Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2019-07-01

Artykuł opublikowany w numerze 07.2019 na stronie nr. 18.

Tekst i zdjęcia: Renata Matusiak,

Ajmara, Keczua i piękna Tunupe


Tiwanaku w departamencie La Paz przygotowuje się do obchodów Inti Raymi, Święta Słońca. Na rynku gromadzą się mężczyźni. Po ponczach można poznać, skąd pochodzą. Na głowach noszą wełniane czapki, a na nich kapelusze. Pod pachami mają zwinięte koce, które wkrótce bardzo się przydadzą. Nieodłącznym dodatkiem jest zwisająca na piersiach płócienna torebka z liśćmi koki.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Na wysokości 3842 m n.p.m. znajdują się ruiny stolicy i centrum religijnego przedinkaskiej cywilizacji Tiwanaku. To stąd wywodzą się Indianie Ajmara, jedna z najliczniejszych grup etnicznych dzisiejszej Boliwii. Mimo podboju przez Inków i Hiszpanów zachowali swoje zwyczaje dzięki praktykowaniu ich po domach i pozornemu poddawaniu się najeźdźcom. Obecny prezydent kraju, Evo Morales, też jest Ajmara, bardzo zaangażowanym w podtrzymywanie tradycji. 

Z zachowanych elementów starożytnej stolicy Tiwanaku wyróżniają się świątynia Kalasasaya, Brama Słońca, na której jest Wirakocza – najważniejsze bóstwo, stwórca świata i ojciec boga słońca, a także Brama Księżyca, piramida Akapana oraz stelle-monolity: Ponce, Bennett i Fraile. 

 

WYSOKI RZĄD W LA PAZ

Widok z bliźniaczego, górnego miasta El Alto na leżące w dolinie milionowe La Paz. Jest najwyżej położoną na świecie siedzibą rządu (3640 m n.p.m.) oraz kulturalnym i finansowym centrum kraju.

ŚWIĘTO SŁOŃCA

O świcie 21 czerwca wraz z pierwszymi promieniami płonie ognisko, a wszystkie twarze oraz dłonie są zwrócone ku słońcu. Boliwijscy Indianie świętują zimowe przesilenie.

TYLKO MNIE POPROŚ DO TAŃCA

Słońce, radość i taniec rozgrzewają uczestników obchodów andyjskiego, a zarazem ajmarskiego Nowego Roku w ruinach starego Tiwanaku.

 

TWARZĄ KU SŁOŃCU

 

Na długo przed wschodem słońca stoi kolejka po bilety i druga do wejścia na teren ruin, miejsca ceremonii. Cena biletów jest kosmiczna dla obcokrajowców i śladowa dla miejscowych. Sprzedawcy kawy krążą z termosami i pomagają przetrwać zimno.

Nadchodzą przedstawiciele różnych osad i lokalni mędrcy, tzw. yatiri, którzy niosą khoa – ofiarne ołtarzyki do spalenia w hołdzie dla Tayty Inti (boga słońca) i Pachamamy (bogini ziemi). Ogień, który zapłonął o świcie, do późnych godzin porannych jest podtrzymywany alkoholem i liśćmi koki. 

Khoa to mieszanka różnych składników. Na papierowej podstawie umieszcza się zioła, liście koki, tłuszcz lamy, a nawet jej suszone płody. Bardzo ważne są małe kwadraciki z cukru; w zależności od intencji, w jakiej składa się ofiarę, są odbite na nich różne formy, symbolizujące miłość, pieniądze, pracę, podróże, szczęście, jedzenie, transport... Przygotowaniem khoa zajmują się odpowiednie osoby. Robią to na zamówienie i odpłatnie – cena zależy od liczby elementów.

Stoimy na trawie białej od przymrozku, twarzą w kierunku wschodnim. Wraz z pierwszmi promieniami słońca w jego stronę wyciągają się setki rąk. Na znak radości, że choć tak późno, to jednak wzeszło i znów jest z nami.

Życie cywilizacji Tiwanaku było podporządkowane kalendarzowi astralnemu. Dlatego dni równonocy i przesileń były przedmiotem ceremonii i rytuałów. Dawni ludzie, gdy obserwowali przyrodę i stopniowo skracający się dzień, zaczęli się obawiać, że któregoś dnia słońce może nie wzejść i wieczna noc okryje Ziemię. Stąd rytuał poświęcony Inti, czyli bogu słońca. W kulturze Ajmara data ta oznacza również nowy rok, koniec sezonu zbiorów i początek nowego cyklu rolniczego.

Do dawnych rytuałów religijnych używano tu środków halucynogennych pochodzących z nasion anadenanthery (rośliny z rodziny bobowatych, występującej w Ameryce Południowej) i liści koki. Jak mówi legenda, mieszkańcy Tiwanaku żyli w pokoju i dobrobycie. Spędzali czas na rozrywkach i przyjemnościach. Z nudów zaczęli jednak urządzać orgie. Bogowie, widząc, co się dzieje, za karę rozmontowali harmonię natury i wody jeziora zalały miasto. A gdy się cofnęły, pozostawiły bezpłodną ziemię i ruiny.

 

BYKI JANA CHRZCICIELA

 

Tradycją różnych miejscowości w Ameryce Południowej jest to, że mają swoich świętych patronów. Ma go też mała wioska Acasio położona w Kordylierze Środkowej w południowo-zachodniej Boliwii – to św. Jan Chrzciciel. Jemu jest poświęcone, odbywające się co roku, 24 czerwca, Toro Tinku, czyli walki byków. Słowo tinku w języku keczua oznacza spotkanie, a w języku ajmara atak fizyczny. Dzień św. Jana Chrzciciela jest jednym z najważniejszych świąt w Boliwii, to dzień wolny od pracy. 

Acasio znajduje się w departamencie Potosí, ale z tego miasta do wsi nie ma żadnych dróg. Można się tam dostać tylko ze stolicy sąsiedniego departamentu, Cochabamby, skąd dwa razy w tygodniu o 6.00 rano odjeżdża autobus. W praktyce odjeżdża nieco później, bo zwykle bardzo dużo czasu zajmuje ulokowanie wszystkich pakunków. 

Po półgodzinnnej podróży zatrzymujemy się na rogatkach miasta przy ulicznej garkuchni. Czy nie mogli zjeść przed podróżą? Sąsiadka z przedniego siedzenia, korpulentna Indianka w tradycyjnej i jeszcze bardziej poszerzającej biodra spódnicy, z warkoczami do pasa przedłużonymi ozdobnymi zakończeniami, tłumaczy mi, że wcześniej nie ma na ulicach jedzenia. Ale mieszkańcy regionu Cochabamby po prostu uwielbiają jeść i są szczęśliwi, gdy spożywają siedem posiłków dziennie. 

Za miastem kończy się asfalt. Jest pora sucha i zimna, toteż górski trakt tonie w pyle. Ukazuje się piękna dolina z wyschniętym korytem rzeki głęboko w dole. Ostrymi zakrętami zjeżdżamy do jego poziomu, by potem znów wspinać się w górę. Czasem trudno nam się minąć z nadjeżdżającym z naprzeciwka samochodem. Jest mi zimno, wyjmuję śpiwór i wzorem miejscowych opatulam się w koc. W południe dojeżdżamy na miejsce. 

Idę do centrum, po bokach drogi byki odpoczywają w cieniu, obojętne wobec tego, co ma się wydarzyć po południu. Tu i ówdzie krzątają się mężczyźni w kolorowych strojach. Młodzi chłopcy przechadzają się grupkami, trzymając w ręku charango, tradycyjny instrument muzyczny. Na niewielkim placu centralnym i prowadzących do niego ulicach rozstawiły się kobiety ze swoimi garkuchniami. Podstawą wszystkich dań jest ryż i mięso, do tego makaron, choclo (odmiana kukurydzy o dużych białych ziarnach) i chuño, czyli rodzaj odwodnionych kartofli. Procesowi dehydratacji jest poddawane również mięso w celu przygotowania tzw. ch‘arki – filetuje się je, suszy na słońcu, a następnie gotuje, miażdży i smaży. 

W kościele kończy się msza święta i rusza procesja z figurą św. Jana Chrzciciela. Zatacza koło trasą ołtarzy przystrojonych kwiatami i chustami. Kapelusze kobiet są również udekorowane kwiatami, a dodatkowo tłuszczem zabitej dzień wcześniej owcy. To na szczęście, aby wszystko przebiegało pomyślnie. Po procesji figura patrona zostaje złożona w miejscu pełniącym rolę świetlicy.

 

STRÓJ AJMARY

Wełniana czapka z nausznikami, kapelusz i poncho chroniące przed chłodem i wiatrem. Do tego tkana torebka z pomponami na szyi, gdzie trzyma nieodłączne liście koki.

PAMIĘTAJĄC O PAPIEŻU

Trzeci najwyższy na świecie (40,44 m), po Meksyku i Świebodzinie, posąg Chrystusa stoi nad miastem Cochabamba w departamencie o tej samej nazwie, sąsiadującym z La Paz. Pomnik upamiętnia pielgrzymkę Jana Pawła II w 1988 r.

WYDARZENIE ROKU

Obchody dnia św. Jana Chrzciciela w Acasio to najbardziej oczekiwane wydarzenie w roku, na które masowo przybywają mieszkańcy z okolicznych wsi. Dwudniowe zmagania byków ku czci świętego dostarczają wielu emocji i każdy chce zapewnić sobie dogodne miejsce do oglądania.

 

O POLSCE NA KRAŃCU ŚWIATA

 

W wiosce, wciśniętej w małą dolinę otoczoną górami, gdzie wieczne wiatry wieją z góry do dołu i odwrotnie, jest dziś bardzo tłoczno. Ze swoimi najlepszymi bykami przyjechało kilkanaście osad. Wszystkie noclegownie są zajęte. W ciasnej zabudowie gospodarze glinianych domów nie mają podwórek, gdzie mogłabym rozstawić namiot. Pomysł, jaki przychodzi mi do głowy, to szkoła, ale jest zamknięta, a stróż gdzieś poszedł. Znajduję jednak otwarty kościół ewangelicki, z pomieszczeniem wypełnionym piętrowymi łóżkami z materacami i kocami. 

Większość mieszkańców regionu to Indianie Keczua. Od czasów starożytnych żyją z rolnictwa i hodowli zwierząt. Czczą matkę ziemię i podtrzymują jedną z najbardziej ekscytujących tradycji na płaskowyżu Altiplano, jaką są walki byków. Ponadto pielęgnują wiele innych zwyczajów, np. dla zapewnienia powodzenia i szczęścia w miłości, a także pomyślnych zbiorów, zakopują łożysko noworodka. – Gdy urodzi się dziewczynka, trzeba zakopać łożysko pod paleniskiem, a gdy chłopiec – pod stołem – opowiada mi Ovidio. – Gdy matka chce mieć syna, po urodzeniu ostatniej córki powinna odwrócić łożysko, aby wnętrze znajdowało się na zewnątrz, i zakopać. 

Po południu na niewielkim, palonym słońcem płaskowyżu za wsią gromadzą się widzowie. Zaczynają nadciągać byki z właścicielami. Mieszkańcy emocjonują się każdym starciem. A zlane potem, dyszące naprzeciwko siebie byki są bohaterami. Wygrywa ten, który zmusi rywala do odwrotu. Zwycięzca dostaje na rogi chleb w formie obręczy przypominającej krakowski obwarzanek i dla ochłody jest polewany cziczą. Mężczyźni poruszają się swobodnie między kolosami ważącymi pół tony albo i więcej, wśród nich krążą kobiety z wiadrami pełnymi cziczy. 

Przyjechała grupa policjantów, pilnować, aby ludzie nie podchodzili zbyt blisko, ale szybko stali się tylko dekoracją imprezy. Nikt nie jest w stanie zmienić przyzwyczajeń miejscowych przywykłych do swoich byków. Całe życie z nimi spędzają i czule do nich przemawiają. Zwierzęta te są niezbędne do pracy w polu oraz do transportu. – Traktujemy je jak swoje dzieci – wyjaśnia starszy mieszkaniec wioski. 

W ostatnim starciu uczestniczą byki – Szalony i Samolot. Ta rywalizacja wzbudza najwięcej emocji. W ferworze walki zwierzęta staczają się z równiny, ludzie za nimi. Po chwili wracają i dalej zacięcie biorą się za rogi. Wygrywa Szalony. A jutro jeszcze finałowa runda!

Wieczorem następuje część wzmacniająca więzy przyjaźni. Zapełnia się sala, w której ustawiono figurę Jana Chrzciciela. Na drewnianych ławach toczą się rozmowy podlewane cziczą. Raz po raz ktoś podchodzi do wizerunku patrona wsi z pełnym naczyniem, modli się i dzieli napój ze świętym, wylewając go na podłogę. Jestem tu jedyną cudzoziemką. Czicza rozwiązuje języki, dodaje śmiałości i wszyscy, którzy do tej pory przyglądali mi się z daleka, teraz mają mnóstwo pytań. 

Poznaję nauczyciela. Na wieść, że jestem z Polski, zaczyna mnie ściskać i płakać. – Z Polski? Z tej Polski, która tyle wycierpiała w czasie II wojny światowej?! – Jego zdziwienie nie ma granic. Dalej płyną wyrazy współczucia i troski o to, jak wygląda mój kraj dzisiaj. Ma w domu mnóstwo filmów dokumentalnych na ten temat. Dla niego tamta wojna to jedna z olbrzymich, a Polska była jej największą ofiarą. 

Gdy przyjechałam do Acasio, myślałam, że dotarłam na koniec świata. Teraz czuję się jak w domu. Żona nauczyciela stawia przed nami kolejne wiadro cziczy. Na obszernym patio trwają tańce.

Następnego dnia mają miejsce walki finałowe. A na koniec również właściciele byków stają do pojedynku. Sędziami jest cała publiczność, która tłoczy się wokół i próbuje zakończyć walkę tak, by nie polała się krew, ale tego nie da się uniknąć. Ślady ubiegłorocznych walk widać po krzywych, połamanych nosach. 

 

PRZYSTANEK UYUNI

Rzędy pokrytych rdzą oraz graffiti wraków lokomotyw i wagonów w Uyuni. To nostalgiczne pozostałości po pasażerach, maszynistach i przemytnikach podróżujących kiedyś z Boliwii na chilijskie wybrzeże.

WYSPA RYBY

Ten uformowany z wulkanicznych skał pagórek jest jedną z wysepek na Salar de Uyuni. Kształtem przypomina rybę, stąd taka nazwa. Porastają go gigantyczne kaktusy sięgające 10 m wysokości.

 

SALAR Z MLEKA I ŁEZ

 

W drodze do Uyuni, nocą, psuje się autobus. Stoimy w ciemnościach, gdzieś w środku niczego i czekamy, aż przyślą inny. Owinięta śpiworem trzęsę się z zimna.

Uyuni leży na skraju największej pustyni solnej świata. Kiedyś było miastem kolejarzy, tętniącym życiem i ważnym punktem na mapie Boliwii. Torami prowadzącymi do chilijskich portów odjeżdżały długie składy. Potem kolej została sprzedana Chile. Ludzie stracili pracę. Pordzewiałe wraki lokomotyw i wagonów tworzą cmentarzysko na obrzeżach miasta. Szansą na zarobek pozostała turystyka. Promykiem nadziei był przejeżdżający tędy Rajd Dakar, ale zgasł, nie przynosząc oczekiwanych zysków. 

W domu z surowych pustaków, gdzie nocuję, jest bardzo zimno. Wychodzę na zewnątrz, by się ogrzać, ale mocne słońce przyprawia mnie tylko o ból głowy. Rozalia ma 12 dzieci, 18 wnucząt i dwoje prawnuków. Jej obszerna spódnica do kolan faluje, gdy kroczy między stołem a gazową kuchenką, serwując rodzinie śniadanie. Nosi dwie pary grubych getrów, nie wiadomo ile swetrów i chustkę na głowie. Gdy nadchodzi wieczór, domownicy zakładają czapki, rękawiczki i kurtki, siedzą z termosem wrzątku w kuchni, gdzie teoretycznie jest trochę cieplej. 

W centrum Uyuni stoi monument kobiety z metalu, uosabia on wulkan Tunupe. Kilkadziesiąt metrów dalej jej metalowy mąż reprezentuje górę Cusco. Jak twierdzą miejscowi, zaczynający się kilkanaście kilometrów za miastem Salar de Uyuni, 3656 m n.p.m., też powinien nazywać się Tunupe. Mieszkańcy mają swoją legendę na ten temat...

W czasach gdy góry były ludźmi, przybyła z Chile piękna dziewczyna o imieniu Tunupe. Wszyscy mężczyźni się w niej zakochali, ale ona była dumna i niedostępna. Poszli więc do mędrca, wulkanu Sajama, by poradzić się, jak ją zdobyć. Przed mędrcem i Tunupe zaprezentowali się pretendenci na męża, obiecując drogie kamienie, złoto i srebro, płody ziemi, lamy, alpaki i wikunie. Tunupa długo się zastanawiała, aż wybrała Cusco, który przysiągł jej miłość. Żyli szczęśliwie, urodziła im się córka. Jednak pewnego dnia jeden z odrzuconych kandydatów przyszedł z pretensjami, dlaczego nie wybrała jego, choć jest bogaty. Po raz kolejny dostał odmowę, więc postanowił się zemścić. Porwał ich córkę. 

Zrozpaczony Cusco wyruszył na poszukiwania. Długo nie wracał do domu i Tunupe wyruszyła po męża. Tymczasem Cusco znalazł córkę i stoczył walkę z porywaczem, lecz został ranny. Gdy wracali do domu, zasłabł i zmarł. Dziecko także, bo samo nie mogło przeżyć na pustyni. W tym czasie Tunupe straciła orientację. Wędrując kilka dni bez jedzenia i picia, usiadła i zapłakała. Z jej nabrzmiałych piersi zaczęło wyciekać mleko, które pomieszane ze łzami uformowało olbrzymią solną pustynię. 

Solnisko powstało na miejscu ogromnego jeziora Ballivián, które istniało do końca plejstocenu, a później wyparowało. Zawiera największe na świecie pokłady litu, ponadto boru, potasu, magnezu. Po wyschnięciu jeziora uformowały się z niego trzy inne: Titicaca, Minchin, którego pozostałością jest dziś jezioro Poopó, i Salar de Uyuni.

Przez solnisko przejeżdża autobus zmierzający do wiosek na sąsiednim krańcu. Pytam, czy dziś wróci, ale pani w kasie mówi, że jutro. Jednak ludzie twierdzą, że zawsze wraca. Gdy wysiadam przy pagórku uformowanym z wulkanicznych skał, zwanym Wyspą Ryb, konduktorka z autobusu każe mi czekać w tym samym miejscu od godz. 18.00. 

Dookoła ogromna, płaska i biała powierzchnia. Podziwiam rosnące na wyspie wielometrowe kaktusy z igłami wielkości dłoni. Po kolei odjeżdżają dżipy wypełnione turystami. Od czasu do czasu jakieś światła rozświetlają pustynię i oddalają się w złym kierunku. Dawno zgasły różowe chmury. I gdy zgasła również ostatnia nadzieja, autobus przyjechał.