Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2019-06-01

Artykuł opublikowany w numerze 06.2019 na stronie nr. 36.

Tekst i zdjęcia: Karolina Balewska,

Wielka Wyspa Piaszczysta


Na ten moment czekałam długo – mama i bratanek przylatywali odwiedzić mnie w Australii, która od 2012 r. jest moim domem. W stanie Queensland, w którym mieszkam, jest mnóstwo pięknych miejsc i mam w planie pokazać moim gościom te najwspanialsze. Jednym z nich jest Wielka Wyspa Piaszczysta. Fraser Island jest największą na świecie wyspą piaskową i zarazem oazą lasu deszczowego. Jest wpisana na listę UNESCO, ma 120 km długości i 20 km szerokości.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Wcześnie rano, dwoma autami terenowych, wyruszamy z Brisbane w stronę Rainbow Beach. Przed nami 200 km do pokonania. Po drodze zatrzymujemy się w sklepie, żeby zaopatrzyć się w jedzenie na wyjazd. Do dyspozycji mamy małe lodówki samochodowe, więc musimy mądrze zaplanować posiłki, bo liczba sklepów na wyspie jest ograniczona. Dołącza do nas jeszcze jedno auto i grupą 10-osobową wyruszamy do Inskip Point – miejsca, z którego odpływa barka na Wielką Wyspę Piaszczystą.

 

PLAŻA SZYBKIEGO RUCHU

Autostrada na plaży – jak na każdej drodze, obowiązują zasady ruchu. Są znaki, a nad bezpieczeństwem czuwają patrole policji.

KEMPING Z WARANEM

Wyspę zamieszkuje aż 79 gatunków gadów, w tym warany, których długość może dojść do 2 m, a waga do 20 kg. Te wielkie jaszczurki można spotkać na kempingach, gdzie szukają jedzenia pozostawionego przez turystów.

 

PLAŻA, CZYLI AUTOSTRADA

 

Ostatni odcinek trasy pokonujemy po piasku – to mała zapowiedź tego, co nas czeka na wyspie. Przed wjazdem na nią trzeba spuścić powietrze z opon, ale tym zajmuje się męska część ekipy. Widać, że znają się na rzeczy. Przepływamy krótki dystans i po 10 minutach jesteśmy w Hook Point. Czas zacząć przygodę. Coś czuję, że to będzie niezapomniany wyjazd.

Plaże na Wielkiej Wyspie Piaszczystej ciągną się przez wiele kilometrów. Nie są one jednak zwyczajne. Fraser Island jest jednym z wielu miejsc w Australii, gdzie po plaży można jeździć autem. Zjeżdżamy z barki i od razu zauważam znak drogowy. Plaża, która jest również autostradą – czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Aby nie zakopać się w piasku, trzeba mieć samochód z napędem na cztery koła. Bez tego przygoda na Fraser Island może skończyć się zaraz po zjechaniu z barki.

Dzisiejszym celem jest Lake McKenzie, najbardziej znane jezioro słodkowodne na wyspie. Do przejechania mamy około 45 km w stronę niewielkiego miasteczka Eurong. Dystans niby krótki, jednak jak się później okaże, jazda po piasku potrafi go wydłużyć. Szeroko otwieramy okna i suniemy po trasie, łapiąc wiatr we włosy. Uwielbiam zapach oceanu i plaży.

Już pierwszego dnia udaje nam się zobaczyć dingo, który jest przedstawicielem rodziny psowatych. Gdyby nie kolega, który daje mi znać, że to właśnie dingo, pomyślałabym, że to zwykły pies. Zwłaszcza że kręcił się przy wczasowiczach łowiących ryby. Dingo są przyzwyczajone do obecności ludzi na wyspie i nie wahają się podejść bliżej. Dlatego należy zwracać szczególną uwagę na dzieci, ponieważ niejednokrotnie zdarzyły się wypadki, kiedy dingo je raniły. Aby temu zapobiec, na wyspie są poustawiane znaki ostrzegawcze. Przez kolejne trzy dni nie spuszczam wzroku z 11-letniego bratanka.

Nad jezioro McKenzie dojeżdżamy w porze lunchu. Jesteśmy na nogach od piątej rano, więc decydujemy się coś zjeść. Ze względu na dingo jedzenie jest dozwolone jedynie w wyznaczonych, ogrodzonych miejscach. Rozkoszujemy się posiłkiem, podczas gdy z drzew spoglądają na nas kolorowe papugi, a między nogami pląta się duża jaszczurka. Zaraz po nabraniu sił kierujemy się w stronę jeziora, które do tej pory kryło się za ścianą drzew. Między nimi prześwitują błękit i biel – kolory wody i piasku, w którego skład wchodzi krzemionka. Przyśpieszamy kroku, bo jak najszybciej chcemy zobaczyć ten cud natury. 

Woda w jeziorze jest przejrzyście błękitna przy brzegu oraz ciemnoniebieska w oddali. Wygląda to niesamowicie. Mimo że jest zima, śmiałkowie decydują się na orzeźwiającą kąpiel, ci mniej odważni leniwie wygrzewają się na słońcu. W ciągu dnia temperatura dochodzi do 25°C, wieczorem spada do 15°C. Kilka godzin mija nam na błogim odpoczynku w pięknym miejscu, gdzie i tak musimy poczekać na odpowiednie warunki do jazdy. Na wyspie Fraser trzeba pamiętać o przypływie, który może zalać autostradę.

Po południu ruszamy w stronę mola w Kingfisher Bay, gdzie znajduje się najbardziej znany kompleks hotelowy na wyspie. Przed wejściem na molo siadamy w barze i rozkoszując się drinkami, czekamy na zachód słońca. Kiedy zaczyna schylać się ku horyzontowi, idziemy na koniec mola przy głośnych krzykach kakadu, które siedzą na pobliskich drzewach. W wodzie oglądamy ryby, żółwie, płaszczkę oraz coś, co przypomina delfina. Ssak jest jednak zdecydowanie za duży. Turyści z Czech rozumieli nasz dylemat i podpowiedzieli, że to krowa morska. 

Na kemping dojeżdżamy, gdy na dworze panują zupełne ciemności. Kemping, podobnie jak miejsce na piknik przy jeziorze McKenzie, jest ogrodzony płotem chroniącym od dingo. Szybko rozkładamy namioty, wrzucamy kiełbaski na grilla i po krótkich pogawędkach przy ognisku idziemy spać, żeby odpocząć przed odkrywaniem wyspy kolejnego dnia.

 

SZAMPAŃSKIE BASENY

Kąpiel w oceanie w niektórych miejscach jest zabroniona, ale można pławić się w skalnych basenach o zachęcającej nazwie Champagne Pools.

 

WIELORYBY, WYDMY, WODNE OCZKA

 

Z rana budzi nas śpiew kukabury, który brzmi jak śmiech małpy. Nie bez powodu nazywają ją śmiejącym się ptakiem. Powoli każdy opuszcza namiot, aby przywitać nowy dzień. Zaczynamy od kawy i pysznego śniadania na łonie natury. Jajecznica przygotowana na kuchence polowej musi pysznie pachnieć, bo do naszego obozowiska zaczynają zbliżać się jaszczury. Niektóre obrały strategiczne miejsce i obserwują nas z drzew. Podchodzi do nas strażnik parku i przypomina o dingo oraz ostrzega, aby nie pozwalać mojemu bratankowi odchodzić od dorosłych.

Ruszamy w drogę. Naszym celem jest dojechanie na najbardziej wysunięty na północ punkt wyspy. Tego dnia mogłabym prowadzić auto na plaży, ale widoki i towarzyszące nam w wodzie wieloryby powodują, że wolę być pasażerem i przyglądać się otaczającemu mnie pięknu natury. W okresie od maja do listopada w stanie Queensland można oglądać migrację wielorybów. Podczas wyprawy na Fraser oglądamy te piękne olbrzymy niejeden raz.

Po kilku przebojach, takich jak zakopanie się w piasku, które bardzo spodobało się chłopakom, dojeżdżamy do znaku vehicles restricted, czyli wjazd samochodem zabroniony. Koniec autostrady. Stamtąd spacerem udajemy się na wzniesienie, na którym znajduje się czynna latarnia morska Sandy Cape Light. Jest około południa i słońce mocno daje się we znaki. Po zejściu decydujemy się z rodziną na odpoczynek na plaży, kiedy reszta grupy wybiera się na kolejny spacer do bunkrów wojennych. Przed nami długa droga do obozowiska, a chcemy zatrzymać się jeszcze w kilku miejscach. 

Pierwszym przystankiem są wydmy. W gorącym słońcu naprawdę trudno wspinać się po ruchomym i rozgrzanym piasku, ale się nie poddajemy. Widoki z góry rekompensują wysiłek. Kolejnym miejscem, w którym się zatrzymujemy, jest Champagne Pools – oczka wodne wyrzeźbione w skałach w oceanie. Na szczęście wszyscy turyści już odjechali i baseny mamy wyłącznie dla siebie. 

Czas nagli i słońce powoli kładzie się do snu. W ostatnich promieniach udaje nam się zobaczyć the Red Canyon, inaczej znany jako The Pinnacles – kolorowe klify, które podobno mają aż 72 kolory! Tego wieczora, przy ognisku i dźwięku gitary, śpiewamy polskie piosenki. Przypominają mi się stare dobre harcerskie czasy. Mimo niewygodnego legowiska w namiocie i niezbyt ciepłego śpiwora szybko zasypiam tej nocy.

 

STRUMIEŃ ELI, WRAK MAHENO

Strumień Eli Creek jest idealny na wypoczynek, piknik lub kąpiel w rześkiej wodzie. Niedaleko znajduje się wrak statku Maheno, który stanowi dużą atrakcję.

 

NAD STRUMIENIEM

 

Dzień zaczynamy od polowego śniadania i chwilę później zwijamy obóz. Przed nami ostatni dzień wyprawy i wiele kilometrów do pokonania, aby dotrzeć do promu, który zabierze nas na ląd. Po drodze nad naszymi głowami przelatuje mały samolot. Okazuje się, że dojeżdżamy na lotnisko, czyli pas na plaży oddzielony pachołkami drogowymi. 

Podjeżdżamy do wraku statku Maheno, który podczas cyklonu w 1935 r. został zepchnięty na brzeg Fraser Island. Jest to jedna z głównych atrakcji na wyspie, dlatego w tym miejscu stoi kilka autobusów, oczywiście każdy ma napęd na cztery koła. Przy wraku gromadzi się cała masa turystów, którzy na tle statku robią zdjęcia. Tego dnia nie unikniemy tłumów. Na kolejnym przystanku, przy strumieniu Eli Creek, sytuacja wygląda podobnie. Drewnianą kładką dochodzimy do zejścia do strumienia i spacerując po wodzie, wracamy na plażę. Raz na jakiś czas przy nogach przepływają ryby. Turyści z wycieczek zorganizowanych mają do dyspozycji wielkie koła dmuchane, których używają do przemieszczania się po wodzie. Wygląda to na niezłą zabawę. 

Resztę dnia spędzamy, odpoczywając nad strumieniem. Nawet nie wiem, kiedy mija kilka godzin od śniadania i głód zaczyna o sobie dawać znać. Na szczęście na ratunek przychodzi kolega. Kiedy my odpoczywaliśmy, on przy aucie rozpalił kuchenkę polową i smażył dla nas kiełbaski. I właśnie tym akcentem zakończyliśmy podróż po Fraser Island. Po trzech dniach wypełnionych pięknem oraz adrenaliną trzeba wracać do domu. Ale Wielka Wyspa Piaszczysta skradła moje serce.