Zwykły dzień, popołudnie. Czas leniwie spędzony na kanapie przed telewizorem. Między reklamami, w jednym z serwisów informacyjnych, pojawiła się informacja, że Instytut Geofizyki PAN rekrutuje na 41. Wyprawę Polarną. Potrzebni technicy i... kucharz. Oferują kilka miesięcy w Arktyce w Polskiej Stacji Polarnej w Hornsundzie. Ale kosmos! – pomyślałem, a w głowie powoli zaczął tlić się plan.
Dostępny PDF
Z wykształcenia jestem mechanikiem, a z zawodu kucharzem, służyłem w marynarce wojennej, lubię zimę – co może pójść nie tak? Jeszcze tylko trzeba przekonać żonę. Po zapewnieniach, że pewnie i tak nie przejdę procesu rekrutacji, zgodziła się. Aplikuję. Telefon zadzwonił i zaprosili mnie do Warszawy na rozmowę. Pytali o wszystko. To jednak kilka miesięcy na odludziu. A na koniec sakramentalne „oddzwonimy”. I oddzwonili. Po gruntownych badaniach lekarskich oraz wielu szkoleniach byłem gotowy. Wyruszyliśmy z końcem czerwca z Gdyni na jednostce szkolnej Akademii Morskiej – Horyzoncie II.
BAZA LUDZI BADAWCZYCH
Hornsund to całoroczna polska placówka naukowa. Prowadzi ją Instytut Geofizyki Polskiej Akademii Nauk.
KRZYŻ PÓŁNOCY
Przylądek Wilczka – pod tym krzyżem w czasie świąt odbywają się najdalej na północ wysunięte arktyczne msze święte, które celebruje polski ksiądz odwiedzający stację polarną.
KOZA W HUSIE
Piec z husa Hettevika. Do ogrzania tej polarnej chaty i przyrządzenia w niej posiłku musi wystarczyć taka koza.
PRZYWITANIE Z HANSEM
Bujało. Na prawo, na lewo, w przód i w tył. Siódma rano ósmego dnia rejsu. Powoli sprawdziłem, czy po nocnym sztormie wszystkie części ciała mam na swoim miejscu. Ponieważ nie stwierdziłem patologicznych zmian, powoli spróbowałem wstać. Kajuta wyglądała, jakby przetoczyło się przez nią stado dzikich słoni. Wszystko było wszędzie. Powolutku, nóżka za nóżką, schodziłem zejściówką. W wyjściu na rufę pojawił się bosman. – Jesteśmy – powiedział. Wszyscy, którzy jeszcze mogli chodzić, zamiast do messy poszli na burtę. W dali zamajaczyły ośnieżone szczyty gór od wierzchołków w dół przykryte chmurami. – Jesteśmy, jesteśmy – powtarzali wszyscy, ściskając się z radości. Połknęliśmy śniadanie i dalej na pokład, na nadbudówkę – stamtąd jest najlepszy widok.
Wiatr ucichł. Pofalowane morze się wygładziło. Słońce zaświeciło w twarz. Wpływaliśmy do Hornsundu. Arktyka otwierała przed nami swoje bramy. Krystalicznie czyste powietrze pozwalało odetchnąć pełną piersią. Przekroczyliśmy Przylądek Wilczka z charakterystycznym drewnianym krzyżem, ustawionym tu podczas stanu wojennego przez polskich polarników. Pod krzyżem znajduje się akt erekcyjny:
„Hornsund Anno Domini 1982
50 lat temu zimowała na Wyspie Niedźwiedziej Pierwsza Polska Wyprawa Polarna. 25 lat temu prof. Stanisław Siedlecki zbudował Stację Naukową w Isbj?rnhamna. W 4. roku pontyfikatu Papieża Polaka Jana Pawła II, my Polacy, pracujący na Spitsbergenie – uczestnicy wypraw polarnych, wznieśliśmy ten krzyż dla upamiętnienia 50-lecia naszej działalności w Arktyce. Niech ten symbol będzie dowodem naszego istnienia i nadziei.
Jeszcze Polska nie zginęła”.
Z dala widzieliśmy małe budynki Polskiej Stacji Polarnej i załogę, która zaraz miała nas podjąć ze statku.
Byłem w pontonie. Nagle huk! Jakby uderzenie pioruna. Rozglądaliśmy się nerwowo. – Spokojnie – powiedział sternik: – To wita was Hans. Hansbreen, lodowiec. Teraz pęka, a potem będzie się cielił. I rzeczywiście! Do wody osunął się bezgłośnie lód wielkości ośmiopiętrowego bloku. Widok zapierał dech.
W końcu na lądzie. Powoli lekkim wzniesieniem zbliżałem się do Polskiej Stacji Polarnej. Nagle zza budynku wyszły renifery. Stałem jak wmurowany. Przeszły dwa metry obok, wcale nie zwracając na mnie uwagi.
Tyle razy widziałem to miejsce na zdjęciach. Tyle razy czytałem tę tabliczkę przy drzwiach, kiedy tysiące kilometrów stąd siedziałem przed komputerem. A teraz tu byłem. Delikatnie otworzyłem drzwi. Ściągnąłem buty, a w przedsionku witali nas zimownicy. – Co tak długo? – pytali. – Przed godziną pod stacją był niedźwiedź polarny. Przyszedł się z wami przywitać. Trochę zbladłem. – To one tu podchodzą? – Tak. Dość często.
LATEM W HORNSUNDZIE
Kiedy cieplej, wielu turystów przypływa podziwiać jeden z najpiękniejszych fiordów Spitsbergenu. Tu widok na Hornsund z Polskiej Stacji Polarnej.
SZATA ZDOBI LISA
Piesiec, czyli lis polarny, zmienia letnią brązowoszarą szatę na zimową śnieżnobiałą.
„POLSKA KOLONIA”
Gromada alczyków powracających do kolonii w Zatoce Białego Niedźwiedzia. To właśnie tam prowadzą nad nimi badania naukowcy z Uniwersytetu Gdańskiego.
GÓRA WRZASKU I ZATOKA GĘSI
Pogoda była łaskawa, więc między codziennymi obowiązkami wygospodarowałem czas na wycieczkę. Płynęliśmy w głąb fiordu. Kilkuosobowa ekipa, wszyscy w specjalistycznych kombinezonach. Woda tu ma temperaturę bliską zeru, gdyby ktoś wpadł do niej bez kombinezonu, miałby kilka minut życia.
Morze jak na zamówienie, spokojne. Widoki obłędne, ciepło. Ze stacji popłynęliśmy pod Gnalberget (Górę Wrzasku). Jej szczyt jest majestatyczny, z wysokim na kilkaset metrów urwiskiem. Zamieszkują je tysiące mew trójpalczastych, które gniazdują na półkach skalnych. W całej okolicy słychać niesamowity krzyk niezliczonej liczby ptasich gardeł. Z góry wypływa geotermalne źródło, którego wody wlewają się wprost do fiordu. Nieopodal brzegu znajduje się stara chata traperska z 1911 r., z której czasami korzystają naukowcy.
Dalej w poprzek fiordu popłynęliśmy do Gåshamna – Zatoki Gęsi. Z wody to miejsce nie wyglądało na atrakcyjne. Kamienista, szeroka plaża i tarasy polodowcowe. Jakież było moje zdziwienie, kiedy za pierwszym wzniesieniem zamajaczył dawny rosyjski hus (szałas traperski) Konstantinovka i pozostałości rosyjskiej stacji badawczej. Oczyma wyobraźni podniosłem z ruin budynki. Musiał tu być spory ruch. Świadczyły o tym znacznych rozmiarów podstawy budowli i pocięte kości wielorybów, które powoli pochłaniała tundra. Niedaleko ruin górowało niewielkie wzniesienie. Bardzo prawdopodobne, że to piece do wytapiania tranu z wielorybów.
Kiedyś Spitsbergen był rajem dla traperów. To właśnie tu, na południu archipelagu Svalbard, były najdłużej prowadzone polowania. Zaczęło się 6 maja 1610 r., kiedy statek wielorybniczy Amite wpłynął do Hornsundu. Odtąd temu miejscu towarzyszy człowiek. Polowano tu chyba na wszystko. Począwszy od wielorybników w XVII w., przez łowców morsów, aż do działalności morskich traperów. Dopiero w 1972 r. wydano zakaz polowań na białe niedźwiedzie, co definitywnie zakończyło okres polowań na Spitsbergenie. Pomimo tego, że duża część wyspy jest parkiem narodowym, a wszyscy jej mieszkańcy bardzo dbają o przyrodę, to populacje ssaków morskich odnawiają się dość powoli. Niedźwiedzie mają się całkiem nieźle i ich liczbę szacuje się na 3500 sztuk. Podczas mojego pobytu można je było spotkać co kilka dni.
Poszliśmy dalej, na plażę. Tam niewielka rzeka wpływała wprost do fiordu. Każdy krok był okupiony wysiłkiem. Kilkunastokilogramowy, szczelny kombinezon niezbyt się sprawdzał podczas pieszych wycieczek po kamienistej plaży. Jednak było warto. Jeszcze nie widziałem tak krystalicznie czystej wody. Na rzecznym dnie, niczym baśniowe morskie węże, wiły się targane silnym prądem rośliny. Na horyzoncie majestatycznie wznosił się Gnal.
Z FUGLA NA HORN
Widok z góry Fugleberget na fiord Hornsund. Rozciąga się on równoleżnikowo, z obu stron dochodzą do niego południkowo ułożone masywy górskie.
GĘSINA NA ZIMĘ
Bernikle białolice z młodymi. Ptaki to dominująca grupa zwierząt na Spitsbergenie. W czasie opuszczania przez pisklęta gniazd drapieżniki mają szansę zgromadzić zapasy tłuszczu na zbliżającą się zimę.
FIGLE NA FUGLU
Musieliśmy wracać do stacji. To godzina drogi motorówką, choć wydawało się, że wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Gdy nie ma drzew, nie ma punktu odniesienia co do wysokości i odległości. Bardzo boleśnie się o tym przekonałem, wchodząc na górę Fugleberget. Fugiel, jak nazywają go polarnicy, wznosi się na wysokość 568 m n.p.m. ponad Polską Stacją Polarną. W pogodny dzień to wyjątkowy punkt widokowy. Roztacza się z niego panorama na wewnętrzne rejony Hornsundu, półwysep Sørkapp, Morze Grenlandzkie oraz nunataki (określenie zaczerpnięte z języka występującego na Grenlandii. Oznacza „czarną skałę”, szczyt wznoszący się nad powierzchnię lądolodu i otoczony zewsząd przez pokrywę lodową). W oddali są widoczne też lodowce Ziemi Wedela Jarlsberga. Zanim jednak mogłem to wszystko podziwiać, musiałem się tam dostać.
Wycieczka na szczyt zrodziła się przy okazji, ponieważ pierwszym celem było podglądanie alczyków, których kolonie znajdują się w masywie Fugla. W pobliże gniazdowania ptaków zaprowadzili nas goszczący w stacji naukowcy zajmujący się nimi. Jak to laicy, chcieliśmy podejść tak blisko, jak to tylko możliwe. Jednak to nie takie proste.
– Stop. Dalej nie idziemy! – zasygnalizował jeden z uczonych. Kamienie były luźno osadzone i moglibyśmy wyrządzić krzywdę pisklętom. Poza tym do samej kolonii ludziom wchodzić nie wolno ze względu na przenoszone choroby. Dla nas może niegroźne, ale nie wiemy, jak ptaki mogłyby na nie zareagować. Tak więc siedzieliśmy schowani za skałami i obserwowaliśmy, jak alczyki sobie żyją. To ptaki gromadne i bardzo towarzyskie. Podczas polarnego dnia właściwie cały czas słychać je w okolicach stacji. Długość ich ciała wynosi około 18 cm, a rozpiętość skrzydeł dochodzi niemal do 50 cm. Są to najmniejsze ze wszystkich alk. Z bliska są łatwe do rozpoznania, natomiast w locie mogą zostać pomylone z maskonurami. Krążyły nad nami jak dobrze dowodzone dywizje samolotów, przelatując to w jedną, to w drugą stronę.
Pomyśleliśmy, że jeśli już tu jesteśmy, to żal by było nie skorzystać i nie pójść na szczyt Fugla. Pogoda dobra, zapasy sił były, wystarczyło więc tylko zameldować do bazy i po uzyskaniu aprobaty kierownictwa kontynuować wycieczkę. Czas potrzebny na zdobycie szczytu określaliśmy na godzinę. To się zdziwiliśmy, gdy po jej upływie szczyt wciąż pozostał odległy. Plecy powoli stawały się mokre, kamienny gruz uciekał spod butów. Broń ważyła coraz więcej. Aparaty fotograficzne, które dyndały na szyjach, ciążyły jak chomąta.
Stanęliśmy na przełęczy zmęczeni. Po jednej stronie widzieliśmy Hornsund i bezkres Morza Grenlandzkiego, a po drugiej – niewidoczne z dołu gigantyczne rozmiary lodowca Hansa. I górę, którą z każdej strony otacza bezmiar lodu. Na przełęczy znajduje się deszczomierz, który regularnie odwiedza biochemik pracujący w stacji. Przełęcz to także miejsce, w którym można przejść w stronę lodowca Hansa, czyli stała droga geodety do punktów jego pomiaru.
Cel naszej wycieczki był wprost przed nami. Tylko 15 minut stromego skalnego podejścia. Powoli pojawiała się niesamowita arktyczna panorama. Morze, fiord i góry tworzyły niepowtarzalny widok. Po wschodniej stronie Fugla znajduje się skalne urwisko, nad którym latają alczyki. Chciałoby się stąd nie ruszać. Niestety pogoda się psuła, nadciągały niskie chmury. Zejście na dół po osypującym się podłożu zdawało się bardziej karkołomne niż zdobycie szczytu. Za pół godziny obiad, a my nadal na szczycie. Z odsieczą przyszła sama przyroda, która przygotowała nam śnieżną rynnę – pozostałość po jednym ze żlebów podczas letnich wytopów. Przepakowaliśmy wszystko na brzuchy, a sami niczym gromadka rozbawionych dzieciaków zjechaliśmy na pupach kilkaset metrów w dół. Tym sposobem w ciągu dwudziestu minut wróciliśmy do stacji. Obiad smakował jak nigdy.
To jedna z tych przygód, które pozostaną na zawsze w moich wspomnieniach. Podobnie jak Arktyka – jej widoki, przyroda oraz niezmącona cisza, w której można usłyszeć siebie.