Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2003-12-01

Artykuł opublikowany w numerze 12.2003 na stronie nr. 15.

Tekst i zdjęcia: Mirosław Nurzyński,

Pierwotny świat

Nieńcy (1)

W drugiej połowie lipca, po wielu trudach i zaskakujących zwrotach wydarzeń, udało się nam dotrzeć do grupy Nieńców z Półwyspu Gydańskiego. Jest to naród zamieszkujący północne rubieże Rosji (od Obu po Jenisej – to jest półwyspy Jamał, Tazowski i Gydański), trudniący się hodowlą reniferów i rybołówstwem. Nieńcy, jako jedni z nielicznych w dzisiejszym świecie, prowadzą koczowniczy tryb życia, przemieszczając się z całym dobytkiem i rodzinami w poszukiwaniu najlepszych miejsc do wypasu reniferów. Latem można dotrzeć do nich tylko helikopterem, ponieważ poprowadzenie lądowej drogi po bagnistej, pełnej jeziorek i rzeczek tundrze, nie jest możliwe. Zimą, kiedy jeziora i bagna zamarzają, Rosjanie budują biegnące przez tundrę drogi z ubitego śniegu. Wówczas jest łatwiej i taniej dojechać w odległe rejony północnej Rosji.

 

 

Wyjazd na Syberię był moim marzeniem, odkąd w szkole podstawowej zobaczyłem mapę Azji z jej wielkimi przestrzeniami, które koniecznie chciałem przemierzać. Potem przyszły zainteresowania kulturami pierwotnymi, oczywiście na początku byli to Indianie z ich wierzeniami i tajemniczymi duchowo–religijnymi obrzędami typu taniec słońca czy wyprawy po wizje. Nie pamiętam, skąd dowiedziałem się o Nieńcach żyjących na północy Rosji w podobny sposób jak ich przodkowie kilka pokoleń wstecz. W polskiej literaturze nie znalazłem wielu informacji na ten temat, więc postanowiłem zbadać go u źródeł. Latem 2003 roku udało mi się spełnić marzenia, docierając wraz z żoną Anetą w syberyjska tundrę i żyjąc wraz z Nieńcami.

 

Podziwiam widok pasących się reniferów w dolinie rzeki

Od najmłodszych lat dzieciom towarzyszą psy.

 

To właśnie tu

 

Wysiedliśmy z helikoptera trochę zmieszani, nie dowierzając, że w końcu tu jesteśmy. Na początku uderzył nas zapach reniferów i widok pasącego się stada (jak się później okazało, prawie trzytysięcznego). Rozejrzeliśmy się wokoło, ale nie zauważyliśmy czumów – jakże charakterystycznych dla tego miejsca ludzkich zabudowań. Potem okazało się, że grupa ta jest w trakcie koczowania i wszystkie (a było ich pięć) czumy jadą złożone na saniach ciągniętych przez renifery. Swoim wyglądem czum (po nieniecku mia) przypomina indiańskie tipi. Na drewnianej konstrukcji składającej się z 40–50 tyczek długości około sześciu metrów, stawianych w okręgu o promieniu 5–6 metrów, opartych o siebie wierzchołkami, naciągnięte są zimą skóry, a latem brezent, chroniąc przed wiatrem, deszczem i chłodem.
Nieńcy tworzą z sań długie szeregi, nazwane przez nas pociągami. Na pierwszych saniach zaprzężonych w cztery renifery siedzi kobieta i powozi. Do jej sań przywiązane są kolejne dwa renifery, które ciągną następne sanie. Wszystkie załadowane są po brzegi żywnością, ubraniami i przedmiotami codziennego użytku. Liczba sań w jednym zaprzęgu może dochodzić do dziesięciu. Każda z rodzin zamieszkujących w jednym czumie ma ich około 15–20.
Przemieszczanie się po tundrze wraz z koczownikami to najpiękniejsze, nawet trochę magiczne momenty naszej podróży. Przeżyliśmy je kilka razy podczas naszego pobytu, ponieważ tubylcy zmieniają miejsce zamieszkania co dwa, trzy dni, niezależnie od pory roku. Trzytysięczne stado reniferów wędruje w zieloną przestrzeń przeplataną jeziorami, strumykami i białymi kępami targanej przez wiatr wełnianki. Daleko na horyzoncie widać ciężkie deszczowe chmury, czasem pada, obok świeci słońce, a jeszcze dalej pojawia się tęcza. Słychać odgłos kopyt, nawoływanie się cielątek i ich matek oraz mruczenie samców, które z oddali przypomina odgłos motorów. Wokół stada, jak satelity, krążą mężczyźni na swoich saniach, pilnując, aby całość szła w rozsądnie zwartej grupie. Pomagają im zawsze gotowe i chętne do pracy psy, które właściwie wykonują całą robotę za człowieka. Mężczyźni ograniczają się tylko do pokazywania im ręką, w którym kierunku mają biec, aby znaleźć odłączonego renifera i zawrócić go, a potem gwiżdżąc, dopingują i przynaglają psa w pracy.
Życie psów w tej krainie nie jest łatwe. Muszą się dużo nabiegać za niesfornymi „oleniami”. Tundra ma miękkie podłoże, dużo krzewów sięgających człowiekowi powyżej kolan, ale przerastających te nieduże zwierzęta. Bieganie w takim terenie jest trudne, jednak te pasterskie łajki mają wielkie serca do pracy i nie słyszałem, aby któraś narzekała na nadmiar obowiązków. Kilka uwiązanych w czumie skarżyło się raczej z powodu braku zajęcia i nudy. Sami Nieńcy mówią, że bez psów nie poradziliby sobie z reniferami i musieliby opuścić surową tundrę. Dlatego wszystkie Szenki, Łapy i Szariki są przez swych właścicieli dobrze karmione i traktowane.

 

 

Potomkowie wojowników

Nieńcy prawdopodobnie przybyli na obszary, które dzisiaj zamieszkują, z rejonów dzisiejszej Mongolii. Byli oni ludem wojowniczym, zbrojnie dochodzącym swych praw do ziemi, na której przebywali. Dzisiaj z ich wojowniczej przeszłości zostały tylko trzymetrowe kije do poganiania reniferów – z jednej strony zakończone kościaną kulką, aby nie ranić zwierząt, a z drugiej obsadzone metalowym ostrzem, dzisiaj specjalnie stępionym – kiedyś używanym do walki z ludźmi. W czasach Rosji Radzieckiej stada reniferów przeszły na własność państwa, ale w życiu pasterzy niewiele się zmieniło. Dalej paśli te same stada, chociaż dostawali od państwa szczepionki i lekarstwa za darmo. Mogli też korzystać z części mięsa i skór reniferów, dodatkowo otrzymując skromną wypłatę. Dziś stada przeszły znowu na ich własność, ale za szczepionki i wszystko, co jest niezbędne do życia w tundrze, muszą już płacić. Są jednak dalej pod wyraźną opieką państwa, które funduje im szkoły i utrzymanie podczas nauki, czego bardzo zazdroszczą im inne mniejszości narodowe. Być może jest to zasługą dużej liczby wykształconych Nieńców obejmujących wysokie stanowiska administracji okręgu jamalsko–nienieckiego i dbających o interesy swojego narodu.

 

Letnia noc w tundrze – słońce nie zachodzi; „odbija się” od linii horyzontu i rozpoczyna nową wędrówkę.

Droga koczowników to nie tylko równiny porośnięte trawą i krzewami, lecz także przeprawy przez rzeki, bagna i strome zbocza dolin.

Zabijanie renifera

 

W drogę!

 

Po załadowaniu na sanie bagaży szybkim krokiem ruszyliśmy za oddalającym się już stadem. Właściwie to ja ruszyłem – wraz z Saszą, który przyjechał z nami helikopterem po dwutygodniowym pobycie w pasiołku Tazowski. Moja żona pojechała na saniach szesnastoletniej Walerii. Po kilku kilometrach cała grupa zatrzymała się i zaczęła rozstawiać „stojbiszcze” – jak nazywają miejsce chwilowego zamieszkania.
Nieńcy okazali się bardzo sprawni w budowaniu swoich czumów. Zrobili to dużo szybciej, niż my rozstawiliśmy namiot. Nawet nie zdążyliśmy zrobić żadnych zdjęć. Rozstawianie tak jak i pakowanie czumów z całym dobytkiem jest czynnością kobiet, które wykonują większą część prac związanych z życiem w tundrze. Mężczyźni ograniczają się do opieki nad reniferami, budowy letnich i zimowych sań oraz polowania. Po rozłożeniu obozowiska jedna z kobiet idzie po chrust, a inna kopie dołek pośrodku czumu, aby w nim rozpalić ogień. Piętnaście minut później cała rodzina wraz z przybyłymi gośćmi siedzi na skórach przy stołach (zazwyczaj dwóch – jeden po stronie rodziców, drugi po stronie dzieci) i popija herbatę. Z piciem herbaty nieodłącznie związane jest jedzenie ciastek, cukierków i chleba moczonego w słodkim skondensowanym mleku. Czynność tę powtarzają wiele razy dziennie. Panuje przy tym zwyczaj, że ugościć herbatą trzeba każdego, kto znajduje się w czumie. Dlatego często idzie się w gości do sąsiadów, aby po prostu najeść się, jeżeli w rodzinnym czumie kobiety akurat nie przygotowały herbaty. Przy takich właśnie spotkaniach najwięcej dowiadywaliśmy się o sobie nawzajem, tworzyliśmy minisłownik polskorosyjsko-nieniecki, dobijaliśmy targów związanych z wymianą naszego czumu (dwuosobowego namiotu) na ślicznego psa – Szenka (do transakcji nie doszło). Rezultatem stworzenia słownika były poranne pokrzykiwania chłopaków w języku polskim do swoich kobiet: kocham cię, pragnę cię... A one, choć na początku nic z tego nie rozumiały, bardzo się rumieniły, a potem się śmiały. Doszło nawet do tego, że próbowali w języku polskim nawiązać łączność przez radiostację (np. czetyrie wosiem tri, pragnę cię, atwiet).

 

Zaprzęg tworzy długi „pociąg” sań.

Początek jesieni to czas intensywnej pracy przy wyprawianiu skór reniferów, a następnie szyciu zimowej odzieży.

Renifer – to życie

 

Na koniec dnia, około godziny dwudziestej, mężczyźni przypędzali renifery do „stojbiszcza”. Potem przez około godzinę przeglądali zwierzęta, wyszukując chore. Najczęstszą dolegliwością reniferów jest choroba kopyt, objawiająca się powstawaniem otwartych ran, na skutek których renifer kuleje i ciężko jest mu nadążyć za stadem, przez co może być zabity przez wilki czy niedźwiedzia. Pasterze mają na nią leki, które podają w zastrzykach; niestety, ta choroba to jednak główna przyczyna śmierci tych zwierząt.
Pewnego razu, następnego dnia po koczowaniu, mężczyźni wybrali się po małe okulałe renifery, które nie nadążyły za szybko poruszającym się stadem. Odnajdywali tylko martwe sztuki zabite przez niedźwiedzia, od jakiegoś czasu podążającego za nami. Ponieważ nie mogli go zabić, gdyż niedźwiedź uważany jest za święte zwierzę, postanowili lepiej pilnować swojego stada podczas następnego koczowania.
Z pięciu czumów, do których trafiliśmy, wyznaczani byli trzej mężczyźni na całodobowy dyżur. Niezależnie od pogody wieczorem wypędzali oni renifery w tundrę na nocny wypas. Zdarza się, że Nieńcy, podążając za swoją trzodą, znajdują szczątki mamutów, z których później wyrabiają rękojeści, elementy uprzęży czy ozdoby.
Namiot rozbiliśmy pomiędzy czumami najbogatszych (jak się potem okazało) rodzin. Był to szczęśliwy traf, ponieważ bogactwo u Nieńców oznacza wiele reniferów, a co za tym idzie – dużo świeżego mięsa, którym często się z nami dzielili. My, przejedzeni konserwami, byliśmy szczęśliwi, że możemy urozmaicić nasze posiłki świeżymi potrawami gotowanymi bądź smażonymi na ognisku.
Żeby przeżyć w tundrze, trzeba mieć co najmniej dwieście, trzysta reniferów. Bogaty człowiek ma ich dziewięćset, tysiąc sztuk, więc może częściej zabijać je dla mięsa czy skór na ubranie. Przygotowanie posiłku nie jest zbyt skomplikowane. Wystarczy zabić renifera i – jeżeli był on jeszcze małym cielakiem – zjeść go na surowo. W ubogiej w roślinność tundrze surowe mięso renifera czy ryby jest podstawowym źródłem witamin. Nie wszyscy jednak są amatorami takich posiłków, dlatego mięso na kolację gotują. Do wywaru dodają makaron lub ryż – z czego powstaje pożywna zupa.
Renifery, jak nakazuje religia, są zabijane przez duszenie. Czasem zachodzi sytuacja, kiedy niespodziewanie przyleci helikopter po mięso. Trzeba działać szybko i nie ma czasu na duszenie (co zajmuje około dziesięciu minut). Wówczas pasterze wbijają zwierzętom długi, cienki nóż przez podstawę czaszki w mózg, co powoduje natychmiastową śmierć. Zdarza się to jednak rzadko i jest robione bardzo niechętnie. Latem dusi się głównie chore sztuki, które nie poradzą sobie w tundrze. Część mięsa jest przeznaczana na suszenie. Późną jesienią, kiedy zaczynają się mrozy, zwierzęta zabija się masowo. Mięso przeznaczone jest na zimowe zapasy oraz na sprzedaż. Niekiedy oddawane jest też rodzinom mieszkającym w pasiołkach. Skóry zostaną wyprawione i posłużą do szycia nowych ubrań bądź czumów.