Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2019-04-01

Artykuł opublikowany w numerze 04.2019 na stronie nr. 34.

Tekst i zdjęcia: Piotr Miklaszewski,

Sam na sam z Roraimą


Przez wielu jest oceniana nadal jako najpiękniejszy kraj Ameryki Południowej. Kiedy kierowaliśmy się w roczną podróż po tym kontynencie, nie planowaliśmy dokładnie, gdzie pojedziemy. Łatwiej było decydować, gdzie nie zawitamy, i Wenezuela była jednym z tych miejsc – otoczona ostatnio złą sławą. Jednak plany mają to do siebie, że lubią się zmieniać, a płaskowyż Roraima był wystarczającą do tego zachętą.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Podczas rejsu barką po Amazonce spotkaliśmy kilku Wenezuelczyków, którzy studzili doniesienia zachodnich mediów. W czasie przesiadki w brazylijskim mieście Manaus, położonym w samym środku amazońskiej dżungli, również doszły nas głosy, że południowa Wenezuela jest wciąż miejscem, gdzie można bezpiecznie podróżować. A na tych właśnie terenach znajduje się gigantyczny Park Narodowy Canaima, gdzie amazońska dżungla miesza się z górami oraz intrygującymi formami skalnymi w kształcie ściętych wież (tzw. tepui). Ta mieszanka dostarcza cudów natury, takich jak najwyższy wodospad świata Salto Angel czy płaskowyż Roraima, wysoki na 2810 m n.p.m. i z unikalnym ekosystemem. To podobno tym miejscem inspirował się Arthur Conan Doyle, tworząc powieść „Zaginiony świat”.

 

TEPUI, ŚWIĘTE GÓRY

W lokalnym języku są nazywane tepui. Jak niemal w każdej kulturze, także i te góry były uznawane za święte. Najpiękniej prezentują się na godzinę przed zachodem słońca. Nieustannie spływa tu kilka większych wodospadów, a w czasie deszczu pojawiają się dodatkowe mniejsze.

MIĘSOŻERNE KWIATKI

Rośliny z gatunku heliamfora są owadożerne i występują tylko w rejonach Wyżyny Gujańskiej. Owad, który trafi do ich kielicha, topi się w zgromadzonym płynie. Wewnątrz znajdują się włoski, które utrudniają wydostanie się ofiarom. Trawieniem zajmują się obecne w płynie bakterie.

GÓRY I RÓWNE CHMURY

Ostatniego dnia wyprawy pogoda była najgorsza, ale już 40 minut drogi poniżej szczytu panował upał. Widoczne w oddali chmury, jak za działaniem czarodziejskiej różdżki, ułożyły się równo z krawędzią skał.

 

INFLACJA PO WENEZUELSKU

 

Wbrew medialnym plotkom granica brazylijsko-wenezuelska jest rzadko zamykana, zazwyczaj tylko wtedy, kiedy prezydent dyktator Maduro wprowadza w życie jakiś kolejny pomysł „naprawy” kraju. Co ciekawe, wielu Wenezuelczyków nie uważa go za całkiem złego człowieka, twierdzą natomiast, że jest potwornie głupi.

Na granicy brazylijski policjant zaproponował nam czas na kawę i ponowne przemyślenie swoich zamiarów co do Wenezueli. Gdy nie udało się nas zniechęcić, przeszedł do szybkiej lekcji wprowadzającej. Ostrzegł, że najbardziej prawdopodobnym niebezpieczeństwem będzie wojsko. Ustawia ono punkty kontrolne na drogach, gdzie przy okazji poszukiwania narkotyków, złota i diamentów z czarnego rynku, a także handlarzy bronią i wrogów politycznych, okrada zwykłych ludzi ze wszystkiego, co wartościowe. Czasem nawet z zapasów jedzenia. To, że wojsko jest najgorsze, usłyszmy potem jeszcze kilka razy od zwykłych ludzi.

Kolejna szybka lekcja dotyczyła kursu waluty: za jednego brazylijskiego reala (ok. 1,1 zł) powinniśmy otrzymać minimum 55 tys. wenezuelskich boliwarów. Zaledwie trzy godziny później w Santa Elenie, największej mieścinie w okolicy, odkryliśmy, że nie jest to już 55, ale 90 tys., a w trakcie naszego trzytygodniowego pobytu kurs wzrósł z 90 do 130 tys. boliwarów. Z kolei za jednego dolara na czarnym rynku można było wówczas dostać, w zależności od regionu, od 600 tys. do 2 mln boliwarów.

Po takiej lekcji, gdy o zachodzie słońca na pace pick-upa wjeżdżaliśmy do Santa Eleny, czuliśmy prawdziwy niepokój. Tymczasem centrum miasteczka przypominało jeden wielki festyn. Wszędzie kipiało życie i grała muzyka. Pełno przydrożnych stoisk z jedzeniem i mieszkańców posilających się różnymi daniami. Co kilka metrów otwarty sklep z półkami pełnymi towaru. Jednym słowem, normalny kraj. No może przesada, ale jeśli ktoś pamięta czasy PRL-u, to Wenezuela, która nas przywitała, wyglądała jak kraj nieźle zaopatrzony. W sklepach znajdowało się mniej więcej wszystko, co niezbędne do przeżycia, oczywiście w podstawowym asortymencie. Zaskakujące natomiast okazywały się ceny – z niespotykanymi wahaniami pomiędzy poszczególnymi sklepami. W jednym karton mleka kosztował 450 tys. boliwarów, a zaraz obok już 530 tys., z kolei pięć metrów dalej tylko 390 tys. Najwidoczniej wszystko zależało od dnia, w którym sprzedawca dokonał zaopatrzenia sklepu, i tego, jaki był wówczas kurs boliwara. Tempo jego zmian zaś, związane z rozpadającą się gospodarką kraju i galopującą inflacją, wyglądało na zastraszające.

Za 10 zł zjedliśmy najpyszniejszego w życiu burgera. Trafiliśmy również na piekarnię, w której wybór pieczywa i ciastek przerastał niejeden warszawski zakład. I nie było to wszystko na pokaz, dla turystów, skoro prawie wcale ich nie ma. Jedyną pozostałością po nich są jeszcze agencje turystyczne, które wciąż mają tutaj swoje siedziby (stąd najbliżej do najciekawszych zakątków Canaimy), ale klientów odbierają prosto z lotniska w Caracas i tam ich z powrotem odwożą. Kiedyś były tu tłumy Amerykanów, Australijczyków i Niemców, teraz zdarzają się jedynie takie rodzynki jak my, obywatele krajów Ameryki Południowej czy klienci wspomnianych agencji potrafiący zweryfikować medialny szum wokół Wenezueli. 

Takie było pierwsze, nie najgorsze wrażenie z południa tego kraju. Ale dobrze też wiedzieć, że 100 km dalej na północ zaczyna się już nieporządek i strefa, gdzie każdy obcy może stać się bardzo łatwym celem.

 

MAŁY SPIDER-MAN

Żabki z gatunku Oreophrynella quelchii żyją tylko tutaj i jeszcze na kilku okolicznych tepui. Całe czarne, z żółtymi plamkami na brzuchu, nie potrafią skakać, za to przyklejają się do każdej płaszczyzny niczym spider-man.

JACUZZI DLA WYTRWAŁYCH

Fragment Roraimy nazwany „jacuzzi”. W tych basenach można się kąpać, jednak jeśli nie jest się morsem – tylko w słoneczne dni, i to z umiarkowaną przyjemnością. Zimna, krystalicznie czysta woda swój kolor zawdzięcza połączeniu z białymi drobinami kwarcu, który leżał na dnie setki tysięcy lat.

WIĘCEJ ŻYCIA

Są miejsca, gdzie szczyt ożywa. Czarne skały zaczynają mieszać się z wysokimi trawami i krzewami. Wraz z nimi pojawiają się też ptaki. Najbardziej „żywą” częścią Roraimy jest ta położona na terytorium Gujany.

 

TRZY DNI POD GÓRĘ

 

Ceny, jakie oferują agencje turystyczne, okazują się zaporowe – 300 USD od osoby. Oczywiście dostaniemy tragarzy, jedzenie, namioty, śpiwory... Wyjaśniamy, że my mamy wszystko, jedyne, czego potrzebujemy, to transportu do wioski  – ostatniej ludzkiej osady w pobliżu Roraimy – oraz przewodnika, bo jego wynajęcie nakazuje regulamin parku narodowego. Kobieta proponuje 400 reali (czyli ok. 400 zł) za sam transport. Wyśmiewamy propozycję i zamiast tego jedziemy 70 km autobusem za 8 zł od osoby, a 25 km dzielących Paraitepuy od drogi asfaltowej dokładamy sobie do trekkingu. Liczyliśmy, że uda się złapać jakiś autostop, ale przez dwa dni marszu nie minął nas ani jeden samochód, za to te dni dostarczyły nam mnóstwa pięknych krajobrazów i spektakli tysięcy świetlików. 

Gdy dotarliśmy do wioski, postanowiliśmy spróbować zakupić pieczywo, jajka oraz świeże owoce i warzywa. Zapas całego suchego i paczkowanego jedzenia na trekking zrobiliśmy jeszcze w Brazylii i uzupełniliśmy w Santa Elenie. Nasze próby skończyły się jednak całkowitą klęską. Byliśmy odsyłani od domu do domu, a zamiast pomocy każdy chciał nam tylko wcisnąć swoje usługi przewodnika. Wprawdzie udało się odnaleźć sklepik, ale jedyne, co w nim było, to ryż, margaryna i piwo. Jeden z miejscowych jednak podpowiedział, że możemy zebrać mango z ogólnodostępnego drzewa. Niestety, owoce okazały się zielone i na wpół twarde (miejscowi jedzą je z solą). Na szczęście mężczyzna poprowadził nas do jednego z gospodarstw, gdzie rodzina miała kilkadziesiąt bananowców i za 2 reale udało się kupić kilogram bananów. Na koniec bez nachalności zaproponował, że jeśli potrzebujemy przewodnika, to on może nim być. Wymarsz ustaliliśmy na poranek dnia następnego.

Roraima z dystansu wygląda na nie do zdobycia zwykłym marszem. Jednak wejście na nią jest możliwe bez żadnego specjalistycznego sprzętu, wymaga tylko sporo czasu – trzy dni wędrówki. Pierwszy dzień jest łatwy, a najtrudniejszy jego etap to sama końcówka, kiedy trzeba przekroczyć dwa łączące się ze sobą koryta rwących rzek. Woda sięga od kolan aż do bioder. Należy to zrobić z rozpędu tego samego dnia, bo rano poziom wód po nocnej wilgoci czyni przeprawę jeszcze trudniejszą.

Drugiego dnia czeka ponad 10 km marszu, w dużej części pod górę. Zwraca uwagę las równikowy, a raczej to, że kiedyś tu był, a teraz obumiera. Składa się na to wiele przyczyn, a jedną z nich są okoliczni mieszkańcy, którzy wypalają kolejne fragmenty dżungli – nie pod uprawy, bo prawie nic nie sieją, ale by wypłoszyć zwierzynę i łatwiej ją ustrzelić. Oprócz niej posiłkiem miejscowych są termity, których kopców jest w okolicy mnóstwo, ryby oraz chleb zwany kasabe, wytwarzany z juki.

Trzeci dzień, choć obejmuje tylko trzykilometrowe podejście, jest ogromnie męczący. Nachylenie terenu jest bardzo duże, cały czas idzie się przez wilgotną dżunglę, więc oddycha się trudno, organizm poci się ponad normę, a do tego ścieżka jest pokryta śliskimi kamieniami. Zwieńczenie wspinaczki to przejście pod wodospadem – kilkadziesiąt metrów stromym potokiem. Ciężki plecak nie ułatwia utrzymania równowagi. Najgorsze, co może spotkać na tym odcinku, to deszcz, a o to nietrudno. Góra jest niczym magnes dla chmur, zresztą tworzą ją same wodospady, spływające z niej i z okolicznych siostrzanych szczytów. Nawet w porze suchej (od stycznia do kwietnia) występują tutaj liczne opady. Ale nic to w porównaniu z wilgocią, jaka panuje na szczycie. 

 

ZNAJ GRANICE

W tym miejscu, na szczycie, spotykają się granice: Brazylii, Wenezueli i Gujany. Biały kamień na pustkowiu czarnych skał wygląda jak element scenografii do filmu Stanleya Kubricka. Ciekawe, z czyjej inicjatywy postawiono słup, bowiem Wenezuela nie uznaje części linii granicznej z Gujaną.

 

SKARBY NA PUSTKOWIU

 

Roraima jest cały dzień spowita chmurami. Na dobrą widoczność można liczyć tylko wczesnym rankiem oraz późnym popołudniem. Rzadko w ciągu dnia zdarzają się okna pogodowe. Klimat jest bezlitosny. Deszcz potrafi padać kilkanaście razy w ciągu dnia. Trzydzieści kilometrów kwadratowych górskiego płaskowyżu jest miejscem wyjątkowo nieprzyjaznym dla człowieka. Zdecydowana większość terenu to pustkowie bez żadnych charakterystycznych punktów orientacyjnych. Czarne chropowate skały, po których wiatr szaleje bez ograniczeń. Wszędzie pełno kałuż, a w czasie deszczu – małych strumyków. Tutaj, na szczycie, przewodnik jest naprawdę niezbędny. Jeśli nie pada, świeci palące, ostre słońce. Temperatura w ciągu dnia waha się od 16 do 25°C, ale wilgoć i wiatr powodują, że pojawia się też przeszywające zimno, zwłaszcza w nocy.

Na tym pustkowiu da się jednak odnaleźć prawdziwe skarby. Najczęściej są to punkty widokowe na okoliczne połacie terenu: kipiące soczystą zielenią wzgórza Gujany czy sąsiedni płaskowyż Kukenán, z którego spływa potężny wodospad. Ale są też skarby bardziej namacalne: jaskinie i groty, kaniony, naturalne baseny czy obszary porośnięte wysokimi krzakami i pokracznymi drzewami, a także malutkie czarne żaby o żółtych brzuchach – Oreophrynella quelchii, które nie potrafią skakać. Są też owadożerne rośliny, wielkie robaki wodne i mnóstwo ptaków. Aby chronić ten unikalny ekosystem, zakazano pozostawiania po sobie jakichkolwiek śladów pobytu (regulamin porządnego turysty obejmuje również zniesienie na dół własnych odchodów). Góra jest pozbawiona gleby i zwierząt, więc nie byłaby w stanie samodzielnie ich przetworzyć, a woda stąd spływająca dostarcza życie do ogromnych obszarów. Przy powrocie do Paraitepuy często są dokonywane kontrole i ważenie śmieci. Jeśli jest ich mniej, niż przewiduje norma, trzeba zapłacić karę. Mimo tego wciąż wielu łamie ten zakaz, nie szanując natury. Przez takich ludzi kilka tygodni po naszym wyjeździe górę zamknięto dla odwiedzających i urządzono pierwsze w historii generalne sprzątanie Roraimy. Wszystkie operujące tutaj agencje turystyczne musiały przysłać pracowników do pomocy.

Obecny kryzys w Wenezueli sprawia, że na płaskowyż dociera dziś nikły procent odwiedzających w stosunku do stanu sprzed kilku jeszcze lat. Jeśli ktoś zdecyduje się zrobić trekking na własną rękę – bez pośrednictwa agencji, które na ogół tworzą większe grupy – może nie spotkać nikogo przez cały czas pobytu na szczycie. Tak jak i my – przez cztery dni tylko z przewodnikiem.