie drogi parku przemierzamy o bladym świcie. Zwierzęta są, ale nie one nam teraz w głowie. Gonimy, bo przed nami długa jazda do kanionu rzeki Blyde. Ukryty w wysokiej trawie lampart odwraca się i niespiesznie znika w gąszczu niskich drzew. Przed maską auta powoli przechodzi nosorożec, zatrzymuje się na poboczu i węszy wiatr.
Wjeżdżamy na ruchliwą szosę, zostawiając za sobą rezerwat. Po kilkudziesięciu kilometrach na desce rozdzielczej zapala się żółta kontrolka. Sprawdzamy w książeczce obsługi samochodu. Opis wskazuje na możliwość poważnego uszkodzenia silnika. Dzwonimy kilka razy do wypożyczalni, zanim telefon podnosi znudzony mężczyzna.
– Musicie znaleźć warsztat – rzuca niecierpliwie i rozłącza się pośpiesznie.
Jest sobota, pierwszy autoserwis okazuje się zamknięty, ale uczynny stróż pokazuje drogę do innego. Tutaj ekipa jest wprawdzie chętna do pomocy, ale nie potrafi zdiagnozować usterki. Możemy jednak jechać dalej, zwłaszcza że lampka szczęśliwie gaśnie. – Problem może się powtarzać – ostrzega szef mechaników.
AFRYKANER CI POMOŻE
Rest Camp, położony na skraju sławnego kanionu rzeki Blyde, to doskonała baza wypadowa. Wzdłuż kanionu wiedzie asfaltowa szosa, przy której aż gęsto od łatwo dostępnych punktów widokowych. Sławne Good’s Window otwiera się aż na góry Lebombo, leżące przy granicy z Mozambikiem. Wzrok biegnie w dal, po horyzont. Wijące się ścieżki wiodą przez piękny deszczowy las, w zaginiony świat rodem z powieści Artura Conana Doyle’a. Drogę zagradzają poskręcane pnie starych drzew i dziwne rośliny. Tylko patrzeć, jak zza krzaka wychyli się łeb dinozaura. Ze skalnych ścian spadają spienione wodospady, by po chwili, uspokojone, przedzierać się szemrzącą strugą przez skalne progi i kamienne cieśniny.
Pilgrims Rest jest niedużym miasteczkiem, które powstało w czasach gorączki złota. Jednak dzisiaj żyły złotego kruszcu zostały już rozdrapane, a po pustych ulicach hula wiatr. Miejscowi nie gardzą żadnym zarobkiem. Dwóch obwiesi czatuje na nas przy wyludnionym parkingu. – Będziemy pilnować auta – zapewniają gorliwie.
Ruszamy na krótki obchód, a po powrocie... co za niespodzianka! Kamper lśni czystością. Dwóch aniołów stróżów wyciąga rękę po słuszną zapłatę. Cena prawie jak za nowe auto. Czemu aż tyle? – To wielki samochód i było dużo mycia – wyjaśniają z rozbrajającym uśmiechem.
Na desce rozdzielczej znów zapala się znajoma lampka. Ignorując irytujące światełko, ruszamy w dalszą drogę, ale głośny huk zmusza nas do kolejnego postoju. Złożył się stół w kamperze. Ale bez stołu można przecież żyć.
Park Narodowy Krugera to najsłynniejszy rezerwat w Afryce. Stanowi odrębny świat, rządzący się własnymi prawami. Przy głównych, pokrytych asfaltem drogach ulokowały się ośrodki turystyczne z bogatą infrastrukturą, jak w prawdziwych miastach. To jedyne miejsca w parku, gdzie prym wiodą ludzie. Pozostały obszar jest niezaprzeczalnym królestwem dzikich zwierząt.
Duże stado słoni żeruje przy wąskiej piaszczystej drodze, nie zwracając uwagi na naszego kampera. Wyjątkiem jest ogromna samica z młodym, która niespodziewanie przeciągłym trąbieniem ogłasza swoje niezadowolenie. Małe oczka błyszczą nieprzyjaźnie, gdy truchtem rusza w naszą stronę. Mijamy ją o włos, czując na plecach zimny dreszcz. Tutaj zwierzęta zawsze mają rację. A w parku ich nie brakuje. W zaroślach malutka żyrafa pije mleko matki. Ma nie więcej niż dwa metry wysokości, musiała niedawno przyjść na świat. Kawałek dalej nad bagnistym bajorem walczą dwa bawoły, okładając się rogami.
Syci wrażeń, docieramy wreszcie do Skukuzy, jednego z kempingowych miasteczek. Okazuje się niemiłosiernie zatłoczone. Rozbijamy się obok Afrykanerów, którzy na widok białych uśmiechają się szeroko, robiąc miejsce. Odwzajemniamy uśmiech i zaczynamy przedwieczorną krzątaninę. Niedługo zajdzie słońce i zapadnie czarna afrykańska noc. Trzeba koniecznie doładować akumulator. Pośpiesznie podłączamy kabel do specjalnie w tym celu ustawionych gniazdek. Ale co to? Nie działa? Podłączamy się do innego. To samo. Sąsiedzi zrywają się do pomocy. Wyciągają narzędzia. Pomagają z potrzeby serca. Nieistotne, kim jesteś, najważniejsze, że masz białą twarz.
ĆWICZENIA ZABÓJCÓW
Młode bawoły próbują sił, okładając się rogami. Ćwiczą tak niemal codziennie. A kiedy dorosną, stają się bardzo niebezpieczne – ten gatunek powoduje najwięcej śmiertelnych wypadków wśród ludzi.
CZY WYSTARCZY RYB?
Maphelane Camp, z dziką plażą przy ujściu rzeki Mfolozi do Oceanu Indyjskiego. Doskonałe miejsce do odpoczynku z dala od cywilizacji, choć w towarzystwie nazbyt licznych wędkarzy.
BLYDE W MPUMALANGA
Jedna z największych atrakcji RPA – przełom rzeki Blyde w prowincji Mpumalanga. Długość kanionu to 26 km, a średnia głębokość – 800 m. Z urwistych ścian spadają wodospady; strumienie wody przedzierają się przez labirynt skalnych progów i kamiennych cieśnin.
JEDYNY TAKI KAMPER
Do Maphelane Camp, położonego przy ujściu rzeki Mfolozi do oceanu, jest jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Mijamy ludne wioski i nieduże osady, jadąc początkowo niezłą asfaltową drogą. Jednak z upływem kilometrów jej stan gwałtownie się pogarsza. W nawierzchni pojawiają się liczne dziury i musimy jechać slalomem. Dla dużego, mało zwrotnego kampera to spory problem, więc z ulgą witamy szuter. Na poboczu chłopaki sprzedają wiązki drewna na opał, jest okazja zapytać o drogę. – To jeszcze tylko 15 km – zapewniają. Dobrze, bo niedługo zapadnie noc.
Trasa tymczasem robi się coraz gorsza, piaszczysta, wyboista i kręta. Po lewej stronie pojawia się zakaz wjazdu, ale innej drogi nie ma. Wjeżdżamy w mroczny las, który zamyka się za nami jak ciemny tunel. Na błotnistej nawierzchni koła tracą przyczepność, raz po raz wjeżdżamy w kałuże. Jest ciemno, duszno i ponuro, drzewa na poboczu stoją w czarnej, nieruchomej wodzie. To musi być rozlewisko rzeki, która płynie prawie równolegle do wybrzeża. Oby tylko nie wpaść w bagno. Wokół pusto, ani jednego samochodu. Czy ktoś w ogóle korzysta z tego kempingu?
Droga robi się coraz węższa. Samochód z trudnością mieści się w ciasnych zakrętach, niebezpiecznie przechyla na boki, grożąc wywrotką. A to przecież jedna z dwóch opcji, których nie obejmuje ubezpieczenie. Koła buksują w mokrym piasku, wysoki dach zahacza o gałęzie. Trasa pnie się ostro pod górę, a następnie zakosami zjeżdża. Wreszcie gwałtownie zakręca i naszym oczom ukazuje się nieduży kemping... cały zastawiony samochodami.
Wjeżdżamy wolniutko między rzędy aut – samych terenowych. Nie ma żadnego osobowego, nie mówiąc już o jakimkolwiek kamperze. Wokół kręci się mnóstwo ludzi, mimo to wzdłuż drogi biega antylopa, a w krzakach baraszkują małpy. Większość wypoczywających to przeważnie młodzi biali mężczyźni. Przyjeżdżają tu, aby złapać taaaką rybę i spędzić czas w swoim towarzystwie. Z oddali dobiega głuchy pomruk oceanu. Tuż obok, za wydmą, znajduje się piękna, dzika plaża. Wzburzone fale rozbijają się o brzeg z łoskotem.
Szybko zapada zmrok. Jutro czeka nas trudny powrót do cywilizacji. Sen zakłócają chóralne śpiewy i głośne rozmowy naszych sąsiadów, obficie zakrapiane piwem. Zza drzew wygląda ogromna twarz księżyca.
SMOCZA KRAINA KANIBALI
Góry Smocze to rozległe pasmo, ciągnące się wzdłuż granicy z Lesotho, w zamieszkanym przez Zulusów rejonie KwaZulu-Natal. Pierwsze szczyty widać już z daleka. Obłe i płaskie, rzeczywiście mają w sobie coś smoczego.
Mlungisi jest miejscowym przewodnikiem. Należy do plemienia Zulusów i mieszka niedaleko, w małej wiosce Amazizi, położonej u stóp gór. W jego języku ta dźwięczna nazwa znaczy Kanibal. Nie tak dawno jeszcze, w XIX w., przodkowie Mlungisi zjadali siebie nawzajem. Kiedy nastał król Zulus Czaka, zabronił tych praktyk. Ale nie było łatwo wyplenić stare obyczaje. Kanibale uciekli w góry i zamieszkali w jaskiniach, do dziś znanych jako jaskinie ludożerców. – Ja nie zjadam ludzi – zapewnia Mlungisi, błyskając w uśmiechu białymi zębami. – Możecie ze mną iść.
W tych górach jeszcze tysiąc lat temu żyli Buszmeni, zwani też San – jedna z najstarszych ras świata. W wielu miejscach pozostały po nich subtelne, naskalne malowidła. Pierwotnych myśliwych i zbieraczy wyparły murzyńskie plemiona z grupy Bantu: Basoto i Zulusi. Malownicza ścieżka prowadzi do skał, na których lud San pozostawił rysunki. Im wyżej nią idziemy, tym bardziej zachwycające widoki przed nami odkrywa. Twarde skały bazaltowe utworzyły spektakularne wypiętrzenia, wyglądające jak łuski śpiących smoków.
Nieco dalej na północ znajduje się najsłynniejsza formacja skalna: długi na 4 km i wysoki na ponad 1000 m łańcuch górski, kształtem przypominający amfiteatr i tak też nazwany. Aby zobaczyć jego pionowe urwiska, ruszamy w dalszą drogę przez asfaltowo-szutrowe wąskie ścieżki, wijące się malowniczo wśród niewysokich pagórków i falujących traw.
Serce gór jest tu poprzecinane siecią szlaków turystycznych. Zaczynają się w dolinach, zasnutych o poranku wilgotną mgłą, przekraczają bystre strumienie i pną się w górę przez ocienione stoki, ku skalistym płaskim szczytom. Z jednego z nich, Mont-aux-Sources, spada w dół wodospad Tugela, drugi największy na świecie. Składa się z pięciu kaskad, których łączna wysokość wynosi blisko 950 m. Niestety, o tej porze roku jest prawie wyschnięty.
Wokół pusto i cicho. Tylko wiatr niesie z oddali czyjeś radosne pokrzykiwania. Na kempingu u stóp gór jesteśmy praktycznie sami. Nad głowami świecą roje gwiazd. Skalne smoki powoli układają się do snu.