Na rozczochranych wiatrem wzgórzach ktoś porozrzucał klocki domów. Pomazał ich ściany kolorami, a drzwi ochlapał resztką farb. W końcu opasał je kablami, aby nie spadły i nie stoczyły się w dół. Bo tam, w lśniącej wodzie, czyhają wieloryby. Ten absurd, szaleństwo i kicz to Valparaíso, najbarwniejsze z chilijskich miast.
Dostępny PDF
Mapa miejscowości przypomina plan gigantycznego amfiteatru, którego sceną jest zatoka. Kiedy w połowie XVI w. wpłynął do niej hiszpański statek, jego kapitan Juan de Saavendra dopatrzył się w okolicznych górach podobieństwa do swoich ojczystych stron. Stęskniony za rodzinną miejscowością, na jej cześć nazwał to miejsce Valparaíso, czyli Rajska Dolina. I tak powstało miasto, które wkrótce stało się oknem na świat dla Ameryki Południowej. Tutaj przybywali z Europy liczni emigranci, przywożąc ze sobą własną kulturę i obyczaje. Początkowo osiedlali się na wybrzeżu, ale kiedy zabrakło miejsca, zaczęli budować domy na wzniesieniach.
Ogień, trzęsienia ziemi i napady morskich piratów wielokrotnie niszczyły miasto. Odbudowywano je z coraz większym rozmachem, aż w końcu stało się najbogatszym w Chile. I choć obecnie nieco straciło na znaczeniu, wciąż pozostaje najważniejszym portem kraju.
Z ŻYCIA WZIĘTE
Artyści czerpią tematy do dzieł nie tylko z wyobraźni. Obok fantastycznych lub naturalistycznych postaci ludzi czy zwierząt można też znaleźć scenki sytuacyjne lub wiernie oddane widoki miasta.
CO SIĘ KOMU W DUSZY GRA
Na głównej ulicy każdy zarabia tak, jak umie. Sprzedawcy zachwalają towary, a grajek śpiewa tęskne serenady, licząc na sute datki przechodniów.
PSTROKATE WZGÓRZA
Valparaíso to miasto wzgórz. Już z daleka widać skupiska domków na stromych zboczach. Im bliżej centrum, tym ich więcej. Tworzą gęstą zabudowę, oblepiającą szczelnie każdy pagórek. Pomalowane pstrokatymi barwami elewacje przyciągają wzrok. Nawet w pochmurny dzień, kiedy nad górami wisi mgła, miasto jest bardzo kolorowe. Mieszkańcy lubują się w ozdabianiu ścian muralami. Są one wszędzie – na ulicach i placach, w zaułkach, przejściach, bramach, na słupach i schodach. Wkomponowane w architekturę, stanowią z nią jedną szaloną całość. Tu spoglądają naturalnej wielkości postacie ludzi, tam sylwetki zwierząt, jeszcze dalej zachwycają tęczowe kwiaty. Nie brakuje też scenek sytuacyjnych, reklam, martwych natur. To arcydzieła street artu. Wszystkie krzyczą kolorami, zadziwiają naturalnością i jakością wykonania, jakby w mieście mieszkali sami artyści. Widok zaburza tylko gęsta plątanina kabli wysokiego napięcia, które są prowadzone na wysokości pierwszego piętra budynków.
Tradycja malowania domów nawiązuje do czasów, kiedy Valparaíso było największym portem w Ameryce Południowej. Zanim powstał Kanał Panamski, zawijały do niego wszystkie statki opływające przylądek Horn. Na ostatnim przystanku przed daleką podróżą nieraz trzeba było odnowić łajbę. Resztką pozostałej po tym farby mieszkańcy malowali domy, ponieważ doskonale chroniła przed niszczącą solą, której pełno w nadmorskim powietrzu. Z czasem kolorowe budynki stały się symbolem Valparaíso. Dziś miasto stara się podtrzymać tradycję i częściowo refunduje koszty farby, jeśli tylko jest kolorowa i inna niż u sąsiada.
Na wzgórza wiodą strome, asfaltowe drogi. Wjazd samochodem często bywa płatny. U stóp wzniesienia stoi strażnik i pobiera drobną opłatę. Komu nie wystarczą własne nogi, może część drogi pokonać jedną z kolejek, które wspinają się pod górę. Ich budowę rozpoczęto pod koniec XIX w. Bogatym mieszkańcom nie chciało się chodzić i zapragnęli ułatwić sobie życie. Zbudowali 30 linii. Do dziś przetrwała połowa. Kolorowe wagoniki stanowią swoistą wizytówkę miasta. Kursują, kiedy tylko zbierze się kilka osób. Dla przyjezdnych taki wjazd to turystyczna atrakcja, dla mieszkańców – normalny środek transportu.
Alejandro całe życie pracuje jako operator kolejki. Z maszynowni ulokowanej na górnej stacji doskonale widzi stromy stok wzgórza i położone u jego stóp centrum. Lubi patrzeć, jak sterowany jego dłonią wagonik wolno sunie po zębatej szynie. W środku mieści się maksymalnie osiem osób, więc prawie zawsze jest tłok i kolejka kursuje nieprzerwanie. Ale mężczyzna nie narzeka, czuje dumę, kiedy jest wielu turystów. Obok żona prowadzi sklepik z pamiątkami. Podróżni chętnie go odwiedzają, a łatwiej coś kupić, kiedy się czeka w kolejce. Za przejazd trzeba zapłacić symboliczną kwotę kilkuset pesos, chociaż w mieście są też wyciągi całkowicie bezpłatne. Ale one funkcjonują w miejscach, gdzie turyści rzadko się zapuszczają, i służą głównie miejscowym.
Kolejka zatrzymuje się w połowie wzniesienia. Dalej na szczyt trzeba iść. Wąskie uliczki pną się stromo i oplatają wzgórza siecią dróg. Dla piechurów bywają skróty w postaci schodków biegnących pod małymi, kolorowymi domkami. Ich mieszkańcy żyją spokojnie jak na wsi, spędzając czas w przydomowych ogródkach. Trzeba się tu urodzić, by móc odnaleźć właściwą drogę. Przyjezdnym łatwo się zagubić w labiryncie niezliczonych chodników, wąziutkich i krętych przejść oraz ślepych zaułków. Po uliczkach biegają psy, czasem zagdacze kura. Z kawiarni na rogu rozlegają się wesołe dźwięki muzyki. W środku pląsa rozbawiona para. Czy to na pewno to samo miasto co na dole?
WINDĄ DO NIEBA
Kolorowy wagonik, który wspina się na strome wzgórza, przypomina windę. Po zębatej szynie wciąga go potężna lina. Z góry lepiej widać ogromne malowidła, zajmujące nieraz całą wysokość budynku.
KTÓRY ŁADNIEJSZY?
Spacer uliczkami jest jak wędrówka po galerii sztuki nowoczesnej. Niekiedy murale ciągną się wzdłuż chodnika, innym razem pojedyncze dzieło zaskakuje znienacka, ukryte na bocznej ścianie.
NIEBEZPIECZNIE, ALE PRZYJEMNIE
Mirador Ciudad Cerro to jeden z dwóch punktów widokowych z urokliwą panoramą leżącego u stóp wzgórza centrum i lśniącej w oddali zatoki. Wokół spokojnie i pusto, tylko kot drzemie na niskim murku. Ciszę przerywa czasem warkot przejeżdżających aut. Nagle pick-up skręca znienacka, zajeżdżając drogę busowi. Rozlega się przenikliwy pisk hamulców i dźwięk tłuczonego szkła. W wąskich uliczkach nawet przy małym natężeniu ruchu o wypadek nietrudno.
Mimo pozornego spokoju i sielankowej atmosfery dzielnice położone na wzgórzach cieszą się złą sławą najbardziej niebezpiecznych miejsc w mieście. Upodobali je sobie miejscowi rabusie i inni pospolici przestępcy. – Wieczorami lepiej się tam nie zapuszczajcie – przestrzega nas właścicielka hostelu. Ale właśnie po zachodzie słońca na senne wzgórza wraca życie. Kuszą kolorowymi światłami zagubione w labiryncie domów kawiarnie i bary. Zapraszają otwarte galerie. W oparach papierosowego dymu na ulice wychodzi muzyka. Roześmiana grupa młodzieży wysypuje się z otwartych drzwi knajpy, napełniając spokojne uliczki śmiechem i pokrzykiwaniami. Ukryty w cieniu mężczyzna śpiewa jakąś rzewną serenadę, przerywaną pijacką czkawką.
Jednak nie wszędzie jest tak wesoło. Niektóre uliczki pozostają ciemne i nieprzyjazne. Spowite mrokiem zaułki tchną grozą. Samotny kundel poszukuje resztek jedzenia, spoglądając z wrogością na intruzów. Z baru położonego na sąsiedniej przecznicy dobiegają dźwięki saksofonu. Tęskna nuta muzyki przyciąga jak magnes. Przed oświetlonym wejściem całuje się zakochana para, nie zwracając uwagi na wychodzących klientów. Oceaniczny wiatr niesie zapach alkoholu i nieograniczonej wolności. Bo Valparaíso jest kolorowe i szalone, tak jak pisał Pablo Neruda, chilijski poeta i noblista, który ukochał to miasto i tutaj miał swój dom.
O świcie, kiedy znad oceanu unosi się poranna mgła, po nocnych szaleństwach nie ma śladu. Mieszkańcy zmiatają potłuczone szkło i kolorowe uliczki znów stają się ciche i spokojne. Na zielonym skwerku, gdzie nocą trwała wesoła zabawa, spokojnie szumią stare platany. Środkiem jezdni spaceruje samotna piękność w obcisłej czarnej sukience. Jej pomalowane jaskrawą szminką usta przyciągają wzrok. Wschodzące słońce wygania mrok z ciasnych zaułków i wąskich zakamarków. Do Plaza Bismarck, gdzie znajduje się drugi punkt widokowy, powracają przenośne stragany z pamiątkami i budki z jedzeniem. To miejsce turystyczne, gdzie dojeżdżają autokary z grupami przyjezdnych, a wiadomo, że o gości trzeba dbać. I rzeczywiście, turyści chyba czują się bezpiecznie. W centrum na dole mało kto wyciąga aparat czy kamerę, a tutaj grupa obcokrajowców z dumą prezentuje światu swój sprzęt.
W dół sprowadza ulica Kuning o irracjonalnie wysokich chodnikach. Samochody jadą jezdnią pół metra niżej. Im bliżej centrum, tym większy ruch. Spieszących do miasta mieszkańców wzgórz mijają grupy rozgadanych turystów. Hostal Decolores zaprasza bajecznie kolorowymi drzwiami, ozdobionymi rysunkiem naturalnej wielkości rowerzysty. Kawałek dalej hotel Dinamarca kusi urokliwym widokiem na cmentarz. Spokoju zmarłych strzeże pies wylegujący się za żelazną, kutą bramą.
ZWODNICZY SPOKÓJ
Uliczki na wzgórzach cieszą się złą sławą najbardziej niebezpiecznych. Ożywają wieczorami, gdy otwierają się knajpy i bary. Lepiej nie zapuszczać się poza krąg ich świateł.
DZIEŃ JAK CO DZIEŃ
Ruchliwe centrum rozciąga się wzdłuż wybrzeża oraz w kotlinie między wzgórzami. Na głównej ulicy kłębi się kolorowy tłum. Sprzedawcy głośno zachwalają towary. Rozkładają kramy na chodniku, tuż przed wejściem do sklepów. Klient sam zdecyduje, gdzie woli zrobić zakupy.
Grupa młodych dziewczyn idzie ławą, trzymając się pod ręce. Blokują cały ruch i zwracają powszechną uwagę. Ale może o to właśnie chodzi? Uśmiechają się do przechodniów, cieszą się życiem, słońcem i swobodą. Mimo że niskie i przysadziste, widać, że czują się piękne. Tutaj za chudą babą nie obejrzy się żaden macho. Kobieta musi mieć słuszny wygląd i najlepiej, żeby miała na czym usiąść. Rozłożysta sylwetka to powód do dumy. Dziewczyny kołyszą szerokimi biodrami wciśniętymi w dżinsy.
Nieduży placyk upodobali sobie sprzedawcy owoców. Na straganach piętrzą się kolorowe piramidy truskawek, bananów, rzadkich u nas granadilli czy marakuj. Obok przycupnął z wózkiem na kółkach sprzedawca empanadas, popularnych przekąsek. Zostanie tu tylko do południa. Potem zwinie interes, a jego miejsce zajmie dostawca ciepłych posiłków. Życie ulicy jest ściśle powiązane z rytmem dnia. Wieczorem zjesz kolację, w południe – obiad, a rano, kiedy idziesz do pracy, możesz kupić śniadanie na drogę.
Na skrzyżowaniu stoją policjanci. Beznamiętnie przyglądają się pieszym, przechodzącym przez jezdnię na czerwonym świetle. Skoro nic nie jedzie, to dlaczego nie mają przechodzić? Żaden z mundurowych nawet nie pomyśli, żeby karać mandatem obywateli za taki drobiazg. Oni mają ich chronić, pilnują, żeby w mieście nie było burd.
Dla przyjezdnych mieszkańcy Valparaíso są życzliwi i pomocni. Jeśli jednak nie znasz hiszpańskiego, przygotuj się do rozmowy na migi. Znalezienie kogoś mówiącego po angielsku graniczy z cudem. Chilijczycy mówią wyłącznie w swoim języku i są z tego dumni. Po co uczyć się języków obcych, skoro prawie cały kontynent mówi po hiszpańsku. Jeśli chcesz do nas przyjechać, dostosuj się i mów tak jak my.
ATRAKCYJNY SĄSIAD
Zaledwie kilka kilometrów od ruchliwego Valparaíso drzemie w ciszy kurort Vina del Mare. Powstał w połowie XIX w. Dziś obie miejscowości łączy malownicza droga biegnąca wzdłuż oceanu. Kto nie ma samochodu, może ją pokonać kolejką miejską, dumnie nazywaną tutaj metrem. Prawie zawsze zatłoczonym. Wraz z pasażerami podróżują sprzedawcy różnego rodzaju dóbr. Poruszają się pomiędzy wagonami i głośno zachwalają towary – cukierki, ciastka, słuchawki, skarpetki. Wszystko w okazyjnej cenie tysiąca pesos. Przez głośniki raz po raz są powtarzane komunikaty o zakazie sprzedaży, ale nikt się tym nie przejmuje. Chwilę, gdy nie ma sprzedawców, wykorzystuje grajek. Uderzając w struny gitary, śpiewa do wtóru muzyki tęskną serenadę o niespełnionej miłości.
Atmosfera w wagonie przypomina bar, brakuje tylko alkoholu. Za oknem przesuwa się nadmorski krajobraz. Wzburzone fale rozbijają się o nadbrzeżne skały. Zdewastowane resztki murów po dawnej promenadzie są gęsto okupowane przez pelikany. Aż żal wysiadać.
Szerokie, ruchliwe arterie i zadbane domy Vina del Mare niczym nie przypominają ciasnego, dusznego Valparaíso. Od morza wieje chłodna bryza. Chociaż dzień jest powszedni, na miejskiej plaży panuje tłok i wakacyjna atmosfera. Podobno tak jest przez cały rok, tym bardziej że klimat sprzyja odpoczynkowi. Ciągnące się ponad 4 tys. km wybrzeże Chile obmywa prąd Humbolta. Sprawia, że zimy są łagodne, a lata niezbyt upalne. Dlatego gości nie brakuje, a plaże, hotele, kasyna i bary są zawsze otwarte.
Jednak ten piękny kurort swoje istnienie i rozwój paradoksalnie zawdzięcza sąsiedztwu brzydkiego Valparaíso. To ono przyciąga turystów. Mimo że brudne, zatłoczone i niebezpieczne, kusi kolorami, artystyczną atmosferą, nieokiełznaną swobodą, radością oraz wszechobecną muzyką.