Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2019-09-01

Artykuł opublikowany w numerze 09.2019 na stronie nr. 48.

Tekst i zdjęcia: Dawid Białowąs,

Góry Przeklęte


Poranek. Ostrożnie rozsuwam suwak namiotu i biorę do ręki sztywną od szronu kurtkę. Jest początek jesieni, nocne przymrozki na wysokości 1700 m n.p.m. to nic dziwnego. Zakładam czapkę, grube rękawiczki i wychylam głowę spod przedsionka – przestało wiać, na niebie ani jednej chmurki. Sukces! 

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Po wczorajszej, nierównej walce z ulewą i wiatrem na przełęczy Ndrockes marzyliśmy tylko o tym, by jak najszybciej znaleźć się w suchym namiocie. Niestety szlak miał wobec nas inne plany – niemal cały fragment zejścia z przełęczy prowadził nieprzyjemnym żlebem, wypełnionym luźnymi kamieniami, pniami przewróconych drzew i sypkim żwirem. Nietrudno się domyślić, że oberwanie chmury nie poprawiło naszej sytuacji i musiało skończyć się kilkoma wywrotkami. Przed zmrokiem udało się znaleźć w miarę płaską powierzchnię do rozłożenia namiotu. Pozostało przygotować makaron na kuchence, rozgrzać się i trzymać kciuki, by stelaż naszego tymczasowego domu wytrzymał nieregularne podmuchy wzmagającego się wiatru. 

 

NIE MA LEKKO

Groźne i z pozoru niedostępne – tak wyglądają góry z perspektywy doliny. Kasi zza ciężkiego plecaka nie wystaje nawet głowa – to oznacza, że podejście będzie dodatkowo męczące.

NO TO CHLUP!

Nie ma to jak kieliszek mocnego alkoholu u gospodarza. W sam raz na rozluźnienie obolałych mięśni.

WIARA ŻYWA

Zagubiona między wysokimi górami wioska Curraj I Epërm jest już prawie wymarła. Jednak wnętrze katolickiego kościółka, choć bardzo skromne, pozostaje zadbane.

 

SAMI NA SZLAKU

 

Albania zaserwowała nam takie przygody już pierwszego dnia trekkingu. Kuszeni dzikością i wciąż niewielką popularnością Gór Przeklętych, zwanych także Alpami Albańskimi, od miesięcy z entuzjazmem krążyliśmy wraz z Kasią palcami po mapie. Albania, choć powierzchniowo niedorównująca nawet województwu mazowieckiemu, jest dość różnorodna. Podczas gdy rozbudowujące się nadmorskie miejscowości stają się coraz atrakcyjniejszym kierunkiem dla zagranicznych turystów, rozległe góry na północy kraju pozostają wciąż nieodkryte, nietknięte, dziewicze. 

Ludzie mieszkający w tym miejscu podkreślają swoją odrębność i żyją według tradycji od setek lat. W przeciwieństwie do reszty kraju są katolikami, co jednak nie przeszkadza im uznawać i czynnie stosować tzw. prawo wendety (czyli zemsty krwi). Do wielu ukrytych w dolinach miejscowości prowadzą wyłącznie kręte, niebezpieczne drogi pozbawione utwardzonej nawierzchni. Ba, do niektórych osad i od tej drogi trzeba iść pasterską ścieżką dobre kilka godzin. 

Zaplanowaliśmy z Kasią około 50-kilometrową trasę, co miało zająć maksymalnie pięć dni. Start z doliny Valbonë, w miejscowości Dragobi, a meta w dolinie Shalë, we wsi Theth. Po drodze kilka szczytów i dolin, w sumie ok. 3500 m przewyższenia. Podczas całej marszruty musieliśmy być samowystarczalni – przenośny domek wylądował na moich plecach, Kasia targała kuchenkę turystyczną i kaloryczne jedzenie. Codzienna uczta z kabanosów, kaszy kuskus i suszonych owoców prędko stała się rytuałem, a poranna kawa plujka doskonałym początkiem każdego dnia. 

Przed wyjazdem dość skrupulatnie przetrząsnęliśmy internet w poszukiwaniu jakichkolwiek informacji odnośnie do jakości szlaków, które wybraliśmy. Do tej pory żyliśmy w błędnym przekonaniu, że w sieci jest wszystko – otóż nie! Nawet na anglojęzycznych stronach trudno było się dowiedzieć, czy rzeczone trasy w ogóle istnieją. Pozostało wziąć w dłoń telefon z wgraną mapą i iść na żywioł. 

Pierwsze półtora dnia było najtrudniejszym odcinkiem w nawigacji. Wytyczony przez Czechów czerwony szlak, co prawda całkiem nieźle oznaczony, często ginął w zaroślach lub kosodrzewinie. Choć jestem tradycjonalistą i wolę używać papierowej mapy (ona się nigdy nie rozładuje), to jednak z podobnych opresji ratowała nas funkcja GPS w telefonie. Zresztą nie bardzo miał kto wydeptywać naszą ścieżkę. Pierwszego dnia trekkingu nie spotkaliśmy nikogo, dosłownie. Ani turysty, ani tubylców – tylko my, śpiewające ptaki i nietknięta przyroda, z majaczącymi w oddali skalistymi szczytami. Czyż to nie piękne? W tym samym czasie do ostatnich łańcuchów przed Giewontem ustawia się długa kolejka, zapewne jest tłok i harmider. Zdecydowanie wolę albańską wersję turystyki górskiej. Oby tak pozostało jak najdłużej.

 

PIĘKNY O PORANKU

Wodospad Grunasi zachwyca, szczególnie wczesnym rankiem, zanim zjadą się turyści z pobliskiego Theth.

 

ZNIKAJĄCE OSADY

 

– Thungathjeta, coffee? – Kobieta donośnym głosem woła w naszym kierunku, witając się i od razu proponując kawę. Pierwszy dom, pierwsi napotkani ludzie, chętnie korzystamy z zaproszenia. Po chwili siedzimy przy szpuli od kabli zastępującej stół, a wiekowy gospodarz, pan Arben, rozlewa własnej roboty rakiję. Dosiada się dwóch mężczyzn koło trzydziestki. To synowie gospodarzy, pomagający rodzicom w obejściu. Bariera językowa jest duża, ale próbujemy się dowiedzieć, jak im się tutaj żyje. Qeresh to osada otoczona z czterech stron wysokimi górami – aby się stąd dostać do najbliższej drogi przejezdnej dla samochodu, trzeba maszerować ze cztery godziny. Dla nas, przyzwyczajonych do udogodnień cywilizacyjnych, to niewyobrażalne – wyjście do sklepu urasta do rangi całodniowej wyprawy. 

Podobnych miejsc jest w Górach Północnoalbańskich więcej. Sporo większa miejscowość Curraj I Epërm, do której docieramy kolejnego dnia, jest miejscem na wpół wymarłym. Gdy schodzimy z przełęczy, u stóp rozpościerają się kamienne zabudowania. Dopiero z bliska dostrzegamy powybijane szyby, zachwaszczone podwórka – większość gospodarstw jest opuszczonych. Można się domyślać, że trudne warunki bytowania w naturalny sposób wypchnęły mieszkańców w głąb kraju. Porzucając tradycyjne, proste życie w górach, szukają szczęścia gdzie indziej. Starych drzew się nie przesadza – toteż seniorzy pokroju pana Arbena i jego żony zostają w miejscu, w którym się wychowali, by dokonać żywota – a dzieci pomagają im, jak mogą. Po śmierci pozostaje kamienny dom, którego pomieszczenia konsekwentnie przejmuje we władanie natura.

O minionym, większym znaczeniu Curraj I Epërm może świadczyć zrujnowana wieża (przypominająca zamkową) nad potokiem, całkiem spory cmentarz i katolicki kościół. Korzystamy z tego, że jest otwarty – uderza niezwykle skromne wnętrze, zarazem bardzo dopieszczone. Pieczołowicie wystrugane ławki są pomalowane na kolorowo, zapewne przez lokalne dzieciaki. Na jednej z nich dostrzegamy wymalowaną twarz Jezusa z aureolą na tle ośnieżonych gór. Ołtarz, znajdujący się na podwyższeniu, wygląda tak, jakby przed chwilą było odprawiane nabożeństwo. Niedopalona świeca, otwarte pismo święte. Magiczne miejsce.

Zastanawia nas, jaka przyszłość czeka podobne miejscowości, niemające w najbliższych latach szans na jakiekolwiek połączenie drogowe. Czy takie odcięcie od świata sprawi, że za jakiś czas te miejsca przestaną istnieć? Sądzę, że do rozwoju turystyki, przynoszącej realne dochody, jeszcze bardzo daleko, a obecnie mieszkańcy nie mają szans się z niej utrzymać.

 

MASÓWKA PO ALBAŃSKU

 

Każdy kij ma dwa końce – dla równowagi opowiem o przykładzie miejscowości Theth, która jest właściwie jedynym turystycznym miejscem w albańskich Górach Przeklętych. Jedynie 75 km dzieli Szkodrę, znajdującą się przy czarnogórskiej granicy, od pięknie położonej osady w górach, nad ostro wcinającym się między pasma potokiem Lumi i Thethit. To doskonała baza wypadowa w wyższe partie gór, przystanek na trasie międzynarodowego szlaku Peak of Balkans, mekka motocyklistów i amatorów rajdów 4×4. Od kilku lat działają tu restauracje, punkt ratownictwa medycznego, sklep spożywczy (co nie jest takie oczywiste), pole namiotowe oraz coraz śmielej rozbudowuje się infrastruktura noclegowa. Stosunkowo łatwa dostępność (choć na części drogi dojazdowej nadal nie ma asfaltu) i bliskość cywilizacji sprawiają, że turystyka rozwija się w tym miejscu od dekad, coraz bardziej przypominając tę masową, przynajmniej w rozumieniu albańskim. Niestety tradycyjne domy z kamienia są zastępowane przez nijakie, ceglane bryły bez ładu i składu, budowane pod zachodnich turystów. Ceny również znacząco odbiegają od albańskiej normy. 

To moja druga wizyta w Theth – na przestrzeni lat miejscowość konsekwentnie przeistacza się z tradycyjnej osady w kiczowate nie wiadomo co, bez poszanowania dla własnej historii i dziedzictwa. Nawet główna atrakcja, wieża Nikoll Koçeku, służąca niegdyś jako schronienie przed zemstą dla sprawcy przestępstwa, została przypadkowo zabudowana wokół. Podobnie muzeum etnograficzne w kamiennym budynku pozostaje wciąż na głucho zamknięte. Samo podejście Albańczyków do obcokrajowców niestety pozostawia wiele do życzenia – czujemy się jak chodzące worki pieniędzy, które każdy chce oskubać, udając tylko dobre chęci i gościnność. 

Zatrzymujemy się w Theth na niecałe trzy dni, by nabrać sił po wyczerpującym trekkingu i zwiedzić okolice „na lekko”. W tym czasie podziwiamy wodospad Grunasi, wdrapujemy się na przełęcz Qafa e Pejes (1705 m n.p.m.), próbujemy przyatakować podejście pod najwyższy szczyt w okolicy, Maja e Jezercës (2694 m n.p.m.), jednak moje rozwijające się przeziębienie i brak czasu niwelują ambitne plany. Może następnym razem. 

 

BUKUR, CZYLI PIĘKNIE

 

Spotykałem się z opinią, że Góry Przeklęte w Albanii to jedno z ostatnich naprawdę dzikich i nienaruszonych ludzką ręką miejsc w Europie. Coś w tym jest. Wyłączając bliskie okolice Theth oraz szlak między Theth i Valboną, podczas trekkingu niełatwo kogoś spotkać, a nieliczni ludzie zamieszkujący wymierające miejscowości są bardzo gościnni i otwarci. Warto nauczyć się choć kilku słów w języku albańskim. Jedno z ważniejszych, bukur, znaczy po prostu „pięknie” i mogłoby być najczęściej wypowiadanym słowem podczas trekkingu. 

Niemniej tych gór nie można lekceważyć – niska gęstość zaludnienia, mały ruch na szlakach, wysoki stopień ich zaniedbania i trudności nawigacyjne podnoszą poziom niebezpieczeństwa i ryzyka. Często trzeba być zdanym wyłącznie na siebie. Ale z drugiej strony – czy nie jest cudownie zgubić się właśnie w tak pięknym, pozbawionym cywilizacji miejscu?