Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2019-11-01

Artykuł opublikowany w numerze 11.2019 na stronie nr. 32.

Tekst i zdjęcia: Kamil Kaczmarski, Zdjęcia: shutterstock,

Głęboki sen Imany


Według rwandyjskich wierzeń bóg Imana w ciągu dnia przemierza cały świat po to, żeby w nocy wrócić do Rwandy i odpocząć. – Gdzie był Imana w 1994 r.? – zapytała mnie pewnego razu Harmonie, którą poznałem w Kigali. 

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Dwadzieścia pięć lat temu ekstremiści Hutu dokonali masakry na ludziach pochodzenia Tutsi. W ciągu zaledwie 100 dni, od kwietnia do lipca 1994 r., zginęło prawie milion osób. 

Do Rwandy chciałem pojechać od niemal dziesięciu lat, mniej więcej po przeczytaniu „Strategii antylop” Jeana Hatzfelda. Z czasem czytałem coraz więcej o ludobójstwie, ale brakowało mi ostatecznego impulsu, żeby kupić bilety.

Kiedy przeniosłem się do Luksemburga, w autobusie poznałem Réginalda. Wysoki, o posturze i ruchach koszykarza, przyjechał tu jakiś czas temu z żoną i synkiem. Wychowywał się w byłym Zairze, a w 1995 r. wraz z rodzicami wrócił do Rwandy. Dzięki niemu poznałem też Jeana-Bosco, który jest przewodniczącym wspólnoty Rwandyjczyków w Luksemburgu. Potem brałem udział w ich corocznej kolacji, zorganizowanej w senegalskiej restauracji, i temat wyjazdu stawał się coraz bardziej realny.

 

MOTO-TAXI

Kolorowe kamizelki i kaski kierowców można spotkać w całej Rwandzie zawsze i wszędzie. Tu zabierają pasażerów z Nyabugogo, największego dworca autobusowego w Kigali.

ROGATE MUZY

Królewskie bydło inaymbo w muzeum Rukari. Opiekun śpiewa im uspokajającą pieśń. Krowy mają tu szczególne znaczenie. Są nie tylko symbolem dobrobytu, ale także piękna. Były natchnieniem dla wielu poetów.

KRAJOBRAZ PO LUDOBÓJSTWIE

Budynek parlamentu ze śladami walk z 1994 r. W jego części mieści się muzeum, w którym przedstawiono kampanię Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego, mającą na celu powstrzymanie ludobójstwa Tutsi.

 

SZYBKO, TANIO, RYZYKOWNIE

 

Wcześnie rano w Kigali wziąłem moto-taxi na dworzec autobusowy Nyabugogo. Kiedy zapytałem kierowcę, czy mnie tam zawiezie, odpowiedział spokojnie: – Eee. „Eee” albo „mmm” może oznaczać zgodę lub że ktoś nas słucha. Może też oznaczać, że ktoś słucha z grzeczności, ale tak naprawdę nie słucha, lub że ktoś się nie zgadza, ale nie powie wprost „nie”, bo jest to w rwandyjskiej kulturze niegrzeczne. Kiedy jechałem w nocy taksówką, minęliśmy kierowców moto-taxi spisywanych przez policję tuż po wypadku. Motocykle leżały na chodniku, na jezdni były ślady krwi. „Mmm” taksówkarza było wówczas wyrazem dezaprobaty dla ich niebezpiecznej jazdy.

Bywa, że faktycznie jeżdżą odważnie i próba zmieszczenia się między ciężarówką i autem jadącym z naprzeciwka może budzić kontrowersje. Nie zmienia to faktu, że moto-taxi są szybką, elastyczną i tanią formą przemieszczania się. Pod koniec mojego pobytu, już po ustaleniu ceny i założeniu kasku, dodawałem po prostu: buhoro („powoli”). Jeśli nie znajdziesz postoju moto-taxi i ruszysz pieszo w jakimkolwiek kierunku, kierowcy sami po chwili znajdą ciebie, zaczepiając krótkim trąbieniem.

Nyabugogo, największy dworzec autobusowy w Kigali, jest dużym piaszczystym placem otoczonym kasami biletowymi, kantorami, ubezpieczalniami. Jest sporo sklepików z napojami i przekąskami na drogę, kącik pucybutów i drobna elektronika. Stąd wyruszam do Nyanzy, a następnie Rukari.

 

KWIBUKA ZNACZY PAMIĘĆ

W Kigali Genocide Memorial w Gisozi spoczywają szczątki 250 tys. ofiar. Widoczny w tle napis „Kwibuka” upamiętnia 25. rocznicę ludobójstwa Tutsi.

POMNIK POGROMU

Brama prowadząca do Nyamata Genocide Memorial. Spoczywają tu szczątki 50 tys. osób zamordowanych w kościele w Nyamacie i okolicy.

FRONTEM DO WŁADCY

Rekonstrukcja chaty rwandyjskich królów w muzeum Rukari. Goście wchodzili od lewej strony, a wychodzili z prawej, zawsze zwróceni przodem do króla.

 

BYDŁO KRÓLEWSKIE

 

Nyanza była siedzibą królów Rwandy (mwami), kolebką przekazywanej z pokolenia na pokolenie tradycji ustnej o bitwach i podbojach. W muzeum w Rukari zrekonstruowano historyczny pałac królów wraz z zabudowaniami. Obok znajduje się pałac zbudowany już w 1932 r. Kiedy kupowałem bilet, chłopak w recepcji zapytał, czy chcę też zobaczyć krowy.

Ujrzałem je po wyjściu z chat należących do królewskiej służby. Majestat i spokój, jakie biły od tych zwierząt, unieruchomiły mnie na kilka sekund. Gniade umaszczenie, lśniąca sierść i długie poroże. Tak wielkie i imponujące, że aż nierzeczywiste. Wodziłem wzrokiem po jego krzywiźnie, stojąc tak dalej, kiedy opiekun stada podszedł do nich i zaczął nucić uspokajającą pieśń. Łagodne brzmienie miało ukoić królewskie bydło inyambo, które nie jest hodowane ani dla mięsa, ani nawet dla mleka. Po prostu dla swojego piękna i dostojeństwa. Zrozumiałem wtedy, dlaczego na ich temat powstało tyle poezji.

 

PIKNIK DLA WTAJEMNICZONYCH

 

Rubavu leży nad jeziorem Kiwu, przez które przebiega granica między Rwandą a Demokratyczną Republiką Konga (DRK). W górnej części jest miasto z targiem, sklepikami, salonami fryzjerskimi, apteką, rzeźnikiem i główną kwaterą policji zachodniej Rwandy. Na dole, bliżej brzegu jeziora, znajdują się hotele, plaża publiczna i ciąg barów z plażami prywatnymi. W knajpkach można zamówić smażone małe rybki sambaza prosto z targu obok, na którym kobiety rozkładają je na stelażach z metalowych siatek.

W Rubavu miałem do dyspozycji jeden dzień. Przed południem Emmanuel i Christian, których spotkałem podczas porannego spaceru, zaproponowali, że przewiozą mnie łodzią po jeziorze. Podpłynęliśmy do granicy z DRK, skąd było widać dachy przygranicznej Gomy. Wracając, zobaczyliśmy wioskę Rubona – mały port z licznymi domami letniskowymi, a także zahaczyliśmy o Kuk Abakobwa, czyli Wyspę Kobiet – kamienisty skrawek lądu, na który wywożono kobiety w niechcianej ciąży. Jest wystarczająco daleko od brzegu, aby nie mogły stamtąd wrócić.

Pod koniec dnia jeszcze krótka wycieczka kajakiem ze wspomnianej Rubony. Na małym cyplu znajdują się gorące źródła, popularne miejsce wśród miejscowych. Ktoś przyjeżdża tutaj pomodlić się lub pomedytować, ktoś inny – potańczyć lub coś wypalić, para szuka odosobnienia. Ponieważ są to tereny wulkaniczne, jest tu kilka małych gejzerów o temperaturze wody 70–90°C i całkiem spore naturalne jacuzzi, oblegane w celach leczniczych. Jest bar z przekąskami i muzyką, a wszystko sprawia wrażenie kameralnego pikniku dla wtajemniczonych, zorganizowanego pośrodku jeziora.

Było krótko przed 18.00, kiedy słońce zaczęło się powoli obniżać od strony DRK, zabarwiło na pomarańczowo Gisenyi i Gomę, aż w końcu rozlało powoli na wielkim akwenie Kiwu. Od strony brzegu na nocny połów sambazy i tilapii wypływało kilka łodzi. Dochodził do nas przytłumiony odgłos wiosłowania i nadającej mu rytm pieśni. Pozdrowiliśmy się w języku rwanda.

 

CZYM CHATA BOGATA

W salach konferencyjnych, pokojach spotkań i restauracjach Kigali Convention Centre można przyjąć do pięciu tysięcy gości. Architektura budynku nawiązuje do tradycyjnych chat rwandyjskich królów.

 

RÓŻANIEC I MACZETA

 

Jechaliśmy mercedesem Boba z Kigali przez pyliste drogi z objazdami. Kiedy wjechaliśmy do Nyamaty i zaczęliśmy kluczyć po jej piaszczystych bocznych uliczkach, Bob stwierdził, że tak właśnie wyglądała Rwanda w 1994 r.

„Nyamata Genocide Memorial” głosi napis na bramie. Przy wejściu znajduje się tablica poświęcona włoskiej siostrze Antonii Locatelli, która udzielała się charytatywnie w Nyamacie od 1972 r. i która 9 marca 1992 r. wypowiedziała się dla Radio France Internationale w sprawie pięciuset Tutsi zabitych w regionie Bugesera: „Wiem, że ludzie, którzy dokonali zabójstw, przyjechali rządowymi samochodami. W przeciwieństwie do tego, co mówi rząd, te zabójstwa nie były spontanicznym wybuchem agresji, lecz zorganizowaną akcją władz wymierzoną w Tutsi”. Wieczorem tego samego dnia oficer żandarmerii Epimaque Ulimubenshi zastrzelił ją przy wejściu do szkoły, w której ukrywała dzieci Tutsi.

W kościele jest cicho. W ścianach są dziury, przez które wrzucano granaty, na suficie widać otwory po nabojach. Rzędy ławek tworzą literę „v”. Na nich są poukładane przybrudzone rzeczy tych, którzy wierzyli, że w kościele będą bezpieczni. Kraciasta spódnica, zielona sukienka, koszulka z logo drużyny NBA. Ołtarz przykryty poszarzałym obrusem z brązowymi śladami krwi. Na nim leżą książeczki do nabożeństwa, monety, różańce, drobne rzeczy osobiste, dowody tożsamości, a obok tego, na skraju – maczeta.

Na dole w krypcie setki czaszek. Wiele z nich z wbitym kawałkiem ostrza, śladem po kuli, niektóre pogruchotane, z otworem wielkości kilkunastu centymetrów.

Za ołtarzem na ścianie jest przyklejonych kilka listów, obok których dostrzegłem mężczyznę. Miał na oko sześćdziesiąt lat, wyglądał na Amerykanina lub Europejczyka. Siedział na ławce i modlił się w skupieniu.

„Nie przestaje mnie zastanawiać, dlaczego zostaliście zabici i jaki z tego pożytek mieli zabójcy. Ciężko mi cokolwiek powiedzieć. Tato, wiesz, że mama przeżyła, ale jakiś czas temu też odeszła? Zostałam sama. Ukończyłam szkołę, mam pracę, z której jestem w stanie się utrzymać. Życie bywa trudne. Ponieważ odeszliście, zanim pojawiła się technologia, mam smartphone’a, ale nie mam Waszego numeru. Czy w niebie też się starzejecie? Tato, mam chłopaka, który jest z Inkotanyi. Mam nadzieję, że Ty i mama zobaczycie nasz ślub stamtąd, gdzie jesteście. Proszę, módl się za mnie, a ja chcę, żebyście byli szczęśliwi”. Kiedy Bob tłumaczył mi treść listu, mężczyzna z ławki podszedł i zapytał, czy też może posłuchać.

Gdy zostaliśmy już z Bobem sami, zagaiła nas Vicky, nauczycielka z Minnesoty. – Wiecie, kim jest człowiek, dla którego tłumaczyliście? – zapytała. – To jest Carl Wilkens.

Carl Wilkens był pastorem Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego. Od 1978 r. pracował w Afryce na misjach. Kiedy rozpoczęło się ludobójstwo, zdecydował się zostać jako jedyny z 257 Amerykanów przebywających wtedy w Rwandzie – głównie dlatego, że w jego domu pomagało dwóch Tutsi, Juan i Anita. Carl został więc z żoną i trojgiem dzieci, założył sierociniec Gisimba, w którym ocalił około czterystu osób. Obecnie mieszka w Waszyngtonie i przyjeżdża do Rwandy każdego roku.

 

PRZED I PO

 

Z Nyamaty pojechaliśmy do pobliskiej wioski Ntarama. Tutaj kościół jest mniejszy, a ławki tak niskie, że mogłyby być klęcznikami. „Jeśli znałbyś mnie i samego siebie, nigdy byś mnie nie zabił” – można przeczytać na płachcie zawieszonej na wewnętrznej ścianie. Ntarama podlegała pod parafię w Nyamacie. Za kościołem jest mały budynek gospodarczy i kuchnia, w których Tutsi z okolicy zebrali się, żeby się ukryć.

Stoimy na zewnątrz, gdzie młoda przewodniczka opowiada nam o wydarzeniach z kwietnia tamtego roku. Potwierdza nasze przypuszczenia, skąd wzięła się ciemna plama na ścianie. Kiedy mówi o ponad pięciu tysiącach osób, które tu zginęły, łamie jej się głos. Bob zapyta później, czy praca w tym miejscu nie wpływa na nią zbyt mocno. Okazuje się, że pracuje w sekcji, która zajmuje się ubraniami wygrzebanymi z masowych grobów. Kiedy natrafia na ubrania dzieci, włosy, fragmenty kości, bywa, że ją to przerasta.

Bob jest kuzynem Réginalda. Wrócił z rodzicami do Rwandy w 1994 r. z Zairu (obecnie DRK), krótko po wyzwoleniu kraju przez Rwandyjski Front Patriotyczny. Któregoś dnia szedł z kolegami wiejską drogą i w lesie zobaczył rozkładające się ciało. To, co jego przeraziło, dla nich było codziennością. W tamtym czasie Bob poznawał dzieci, które w spojrzeniu miały dorosłość. Dziewczynkę, która zabierając się do rysunku, podzieliła kartkę poziomą kreską. U góry narysowała siebie, mamę, tatę i rodzeństwo stojących obok siebie. Na dole stała już tylko ona, a reszta rodziny leżała. Części były zatytułowane odpowiednio „przed” i „po”.

Jakiś czas później Bob odwiedził pierwszą wioskę pojednania. Jedna z kobiet zwierzyła mu się, że sąsiad, przyjaciel rodziny, spalił jej dom, zamordował męża i dzieci. Oszczędził ją tylko dlatego, aby to wszystko widziała i dalej z tym żyła. – Wiesz, gdzie jest teraz ten człowiek? – zapytał. – Siedzi tam. – Wskazała na siedzącego pod ścianą mężczyznę. Kiedy się spotkali już po ludobójstwie, długo prosiła, żeby to z siebie wyrzucił, ale nie potrafił. Kiedy w końcu się przemógł i poprosił o przebaczenie, oboje wybuchnęli płaczem.

 

DWIE RWANDY

 

Przez cały pobyt ścierały się we mnie dwie Rwandy. Ta, której doświadczałem, przemierzając ją pieszo, autem i moto-taxi. Widziana z autobusu w dzień i wieczorami. Z przystankami po drodze, na których podbiegali chłopcy z przekąskami. Rozciągnięte na wzgórzach Kigali z zapachem szaszłyków z koziego mięsa, strumieniem aut przeplatanym kolorowymi kaskami kierowców i pasażerów moto-taxi. Z wielkim rondem KG1, na którym wieczorami spotykają się biegacze. Kigali na krótki czas stało się moim rwandyjskim domem.

Druga Rwanda to ta sprzed dwudziestu pięciu lat, która wracała do mnie obrazami z książek Hatzfelda, Marinovicha i gen. Dallaire’a. Kimihurura z modnymi kawiarniami i restauracjami serwującymi kuchnie świata, w której 17 kwietnia 1994 r. Gwardia Republikańska wyciągała z domów i biła pałkami Tutsi, a kordon milicji pilnował, żeby nie uciekli. Stadion Amahoro, na którym UNAMIR udzielił schronienia dwunastu tysiącom ludzi. Budynek parlamentu mieszczący Campaign Against Genocide Museum, na którym zachowano ślady po kulach. Miejsca w Kigali, które pokazał mi mój kolega Régis – to, w którym 7 kwietnia torturowano i zamordowano dziesięciu belgijskich żołnierzy z kontyngentu UNAMIR ochraniających premier Agathe Uwilingiymanę. Pobliski szpital, z którego strony jeszcze przez kilka lat unosił się odór zwłok, bo ciała zakopywano w pośpiechu i zbyt płytko.

Z jednej strony – ta Rwanda dziś, czysta i bezpieczna, z opłacanymi przez mieszkańców strażnikami pilnującymi wiosek i dzielnic miast. Plakaty z hasłem kampanii, która ma na celu unikanie wskazywania, kto jest Hutu, kto Tutsi, a kto Twa. Ndi Umunyarwanda, czyli po prostu „Jestem Rwandyjczykiem”. Z drugiej – sytuacja w regionie: napięte stosunki z Burundi, krwawe wojny na wschodzie DRK, będące pokłosiem wydarzeń z 1994 r.

Tak jak te dwie Rwandy, wracają do mnie na przemian obrazki. Ten, w którym kilka lat temu mój kolega jedzie tramwajem w Brukseli. Z głębi składu dostrzega go inny Rwandyjczyk i patrząc w oczy, powolnym ruchem pokazuje gest podcinania gardła. I ten, gdy w sobotnie słoneczne południe Emmanuel obwozi mnie łódką po jeziorze Kiwu. Kiedy rozmawiamy o sytuacji w kraju, stwierdza: „Po tej strasznej lekcji uczymy się kochać siebie nawzajem, aby to, co wydarzyło się w 1994 r., nigdy się nie powtórzyło”.