Ten piękny kraj jeszcze niedawno był całkowicie ogarnięty wojną domową, trwającą od ponad dwudziestu dwóch lat. Zginęło dwa miliony ludzi, a kolejne cztery uciekło w poszukiwaniu schronienia w obozach uchodźców w Czadzie, Ghanie, Kenii i Etiopii. Południowy Sudan wciąż jednak cierpi z powodu wojny. Zabójcami są głód, choroby oraz nadal toczące się walki. Mało kto na świecie o tym pamięta…
Byliśmy tam świadkami wszelakich możliwych wojennych scenariuszy. Począwszy od „dzieci żołnierzy”, często niewiele wyższych niż ich kałasznikowy. Dzieciaki, małe i słabe, były dość silne, by targać to narzędzie wojny. Na ich oczach zabijano im rodziców, gwałcone były matki i siostry, a dziadkowie ginęli od strzałów arabskiej milicji Janjaweed, znanej w Sudanie jako „diabły na koniach”, bo siedząc na końskim grzbiecie, siekają ogniem z „kałacha”, siejąc dookoła śmierć. Do tego bombardowania i wszechobecny głód, który nadal jest tam najskuteczniejszą bronią.
O poważnym kryzysie w rejonie Darfur, pustynnej krainie przy granicy z Czadem, usłyszałem w zeszłym roku. Kolejne tysiące uchodźców szukały ratunku w obozach w Czadzie. Wtedy postanowiłem tam pojechać.
Moją pasją jest fotografia, chciałem za pomocą obiektywu przekazać gorzką prawdę o tym miejscu i ludziach. Pewne doświadczenie wojenne już miałem.
Byłem w Iraku
Wówczas wymyśliłem, że będę turystą z aparatem fotograficznym. Trzeba było dużo uporu, żeby w końcu pozwolono mi przekroczyć granicę.
– Stąd już nie wrócisz – usłyszałem na koniec od pograniczników. Zrozumiałem: żarty się skończyły. Do Mosulu dojechałem nocą. Jedno zdjęcie mijającego mnie opancerzonego konwoju – i poznałem miejscowe zasady. Zatrzymali mnie dwaj żołnierze, którzy czujnie rozglądając się dokoła, węszyli wroga. – Ręce do góry i powoli do nas, please – usłyszałem. Straciłem wprawdzie tylko zapas filmów, ale przy stanie mojego portfela nie miałem innego wyjścia jak powrót do domu.
W tym kraju wciąż trwa wojna.
Lepiej nie wchodź im w drogę.
Cztery miliony uchodźców tuła się poza ojczyzną.
W drogę!
Teraz było więc oczywiste, że sam nie dam rady. Potrzebowałem wsparcia – kogoś, kto będzie chociażby pilnował moich pleców. Kontaktowałem się chyba ze wszystkimi instytucjami działającymi w ramach operacji „Linia Życia dla Sudanu”, prowadzonej przez ONZ. Wcześniej starałem się także skontaktować z Ruchem Wyzwolenia Narodu Sudańskiego (SPLA). Niestety, bez odzewu. Pisałem do ONZ, także nic. W końcu dzięki polskiej ambasadzie w Kenii zdobyłem kontakt do Romana Majchera, który szefuje organizacji humanitarnej „Akcja przeciwko Głodowi”, działającej w południowym Sudanie i Kenii. Spodobał mu się mój pomysł. Mogłem więc ruszać!
Krótki żywot „bohaterów”
„Akcja przeciwko Głodowi” działa w ponad czterdziestu krajach na całym świecie, prowadzi programów żywnościowe, zdrowotne, wodno-sanitarne. Dzięki niej otrzymałem konieczny dokument – Travel Permit – wydawany przez Ruch Wyzwolenia Narodu Sudańskiego. O turystyce w południowym Sudanie nie ma mowy. To kraj wielu niedostatków. Toteż trudno przewidzieć, co ze sobą zabrać. Potrzebowałem sporo baterii a także kart pamięci i rolek filmów. Za radą przyjaciela dorzuciłem GPS, na wypadek, jeśli musiałbym liczyć tylko na siebie. Do tego niezbędne pigułki na malarię i inne, które miały za zadanie chronić mnie przed wywiezieniem niechcianych pamiątek z Afryki. Wszystko zmieściło się w niedużym plecaku i torbie fotograficznej.
Przed przekroczeniem granicy Sudanu ostatnie dwa dni spędziliśmy z Romanem w bazie ONZ w Lokichockio na północy Kenii. Uczono nas, jak się zachowywać w krytycznych sytuacjach, na przykład, gdy się trafi w ogień walki.
– Nie biegnij wówczas, bo skoszą cię serią. Padnij i szukaj schronienia, do którego uda ci się doczołgać – ostrzegał oficer. – Schodźcie z drogi pijanym żołnierzom. Jeśli się nie uda, róbcie, co każą, bohaterowie żyją tu krótko. I jeszcze jedno. Oprócz wojny w południowym Sudanie, jak to w Afryce, jest jeszcze długa lista zwierząt, które mogą boleśnie ukąsić.
Do pozytywnych informacji należała ta o braku min. Za to można było się spodziewać niewypałów. Teraz byliśmy przygotowani i – chociaż lecieliśmy do ośrodków prowadzonych przez organizację humanitarną – były powody do zdenerwowania.
Nad Sudanem latają tylko samoloty ONZ.
Tu stałem się świadkiem koszmaru.
Nigdy nie wiesz...
Awionetka wzbiła się w powietrze, zostawiając za nami bazę ONZ. Z powodu kończącej się już pory deszczowej i braku dróg w Sudanie pozostał nam tylko ten jeden rodzaj transportu. Pod nami – po horyzont rozciągała się nieskończona zieleń z refleksami słońca na wodzie. Afrykański busz oraz sudańskie bagna.
Mój pierwszy kontakt z sudańską ziemią nastąpił w Rumbeku – tymczasowej stolicy południowego Sudanu. W przyszłości stolica ma zostać przeniesiona dalej na południe, do miasta Juba, gdzie na razie wciąż toczą się walki. Lotnisko w Rumbeku było w idealnym stanie, co oznacza po prostu, że był tam pas startowy zdatny do użytku. Latanie w Afryce to loteria. W Europie na sto tysięcy lotów zdarza się pięć wypadków, w Afryce – dwadzieścia jeden. Tydzień przed moim przyjazdem samolot wbił się w ziemię z powodu przeciążenia ładunkiem. Inne powody to stare maszyny, piloci szaleńcy, brak lotnisk… Lądując w Loki, widziałem maszyny ONZ z urwanymi skrzydłami lub pęknięte wpół. W Rumbeku – dziurawy samolot „zaparkowany” w buszu. W Sudanie, kiedy twój samolot startuje, to tak naprawdę nigdy nie wiesz, czy, gdzie i w jakim stanie wylądujesz.
Koszmar na żywo
Celem naszej podróży były ośrodki dożywiania „Akcji przeciwko Głodowi” w Bahr-el-Ghazal, które swoją nazwę wzięło od rzeki płynącej na zachód aż do jeziora No.
Tam stałem się świadkiem koszmaru, do jakiego dochodzi w tym rejonie świata. Głód jest tu straszliwą bronią. Pomimo trwającej pory deszczowej i stosunkowo większej dostępności pożywienia do ośrodków codziennie przychodziły z odległych wiosek kobiety z dziećmi. Często z powodu głodu w skrajnym wycieńczeniu. Sceny, zwykle oglądane na ekranie telewizora, działy się na moich oczach, tuż przy mnie.
Miałem też okazję zajrzeć w dokumenty, w których skrupulatnie zapisuje się każdą konieczność udzielenia pomocy. Były to głównie liczne przypadki głodu i malarii. Często równocześnie. Wprawdzie ostatni zgon zdarzył się w ośrodku kilka miesięcy temu, to jednak każdego dnia nadchodzili kolejni pacjenci.
Pamiętam dziewczynkę w wyjątkowo złym stanie, przyprowadzoną przez matkę do ośrodka w Wunrok w Bahr-el-Ghazal. Miała zaledwie trzy latka, wstrząsały nią drgawki, nie wiedziała, co się wokół niej dzieje. Przez resztę podróży niepokoiłem się, czy udało się jej przeżyć. Radością była wiadomość, że jednak miała szczęście. Niemal w każdym stadium niedożywienia rozpoczęcie leczenia daje bardzo duże szanse na życie.
Głód, malaria, rany.
Miała zaledwie trzy latka, wstrząsały nią drgawki...
Ćwierć wieku wojennych okrucieństw.
Między uśmiechem a kulą
Po spotkaniu z tutejszą władzą otrzymałem pozwolenie na zrobienie zdjęć w pobliskiej wiosce. Mieszkańcy prezentowali rany na ciele, mówiąc, że to „prezent” od Północy, z którą toczy się konflikt. Naszym kolejnym celem był ośrodek dożywieniowy w Akaku. Trasa miała zająć piętnaście minut, ale szybko wydłużyła się do czterech godzin – ugrzęźliśmy w błocie.
W pobliżu ośrodka w Akaku była sudańska wioska. Postanowiliśmy się jej przyjrzeć. Z tłumaczem udaliśmy się w tamtym kierunku. Po drodze napotkaliśmy siedzącego pod drzewem mężczyznę. Kiedy nas dostrzegł, zaczął krzyczeć i nawoływać po angielsku. Było to dziwne, czuliśmy, że coś jest nie tak. Postanowiliśmy jednak podejść, żeby go przypadkiem nie urazić i nie wywołać nieprzyjemnej sytuacji. I to był błąd. Mówi się, że w Afryce sytuacja zmienia się gwałtownie. Krótki jest dystans miedzy uśmiechem a przeładowaniem karabinu.
Nagle wokół zrobiło się groźnie. Z krzykiem, wymachując rękoma, doskoczył do nas jeden z mieszkańców wioski. Zaskoczeni powoli doszliśmy do porozumienia. Okazało się, że mężczyzna odbywa karę za popełnione przestępstwo. Siedzi pod drzewem jak pod pręgierzem i obowiązuje zakaz kontaktowania się z nim. Wstyd, upokorzenie i ignorowanie przez współmieszkańców jest dla więźnia wystarczającą karą.
W Nowym Sudanie napotkałem wielu wyjątkowych ludzi, którzy mimo koszmarnych przeżyć nie szczędzili uścisków dłoni i często się uśmiechali. Były wśród nich wyjątki, dotyczyły osób z kałasznikowem na ramieniu. Byłem ostrożny i nie robiłem zdjęć bez ich zgody.