Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2019-08-01

Artykuł opublikowany w numerze 08.2019 na stronie nr. 58.

Tekst i zdjęcia: Joanna Stankiewicz, Zdjęcia: shutterstock,

Rytuały bycia razem


W Argentynie yerbą możesz zostać poczęstowany wszędzie – na szlaku, na przystanku lub w autobusie, a zwyczajów jej dotyczących jest tak wiele, że nie sposób je wszystkie tu spisać. Zdaje się jednak, że najważniejsze jest zaufanie i chęć współdzielenia. Picie yerby jawi mi się jako symbol Argentyny – nie tylko dlatego, że wszyscy piją ją wszędzie. Ten zwyczaj potwierdza moje przekonanie, że Argentyńczycy są bardzo otwartym i przyjaznym narodem.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Yerbę pije się z mate – my nazwalibyśmy to tykwą. Może ona być z dyni, ceramiczna lub plastikowa. Za tykwę może służyć zwykły kubek. Wsypujemy do niego yerbę, czyli wysuszone, zmielone liście oraz patyczki ostrokrzewu paragwajskiego, przykrywamy dłonią i potrząsamy, żeby zawartość dobrze się wymieszała. Potem wkładamy bombillę – metalową lub plastikową słomkę i zalewamy yerbę wodą. Nie może być wrząca, bo yerba straci smak i właściwości, poza tym niemożliwe będzie wypicie jej przez nagrzewającą się bombillę. Powinna mieć temperaturę pomiędzy 70 a 80°C. W Argentynie po raz pierwszy widziałam elektryczne czajniki z miernikiem temperatury – popyt rodzi podaż. Zazwyczaj jednak słyszałam radę, żeby wodę wyłączać tuż przed wrzeniem. Wielu spotkanych przeze mnie Argentyńczyków piło yerbę słodzoną: bombillą robili otwór, w który wsypywali cukier przed zalaniem yerby wodą. Do yerby można też dodać miód, wrzucić imbir, skórkę pomarańczy czy co sobie ktokolwiek zażyczy. Są też gotowe, smakowe rodzaje yerby. 

Najciekawszy jednak jest rytuał picia. Gdy jesteś w gronie kilku osób, jedna opiekuje się termosem, nalewa wodę do tykwy i po kolei podaje osobom, które wyraziły chęć napicia się. Każdy pije, aż w tykwie skończy się woda, i oddaje ją z powrotem tej samej osobie. Nie mówi się przy tym „dziękuję”, chyba że chcesz zakończyć picie. Tykwa po kolei trafia do wszystkich wokół i krąży aż do momentu, gdy skończy się woda w termosie.

 

ZIEMIA OGNISTA

Najdalej wysunięte na południe miejsce w Argentynie, odgrodzone od lądu wodą. Kiedyś chroniła ona przed wygnanymi na wyspę skazańcami, teraz – przed pustoszącymi krajobrazy bobrami. Gryzonie, przywiezione tutaj w latach 40., stanowią prawdziwą plagę.

DOS AMIGOS

Para z Córdoby, którą autorka spotkała na szlaku w El Bolsón. W połowie drogi przyszedł czas na przerwę. Oni przyrządzili yerba mate, a ona jak prawdziwa poznanianka zaoferowała „słodkie”.

TANGO ARGENTINO

Choć tango kojarzy się z kulturą macho, od jakiegoś czasu zamazuje się ścisły podział na prowadzącego i podążającą w tańcu. Zamiany ról się ceni. Na milongach tańczą mężczyźni z mężczyznami i kobiety z kobietami. Panie coraz częściej prowadzą, a panowie coraz śmielej podążają.

 

Z MERIENDY NA ASADO

 

W tym kraju przypadkowo poznani ludzie zapraszają do domu na kawę. W Ushuaia ugościła mnie na meriendzie, czyli podwieczorku, mama poznanego chwilę wcześniej na szlaku Facundo. Poczęstowała nas kawą, herbatą i świeżo upieczonym ciastem marchewkowym, a przy tym opowiedziała mnóstwo anegdot o autostopowiczach z całego świata, którzy przez zbieg okoliczności trafili do jej domu.

Na spacerze w Potrerillos, małym miasteczku położonym nad pięknym jeziorem w prowincji Mendoza, poznałam Fernando. Podróżuje od 16. roku życia. Pracuje jako przewodnik górski, nauczyciel wspinaczki i tragarz w czasie wypraw na znajdującą się w pobliżu Aconcaguę. To na niej często aklimatyzują się ci, którzy wybierają się wspinać w Himalaje. Fernando zaprowadził mnie do Mariano i Marcosa – właścicieli wypożyczalni kajaków, którzy zaproponowali mi wycieczkę nimi po jeziorze Potrerillos z widokiem na góry Cordón del Plata. W drodze powrotnej do miasteczka Mariano i Marcos zaprosili nas na kolację. Gdy ta się przedłużyła i zeszła zonda – gorący wiatr z Andów przynoszący ochłodzenie, ale najpierw zatykający wszystkie pory piaskiem, nawiewanym z gór – zaoferowali schronienie.

W El Bolsón, znanym jako stolica hippisów małym miasteczku w patagońskich Andach, poznałam na szlaku parę z Córdoby. Spędziliśmy razem kilka godzin, ja dzieliłam się zapasami jedzenia, oni częstowali mnie mate i udzielali mi wskazówek dotyczących mojej dalszej trasy. To dzięki nim pojechałam do Mendozy i trafiłam do Confluencia – pierwszego przystanku w drodze na Aconcaguę. Tego samego dnia w schronisku na szlaku poznałam też czterech mężczyzn z Buenos Aires, a wśród nich Daniela. To typowy porteño (mieszkaniec Buenos Aires), który wiele czasu spędził w Nowym Jorku, a do Argentyny wrócił kilka lat temu. Z wykształcenia jest neurobiologiem, w USA zrobił doktorat, ale rzucił wszystko dla klubu z tangiem i salsą – przez kilka lat prowadził popularne milongi (imprezy, na których tańczy się tango) na Manhattanie. Tego dnia zaprosili mnie na asado – grillowane mięso, przysmak Argentyny. 

Kilka dni później spotkaliśmy się w pobliskim Bariloche. Daniel zaproponował wycieczkę samochodem nad jedno z jezior na Szlaku Siedmiu Jezior. Po drodze zajechaliśmy do Mercado de la Estepa – sklepu, w którym są sprzedawane wyroby członków rodzin z kilku lokalnych comunidades (społeczności) – każda czapka, rękawiczki czy poncho mają na metce imię osoby, która je wykonała. Sklep jest częścią projektu, który ma na celu wsparcie ekonomiczne dla zrzeszonych w inicjatywie, rozwój rzemiosła tradycyjnego i przybliżenie nabywcy bogatej historii i kultury rdzennych mieszkańców regionu. Ceny nie są wysokie, a kupując produkty z tego miejsca, wspieramy twórczynie i twórców, więc kto będzie w okolicy Bariloche lub Villa La Angostura, niech zajrzy po drodze do tego niezwykłego miejsca.

 

TANGO MILONGA

 

Daniel mieszka w centrum Palermo – jednej z bardziej popularnych dzielnic Buenos Aires. Z powodu swoich zainteresowań i nowojorskich doświadczeń z milongą był doskonałym przewodnikiem po tangowych miejscach stolicy Argentyny. Pierwszego wieczoru odwiedziliśmy La Catedral – działający od kilkunastu lat klub, który założyło kilkoro artystów. Da się to zauważyć w wystroju sali: na ścianach wiszą obrazy, a nad barem ogromne serce z papier mâché. Tutaj można uczestniczyć w lekcji tanga, a potem próbować swoich sił na parkiecie – jest to jedno z niewielu miejsc, gdzie dopuszcza się, by w milondze brali udział również początkujący. 

Potem pojechaliśmy na chwilę do Zona Tango popatrzeć na tych, którzy tango tańczą od co najmniej kilku lat. Aby dostać się do lokalu, trzeba znać adres. Na zewnątrz nie ma szyldu, ale wystarczy wcisnąć odpowiedni guzik na domofonie i trafia się do wielkiego mieszkania przekształconego w salon do tańca. Drinki i coś do przekąszenia można kupić w kuchni, a rozmawiać, odpoczywać i palić – na tarasie.

W wigilię wybraliśmy się na milongę do hostelu Luna Llena, prowadzonego przez osiadłą w Argentynie Niemkę, Ricardę. Można tam nocować i tańczyć tango – na dole jest piękna sala wykorzystywana na milongi. Lepiej jednak mieć już za sobą kilka miesięcy lub lat nauki, zanim wstąpi się na ten parkiet.

Poznana w parku Brazylijka przyjechała do Argentyny kilka lat temu, by pracować jako pomoc domowa. Samotna i nieszczęśliwa, postanowiła zacząć uczyć się tanga. W ten sposób poznała swoją najlepszą przyjaciółkę – to jej nauczycielka. Przychodzi do Barrancas popatrzeć na tych, którzy tańczą – sama nie ma jeszcze odwagi – i porozmawiać z ludźmi, których tam można spotkać.

Tango to nie tylko taniec, to również cały rytuał, spotkania, rozmowy, bliskość. Wiele osób przychodzi na milongi również po to, żeby po prostu pobyć z ludźmi. Na milondze obowiązują zasady, które chronią przed nieprzyjemnymi sytuacjami.

W trakcie tzw. cortiny, czyli momentu, w którym możemy odpocząć po przetańczonej z partnerem tandze (3–4 utwory, które tańczy się w jednej parze) obowiązuje cabaceo – poszukiwanie wzrokiem partnera lub partnerki. W tangu partner nigdy nie podchodzi do partnerki z zapytaniem o taniec, wszystko odbywa się za pomocą spojrzeń i dyskretnych skinięć głową. Jeśli partnerka omija wzrokiem tancerza, oznacza to, że dziś z nią raczej nie zatańczy. Tym samym odmowy nigdy nie otrzymuje się wprost i nigdy wprost nie trzeba jej wyrażać – chronione są zatem obie strony. Ułatwia to również przebywanie na milongach i obserwowanie tańczących tym, którzy tańczyć nie umieją lub nie mają odwagi – wystarczy omijać wzrokiem twarze tancerzy.

 

SZLAK SIEDMIU JEZIOR

Warto zajrzeć nad każde z nich. Mówi się, że to jedna z piękniejszych tras rowerowych w tej części Patagonii.

WINNA MENDOZA

Stąd pochodzi słynny argentyński malbec. Można go spróbować w podmiejskich winnicach. Przewodniki polecają wybrać się tam rowerem, ale potrzebna mocna głowa lub silna wola, żeby po degustacji wrócić do miasta.

TO NIE JEST KRAJ DLA WEGETARIAN

Choć Argentyna to jeden z największych producentów soi, na próżno szukać wegańskich przysmaków w sklepach. Narodowe danie Argentyńczyków to asado, czyli grillowane mięso.

 

CELEBRACJA KOLACJI

 

Na pierwszą milongę trafiłam do Ushuaia. To najdalej wysunięte na południe miasto zdaje się również najbardziej gościnnym miejscem Argentyny. To tam można skosztować najlepszych facturas z kajmaku (dulce de leche). Facturas to słodkie wypieki, najczęściej z ciasta półfrancuskiego, z różnymi dodatkami, w tym wypadku z najbardziej pożądaną przez wszystkich masą krówkową, które je się na śniadanie albo w porze meriendy. Najważniejszym posiłkiem dnia jest jednak kolacja, którą spożywa się bardzo późno – pomiędzy 21 a północą, najczęściej jednak ok. 22–23. 

Kolację się celebruje, to nie zwykły posiłek, ale okazja do spotkania i rozmów. Często zaprasza się na asado, przed którym serwuje się empanadas – zapiekane pierożki nadziane mięsem, warzywami lub serem. Poznany w Puerto Madryn Antonio, fagocista z Wenezueli, opowiadał mi, jak to Argentyńczycy w podziękowaniu za koncert, który zagrał na otwarcie jednego z kościołów, zaprosili go na kolację. Były empanadas, a potem różne rodzaje mięsa z grilla: kaszanka, kiełbaski i tym podobne. Gdy już najedzony z zadowoleniem odchylił się na krześle, ze zdumieniem zauważył, że właśnie wniesiono główne danie – grillowaną wołowinę, przysmak, z którego słynie Argentyna.

Miałam okazję uczestniczyć w niezliczonych kolacjach. Każdy wieczór spędzony w gronie Argentyńczyków zdaje się kończyć obfitym posiłkiem i ciekawymi rozmowami. W San Martín de los Andes trafiłam do Chrisa i Pau. To para, która poznała się przez couchsurfing w domu, w którym miałam okazję spędzić kilka dni. W kolacji pierwszego dnia mojego pobytu w tym miejscu wzięli udział również znajomi Christiana i mama Pau. Opowiedziała, jak siedząc przy tym stole rok temu, podjęła decyzję, że po powrocie do swojego miasteczka w prowincji Buenos Aires przechodzi na emeryturę i zaczyna nowe życie. Nie wiedziała jeszcze wtedy, że los podjął decyzję i wyswata ją z ojcem przyjaciółki Pau, który akurat siedział przy tym samym stole. 

W San Martín de los Andes podczas kolacji poznałam też Injagaję – Brazylijczyka, który pomieszkuje tam z żoną i roczną córeczką i zarabia na życie, sprzedając biżuterię. Urodził się w Salvador de Bahia, ale od dziecka razem z rodzicami podróżował. Nazywa siebie obywatelem świata i dla swojej córeczki chce życia bez granic – tych dosłownych i tych w przenośni. 

Ludzi, którzy próbują wieść życie poza systemem, jest więcej. W El Bolsón, stolicy chmielu argentyńskiego, poznałam Adriana, blisko 40-letniego byłego szefa kuchni, który postanowił zająć się produkcją piwa, a przy okazji – jak sam określił – wypisać się z systemu. Adrian wybudował sobie dom z drewna i gliny, na małej działce postawił szklarnię, w której hoduje warzywa i owoce. W domu trzyma kurczaczki, które w przyszłości będą dawały mu jajka, i dogląda owcy, którą trzyma na spółkę z sąsiadami po to, żeby „kosiła” im trawę. Wyhodowane przez siebie warzywa wymienia czasem na inne produkty, a piwo sprzedaje głównie wśród znajomych. 

W Uspallata, wiosce położonej w prowincji Mendoza na wysokości 2000 m n.p.m., podczas przygotowywania kolacji na kempingu poznałam parę Argentyńczyków. Edith i jej mąż przeszli niedawno na emeryturę. Oboje pracowali jako technicy w laboratorium szpitala w Pinamar w prowincji Buenos Aires, a odkąd nie pracują na etat, zajęli się teatrem – wraz z grupą innych emerytów tworzą przedstawienia dla dzieci. Wkrótce zamierzają wyruszyć w podróż po Ameryce Południowej i zarabiać na życie, grając spektakle dla spotykanych po drodze dzieciaków. Podczas rozmowy wspomniałam, że kolejnego dnia wybieram się stopem w stronę Parku Regionalnego Aconcagua, więc zaoferowali, że mnie tam podrzucą. 

Opowiedzieli mi o ludziach, których poznali, podróżując. Niezwykle otwarci, nawet jak na Argentyńczyków, gościli już przypadkowo poznane osoby, m.in. parę motocyklistów z Brazylii, których spotkali na stacji benzynowej i zaprosili na kolację do swojego domu w Pinamar. Podczas kolacji pomiędzy parą wywiązała się kłótnia, która jednak okazała się oczyszczająca. Edith w czasie podróży w stronę Aconcagua dostała SMS-a od Brazylijki z podziękowaniami za niezapomniany wieczór i zapewnieniem, że ich związek jest jeszcze silniejszy, niż był, zanim trafili do ich domu. 

Pod koniec podróży w jednej z cukierni w Mendozie, gdzie kupowałam facturas z dulce de leche, ucięłam sobie pogawędkę ze sprzedawczynią. Z początku dziwiła się, po co Europejka przyjeżdża do Argentyny, ale potem sama doszła do wniosku, że Argentyna to wyjątkowy kraj, a Argentyńczycy to wyjątkowy naród. – U nas po pracy nie idzie się do domu oglądać telewizję i spać – powiedziała. – U nas po pracy idzie się na imprezę, na kolację, potańczyć, porozmawiać. Lubimy być razem! – skwitowała.