Dawne królestwo palm i wielbłądów dzisiaj woli nowoczesność. Po szerokich arteriach mkną szybkie samochody, a nowe domy lśnią bielą. Lecz duch dawnego Orientu wciąż tutaj żyje. Mieszkańcy boją się dżinów, które nadal sprowadzają na manowce. A nadmorskie porty pamiętają czasy Sindbada Żeglarza. To stąd legendarny podróżnik wyruszał na pełne przygód wyprawy i tutaj wracał obładowany bajkowymi skarbami. Oman w pełni zasługuje na miano Szczęśliwej Arabii.
Dostępny PDF
Kraj pokrywa sieć autostrad, szos i malowniczych górskich tras. Z wypożyczeniem samochodu nie ma problemu. Jedynym ograniczeniem jest cena. Kto chce pojeździć po górach, powinien dysponować autem terenowym. Jednak kwota jego wynajmu pięciokrotnie przekracza koszt osobowego. Dlatego decydujemy się na najmniejszą toyotę yaris.
Południe kusi pustynią pachnącą drzewami kadzidłowymi. Ale my wybieramy północ, malowniczą krainę podniebnych szczytów i niezdobytych twierdz.
NA STRAŻY
Fort w Nakhl. W Omanie takich twierdz jest bardzo dużo. Niegdyś strzegły wybrzeża i szlaków handlowych, które gęsto przecinały kraj. Dziś odrestaurowane są turystyczną atrakcją.
RYBY Z BARKI
W nadmorskim miasteczku Barka każdego ranka kwitnie handel rybami. Rybacy wystawiają na sprzedaż nocny połów, a kupcy – uzbrojeni w długie kije – wybierają towar.
KRAJ FORTÓW
Fortec jest w Omanie bardzo dużo, są jego popularną atrakcją turystyczną. Najwięcej jest rozsianych wzdłuż wybrzeża. Inne strzegą dawnych szlaków handlowych. Każda jest interesująca na swój sposób i przeważnie starannie odrestaurowana.
Jednym z najstarszych jest fort w Nakhl. Pochodzi z czasów przedislamskich. Stanowił ochronę pobliskiej osady i szlaków handlowych wiodących do Nizwy. Wyniosłe mury zwieńczone blankami widać już z daleka. Przyklejone do skały, zdają się stanowić z nią jedną całość.
Zamek Al Hazm był również mieszkaniem. Stąd jego bryła jest delikatniejsza. Wnętrza zostały odnowione z niezwykłą precyzją. Nie brakuje nawet dawnych mieszkańców. Tu z wnęki w murze spogląda rusznikarz, tam widać skuloną postać więźnia.
Fort w Barce jest akurat w remoncie. W cieniu strażnicy trwa handel rybami. Rybacy wystawiają na sprzedaż nocny połów. Kupcy, uzbrojeni w długie kije, wybierają towar, przesuwając go po podeście wyłożonym kafelkami. Drobniejsze ryby są sprzedawane hurtowo, powiązane w pęczki. Ogromne tuńczyki leżą osobno. Za zakupy płaci się gotówką dobywaną z walizki. Jest i księga przychodów. Rosły Arab zapisuje w grubym zeszycie każdą transakcję. Targowi towarzyszy tłum gapiów i wychudzone koty z nadzieją w oczach.
Bahla to nieduże miasteczko słynące z wyrobu ceramiki. Niegdyś było jednym z najlepiej obwarowanych w kraju. Olbrzymie mury, ciągnące się na długości 12 km, otaczały całą miejscowość. Ich pozostałości wciąż budzą podziw. Wizytówką miasta jest twierdza uchodząca za największą w kraju. Wzniesiona na łagodnym wzgórzu, góruje nad całą okolicą. Wewnątrz zachwycają odnowione pomieszczenia. Nietrudno zagubić się w labiryncie przejść, burząc spokój mieszkających tu nietoperzy. Podobno także dżiny upodobały sobie fortecę i nawet gruntowny remont ich nie spłoszył.
Z wieży roztacza się widok na miasto i okolicę. Stare domy, budowane niegdyś z tradycyjnej cegły mułowej, sąsiadują z nowymi. Te ostatnie są w większości zamożne. Każdy to miniaturowy pałac z wieżami. Ale nie mieszkają w nich księżniczki z baśni. Takie baszty to idealne miejsca dla zbiorników na wodę. Upalne słońce sprawia, że zawsze jest gorąca. Zbiorniki są wykonane z dbałością o szczegóły. To nie ordynarne, metalowe puszki, ale białe beczułki ozdobione wypustkami, które z daleka wyglądają jak blanki na murach. Płaski dach też ma uzasadnienie. Wygodnie suszyć na nim pranie lub trzymać kozy czy kury.
Pomieszczenia w twierdzy nie wyróżniają się niczym szczególnym, ale drewniana drabina w jednym z nich zachęca do wspinaczki. Szczeble prowadzą do niedużej baszty. Jest ciemno i duszno, śmierdzi stęchlizną. Lepiej wracać. W drzwiach zatrzymuje nas głośny łoskot. Drabina spada, wzniecając tuman kurzu. – Rozgniewaliście dżina – ostrzega strażnik, który pojawia się nie wiadomo skąd. – Uciekajcie, bo znajdziecie się w jego mocy. Będziecie musieli robić, co zażąda – dodaje złowieszczo. Dopiero teraz zauważamy tablicę informującą o zakazie wchodzenia.
Dżiny od wieków zamieszkiwały baśniowe krainy Orientu. Według miejscowych podań Bóg stworzył je obok ludzi i aniołów. Mają być niewidzialne, ale mogą przyjąć każdą postać. Dzielą się na dobre i złe. Którego rozzłościliśmy?
KOZIA REWIA
Niektórzy hodowcy przyjeżdżają z odległych wiosek, aby zaprezentować swoje kozy. Przywiązane do palików zwierzęta spokojnie czekają na swoją kolej.
ZAPINAJ PASY
Na targu można kupić nie tylko kozę, ale także krowę lub wielbłąda. Przywiązany pasami i zabezpieczony kagańcem nabytek bezpiecznie dojedzie do nowego gospodarstwa.
SPICHLERZ OMANU
W miasteczku Birkat Al-Mawz jest mnóstwo palm i bananowców. Rosną tutaj tak bujnie dzięki systemowi nawadniających kanałów zwanych faladżami.
KUP PAN KOZĘ
Historyczne miasto Nizwa niegdyś było stolicą Omanu. Leży na równinie otoczonej wysokimi górami. Przyjezdni chętnie je odwiedzają, co przekłada się na ceny, dużo wyższe niż w innych częściach kraju. Bilet wstępu do fortu jest dziesięć razy droższy niż do innych tego typu zabytków.
Starannie odnowione centrum pachnie jeszcze farbą. Na głównym placu kuszą sklepiki z pamiątkami. Ale próżno szukać antyków. Można za to kupić wyroby współczesnego rękodzieła. Historyczny suk też został wyremontowany. Teraz wygląda raczej jak nowoczesna hala targowa. Turyści przechadzają się pomiędzy sterylnymi stoiskami i z ulgą wychodzą na słońce. Miejscowi wolą robić zakupy na ulicy. Za załomem muru można kupić świeże ryby, a owoce i warzywa leżą na chodniku. Nie są potrzebne elektroniczne kasy ani karty kredytowe. Sprzedawcy trzymają pieniądze jak dawniej – w turbanie.
Szczególnym dniem w mieście jest piątkowy poranek. Na centralnym placu odbywa się targ kóz. Przywiązane do metalowych palików zwierzęta grzecznie czekają na kupców. Pomiędzy nimi uwijają się miejscowi. Kobiety z osłoniętymi twarzami, mężczyźni w długich białych sukniach zwanych didaszami. Tradycyjny strój omańskich gentlemanów jest szyty na miarę z cienkiej, najlepiej egipskiej bawełny. Do tego koniecznie trzeba założyć kummę, czyli płaską, wyszywaną czapeczkę. Na uroczyste okazje można jeszcze przytroczyć do pasa khanjar, zakrzywiony nóż o ozdobnej rękojeści, kuty ze szczerego srebra. Przyjezdny też może sobie taki sprawić. Najlepiej tu, w Nizwie, która jest tradycyjnym ośrodkiem srebrnego rękodzieła.
– Chcecie kupić kozę? – Brodaty mężczyzna uśmiecha się przyjaźnie. W pokrytej zmarszczkami twarzy błyszczą wciąż młode oczy. Ali przyjechał na targ z górskiej wioski oddalonej od Nizwy ponad 60 km. Od rana czeka na kupca, przyglądając się licznej konkurencji. Bo ważny jest nie tylko utarg. Równie istotne jest uznanie innych hodowców. Jednak Ali może być spokojny. Jego kozy są najładniejsze. Rosłe, o długiej jedwabistej sierści i sprężystych ruchach. Niechętnie się z nimi rozstaje, ale potrzebuje gotówki. Pora wydać za mąż najstarszą córkę Fatimę.
Kto poważnie myśli o handlu, musi udać się pod okrągłe zadaszenie. Tam, na arenie, rozgrywa się właściwe widowisko. Jeśli chcesz sprzedać kozę, musisz pokazać ją jak modelkę – na wybiegu. Najwyższa pora na Alego. Zrywa się z miejsca i ciągnie swoje cztery kozy. Jedna z nich beczy w głośnym proteście, druga zaplątała się w rzemień i nie chce ruszyć dalej, trzecia rwie do przodu. Mężczyzna wpada na siedzącego pod słupem wyrostka. Ten na szczęście rozumie sytuację i odsuwa się na bok. Teraz jeszcze trzeba przepchać się przez stojącą ciasno publiczność i można pokazać zwierzaki w pełnej krasie.
Kupcy, gapie i turyści tłoczą się, przepychając wzajemnie. Na wybiegu ciasno od sprzedających. Chodzą w kółko, prezentując kozy. Głośno zachwalają ich zalety. Ali chce ruszyć w obchód, ale mężczyzna z przodu zatrzymuje się znienacka. Ktoś chce obejrzeć jego kozła. Z tyłu napierają kolejni. Mała kózka plącze się pod nogami. Chyba komuś uciekła. Wysoki Arab upatrzył sobie zwierzę Alego. Sprawdza sierść, zagląda w zęby. Nie, to jednak nie ta. Alego aż zatyka z oburzenia. Przecież tutaj nie ma lepszych. Każda z kóz ciągnie w swoją stronę. Już zachrypł, a krzyczeć trzeba głośno. Nie można dać się zagłuszyć konkurencji. Ale w końcu trafia się poważny kupiec. Uważnie ogląda wszystkie cztery.
Targ ubity, pieniądze przechodzą z rąk do rąk. Nowy właściciel odchodzi, prowadząc ze sobą kozy, wyraźnie z tego niezadowolone. Za to zadowolony jest Ali. Dostał dobrą cenę. Rozpromieniony zaprasza do swojego gospodarstwa. Nie możecie dzisiaj? Przyjedźcie jutro. Albo pojutrze. Będzie czekał.
WIELKI KANION
W północnym Omanie góry są prawie wszędzie. Zawsze na horyzoncie pojawia się łańcuch szczytów lub chociaż pojedyncze wzniesienie. Za najwyższą uchodzi wznosząca się w pasmie Al-Hadżar Góra Słońca, po arabsku zwana Dżabal Szams. U jej stóp znajduje się Wielki Kanion Omanu – ogromna, głęboka rozpadlina otoczona stromymi klifami. Niestety, szczyt można oglądać tylko z daleka. Dla cywilów jest niedostępny ze względu na położoną w pobliżu bazę wojskową.
Możliwy jest za to trekking zboczem góry, nazywany Balcony Walk. Urokliwy trakt rzeczywiście przypomina gigantyczny balkon o długości kilku kilometrów. Ponad nim wznosi się szczyt, a w dole zieje czeluść kanionu. Z tej perspektywy najlepiej widać jego ogrom i potęgę, choć kto chce, może go obejrzeć także z dołu. Wąska, kamienista ścieżka wiedzie do opuszczonej wioski Al Sab, trawersując stok. Rozpoczyna się na wyniosłym płaskowyżu, gdzie dochodzi utwardzona droga.
Szosa do serca gór wije się pomiędzy wysokimi wzniesieniami. Na straży Wielkiego Kanionu stoi wioska Al Ghul. Jej nazwa nawiązuje do miejscowych wierzeń, bo ghul to jeden z dżinów – zły pustynny duch, który pod postacią hieny grasuje na cmentarzach. Ponoć ma na sumieniu niejednego podróżnika, lepiej więc nie wchodzić mu w drogę.
Aby nie drażnić dżina, ruszamy dalej stromą, krętą szosą pod górę. Raz z jednej, raz z drugiej strony zieje przepaść, oddzielona od szosy barierką zabezpieczającą. Toyota jakoś daje radę, ale ostrzejsze wjazdy wymagają znacznej redukcji biegów. Silnik rzęzi na jedynce przy stromym podjeździe. Po obu stronach szosy raz po raz pojawiają się cudowne krajobrazy. Można je podziwiać z niedużych punktów widokowych. Na jednym z nich czeka uśmiechnięty Omańczyk. Patrzy sceptycznie na nasze auto. – Takim nie dojedziecie. Mehmed czeka w miejscu, gdzie kończy się dobra droga. Wprawne ucho potrafi rozpoznać rodzaj samochodu. Do tych, którzy jadą terenowym, nawet nie wychodzi. Jego klienci to kierowcy osobówek. Zarabia, dowożąc ich do wioski Al Khitaym, skąd odchodzi w góry pieszy szlak. To tylko 15 km, ale lepiej mieć auto z napędem na cztery koła.
Z jego twarzy nie schodzi uśmiech, ale jednocześnie twardo trzyma cenę 35 riali, czyli około 350 zł. W kraju, gdzie litr benzyny kosztuje 1,50 zł, taka kwota zakrawa na kpinę. Zastanawiamy się, co zrobić. W oddali widać mozolnie wspinające się w górę samochody. Osobowym nikt nawet nie próbuje wjeżdżać. My postanawiamy spróbować. Omańczyk uśmiecha się nieco złośliwie: – Uważajcie, żeby zły dżin nie poplątał wam drogi.
Trasa pnie się ostro pod górę. Nawierzchnia to właściwie nie tyle szuter, ile ubity piasek o nierównym podłożu. Tu już nie ma zabezpieczających barierek. Pobocze opada w dół kamienistym osuwiskiem. Droga staje się coraz węższa i bardziej wyboista. Samochodem kołysze na boki, niskie zawieszenie raz po raz zahacza o nierówności terenu. Ale jakoś się udaje. Dojeżdżamy.
Al Khitaym wita nas parkingiem zastawionym terenówkami. Z ich cienia korzystają kozy wylegujące się między kołami. Osada składa się z kilku domków. Tuż za nimi zaczyna się szlak. Po drodze trzeba jeszcze minąć stragany z pamiątkami, których główną atrakcją są... kamienie. Takie same jak te, które leżą pod stopami.
Wąska ścieżka biegnie w poprzek stoku, odsłaniając malownicze widoki. Nad przepaścią wznoszą się góry. Lepiej nie zbaczać z trasy. Zaraz za nią zbocze spada w dół urwiska. Po godzinie wędrówki szlak doprowadza do opuszczonej, górskiej wioski. Zbudowane z miejscowego kamienia domki trwają przytulone do skał. Wokół poszarpane turnie porażają majestatem. Nad nimi wiszą zwaliska kamieni. Trudno uwierzyć, że jeszcze 40 lat temu osadę zamieszkiwało kilkanaście rodzin. Piętrowe tarasy niegdyś były ich polami uprawnymi.
BANANOWE JEZIORKO
Wioska, w której mieszka Ali, jest położona w pasmie Al-Dżabal al-Achdar. Zielona okolica uchodzi za spichlerz Omanu. Mieszkańcy małych osad zajmują się uprawą granatów, moreli, cytryn, a przede wszystkim róż. Woda z ich płatków wytwarzana w przydomowych destylarniach jest bogactwem tej krainy.
Droga w góry zaczyna się w miasteczku Birkat Al-Mawz. Stąd jeszcze 30 km do wioski Alego. Ale na szosie czeka niespodzianka. Policja zawraca każde auto, które nie ma napędu na cztery koła. Podjazdy są bardzo strome. Na pobliskim parkingu aż gęsto od osobówek. Miejscowi i tutaj zorganizowali dogodny transport. Cena? Znajome 35 riali. O negocjacjach nie ma mowy. Widać odwiedziny u Alego nie są nam pisane.
Pozostaje zwiedzić samo miasteczko. Na szczęście warto. Po surowych widokach bezdrzewnych gór miło znowu nasycić oczy zielenią. Birkat Al-Mawz jest zatopione w morzu palm i bananowców. Stąd zapewne nazwa miejscowości, która oznacza Bananowe Jeziorko. Wszystko rośnie dzięki tradycyjnemu systemowi nawadniających kanałów zwanych faladżami. Kamienne koryta ciągną się czasem całymi kilometrami jak miniaturowe rzeki. Ten tutejszy jest jednym z najstarszych.
Palmy daktylowe są uprawiane w Arabii od wieków. Ich słodkie owoce były podobno ulubionym przysmakiem Mahometa. Ze względu na długi okres przechowywania były chętnie zabierane w podróż. Syrop z daktyli służył nie tylko do spożycia. W czasie oblężenia był równie skuteczny co armaty. Gorący, wylewany przez otwory twierdzy, skutecznie studził zapał najeźdźców.
W mieście zachowały się stare domy z cegły mułowej, w których jeszcze 40 lat temu mieszkali dzisiejsi szejkowie. Choć wyludnione i niszczejące, są obecnie powodem do dumy. Świadczą o bogatej przeszłości kraju. Można do nich wejść, ale lepiej uważać. Kruche mury osypują się przy mocniejszym stąpnięciu. W środku czuć czyjąś obecność. Może i tutaj mieszkają dżiny czyhające na nieostrożnych wędrowców?
Cegła mułowa była niegdyś bardzo popularnym materiałem budowlanym. Lekkie konstrukcje z gliny łagodziły uciążliwości związane z gorącym klimatem. Mimo zniszczenia nieliczne wciąż są zamieszkane, głównie przez imigrantów z Pakistanu czy Indii. Dla nich dżiny okazują się łaskawe. Dla nas chyba też. Albo może mieliśmy szczęście?