Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2011-06-01

Artykuł opublikowany w numerze 06.2011 na stronie nr. 100.

Tekst i zdjęcia: Roman Rojek,

Eldorado pod Chavezem


Powierzchnia Wenezueli jest niemal trzykrotnie większa od Polski. Kraj liczy 21 mln mieszkańców, skupionych głównie w środkowej części wybrzeża Morza Karaibskiego i w środkowym biegu największej rzeki – Orinoko (2150 km). Stolica Wenezueli – Caracas to świetne miejsce, by przespać się po długim locie z Europy i rano wyjechać. Można też spędzić tu ciekawie cały dzień.
Santiago de Leon de Caracas, jak brzmi oficjalna nazwa metropolii liczy już, według nieoficjalnych danych, 6 milionów mieszkańców. Wprawdzie miasto położone jest około 15 km od Morza Karaibskiego i oddzielone od niego Parkiem Narodowym El Avila, jednak autostrada daje szansę (we wczesnych godzinach rannych), by dojechać z centrum nad morze nawet w 20 minut. Kolejka linowa na wzgórze Avila, wznoszące się ponad 1000 metrów nad miastem, pozwala podziwiać zarówno morze, jak i samą, wciśniętą między wzgórza, stolicę.
Podziwianie Caracas z niższej wysokości, np. z poziomu ulicy jest już o wiele trudniejsze. Samochód ugrzęźnie pośród 1,8 miliona aut zarejestrowanych w samej tylko w stolicy. Wenezuela, a zwłaszcza Caracas, to pochwała potęgi przemysłu motoryzacyjnego USA, a zwłaszcza jego wielkich modeli z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych tamtego stulecia. Cena benzyny wprawdzie zachęca do jeżdżenia choćby i Rosomakiem, nie pozwala jednak rządzącym zapewnić stałych dostaw prądu do wszystkich dzielnic stolicy.
Kiedy wczesnym rankiem opuszczamy Caracas, w drodze na lotnisko mijamy pusty cokół, z którego za rządów Chaveza usunięto figurę Kolumba. Puste cokoły to na całym świecie znak rozpoznawczy każdej młodej lub rewolucyjnej władzy. Tuż za miastem widzimy monstrualnej wielkości litery, ustawione na jednym ze wzgórz. Rozmiarem i nieporadnością przypominają napis Hollywood. Hasło jest jednak krótsze i głosi: Si (Tak). Si dla polityki Chaveza, oczywiście!
Jednak nie polityka zwabiła nas do Wenezueli.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

PIĘKNE JAK BESTIA

Zabójstwa i porwania dla okupu są plagą Caracas. Stanowczo odradzamy wieczorne spacery, zwłaszcza w weekend.

CHOMIKI NIE DORASTAJĄ NAM DO PIĘT – PODAJ DALEJ

Kapibary, największe gryzonie na świecie. Ich waga dochodzi do 65 kg.

PRZYDROŻNE ŻÓŁWIE I KAJMANY

Przed tymi pierwszymi nie trzeba uciekać.

 

Piranie z ryżem

 

Po wylądowaniu w Barinas, miejscowości będącej „bramą wjazdową” do położonych u podnóża Andów równin Llanos, jedziemy ponad 4 godziny na farmę Hato El Cedral. Po drodze widzimy, jak czyjaś pracowita, acz niewprawna ręka, na odwrocie niemal każdego mijanego znaku drogowego wypisała sprayem: No (Nie). No dla polityki Chaveza. Oczywiście.
Jest tak pięknie, tak spokojnie pośród pogrodzonych drutem kolczastym wielkoobszarowych farm, że tę zaobserwowaną walkę programów politycznych przy użyciu dwóch liter możemy mieć... w czterech! To nie polityka zwabiła nas do Wenezueli.
Hato El Cedral ma w ofercie, prócz klimatyzowanych pokoi, miejscowej kuchni – opartej na fasoli i kukurydzy, także wielką ucztę dla podglądaczy ptaków. Nawet nie domyślaliśmy się, że za angielskim słowem birdwatching kryją się niezliczone ilości specjalnie opracowywanych map, przewodników, ofert turystycznych i portali społecznościowych, skupiających akurat tych podglądaczy. Kiedy my na Llanos fotografujemy kapibary, iguany, żółwie i wyskakujące z wody na dwa metry w górę kajmany, obiektywy naszych międzynarodowych towarzyszy wyprawy, którzy przybyli tu dla ptaków, prawie zawsze wyostrzają się na dziobie jakiegoś skrzydlaka. Ot, specjalizacja.
Dwa dni na odbycie podróży po groblach i rozlewiskach dopływów Arauca wystarcza zupełnie. Przynajmniej nam. Przy zmieniających się ustawicznie grupach turystycznych, zasiadających do posiłków w skromnej stołówce, jedynym stałym elementem towarzyskim jest czteroosobowa ekipa Wietnamczyków. Ich pobyt na rancho to dar rządu w Hanoi. Sympatycznie i nobliwie zarazem wyglądający naukowcy z tamtejszego uniwersytetu, mają zbadać tu możliwości uprawy ryżu połączonej z hodowlą ryb. Tak się przynajmniej wydaje gospodarzom. Wietnamscy naukowcy nie mówią wiele, nie mówią też żadnym innym językiem, prócz swojego. Codziennie cichutko znikają zaraz po śniadaniu, by punktualnie pojawiać się na lunchu, a potem kolacji. Być może, zamiast wypasanych stad bydła i malowniczych mustangów, zobaczymy kiedyś w Llanos brodzących po kolana rolników, wtykających w błoto zielone łodygi ryżu, a pośród nich rybaków łowiących pangi i tilapie.
Nie zastanawialibyśmy się nad możliwym sukcesem akurat tego eksperymentu, gdyby nie wydarzenie, którego świadkami jesteśmy ostatniego dnia pobytu na Llanos. Kiedy nasza odkryta ciężarówka porusza się wąską groblą, stając co chwila na hasło „Halt!” wykrzykiwane przez co raz to innego miłośnika ptaków, w pewnym momencie akumulator buntuje się ostatecznie. Stajemy na dobre i na długo. Przewodnik wzywa przez komórkę pomoc, a nam zabrania schodzenia z platformy z obawy przed snującymi się po drodze kajmanami. Stoimy w pełnym słońcu, obserwując obserwatorów ptaków. Ci, zachwyceni ciszą i bezruchem coś tam dla siebie wypatrują w błotnych trawach i są jeszcze bardziej zachwyceni. Po wąskiej ścieżce, biegnącej równolegle do naszej grobli, sunie traktor, ciągnąc wypełnioną robotnikami przyczepę. Oddziela nas 10-metrowy pas wody, głębokiej może na pół metra, w której taplają się kapibary. Machamy ludziom na przyczepie. Oni machają do nas. Traktor jedzie dalej. Po 15 metrach kierowca, chcąc wjechać na naszą groblę, skręca w prawo i ciągnik wtacza się do oddzielającego nas błota. Jedzie powoli, stopniowo zanurzając się w brunatnej wodzie, która początkowo sięga zaledwie do osi przednich kół. W końcu je zakrywa. Silnik gaśnie, traktor staje. Woda dochodzi do podłogi przyczepy, na której stoi kilkunastoosobowa grupa. Nawet ptasi obserwatorzy przerywają obserwowanie ptaków, by zobaczyć, co zrobią tamci ludzie. Tamci stoją i nie robią nic. Traktorzysta z unieruchomionego ciągnika coś wykrzykuje do komórki. Przez kilka minut znów nic się nie dzieje. Przylatuje bocian biały (sądząc po kolorze) i nasza grupa dzieli swoje zainteresowania. Jedni fotografują ptaka, drudzy sprawdzają w atlasie prawidłowość jego upierzenia.
Traktorzysta zeskakuje z ciągnika wprost do wody, która sięga mu do połowy ud. Niczym oparzony, pędzi do oddalonego nie więcej niż 6 metrów brzegu. Wskakuje na skarpę i w geście zwycięskiego sukcesu podnosi do góry obie ręce. Radość ogarnia ludzi na przyczepie, lecz zaraz się wycisza.
Na wprost naszego samochodu ciągle stoi bocian. Od pół godziny stoi też nasz samochód. Po prawej, w odległości 15 metrów tkwi w wodzie traktor z przyczepą pełną ludzi. Zupełny bezruch, cisza i żar słoneczny. Niektórzy nie potrzebują więcej, by świetnie wypocząć.
Po długiej chwili traktorzysta wstaje ze skarpy. Niczym Lord Jim patrzy na porzuconych na środku bajora pasażerów i z rosnącego nieopodal krzaka ułamuje sporą gałąź. Oddala się od ciągnika może na 10 metrów i nagle z wrzaskiem zaczyna walić kijem w wodę.
Nie możemy uwierzyć, że patrzymy na debila, który chłoszcze wodę za to, że zatopiła mu ciągnik.
Po krótkiej chwili ludzie zgromadzeni na przyczepie, na jedną komendę, wskakują do wody i gnają do brzegu. Wszyscy dopadają skarpy. Śmieją się, poklepują traktorzystę i, nie oglądając się na utopiony ciągnik, powoli idą w stronę rancza, z którego nadjeżdża już, spiesząca nam na pomoc ciężarówka.
Jak się okazuje, stojące wody wokół Hato El Cedral aż roją się od piranii. Ryby te w zasadzie nie żyją w płynących wodach. Ich królestwem są właśnie rozlewiska i odnogi rzeczne ze stojącą wodą. Piranie błyskawicznie reagują na każde poruszenie. Zwykle połów zaczyna się od uderzeń wędziskiem w wodę. To je przywołuje.
Tak robi też nasz przewodnik podczas wieczornego wędkowania. Kiedy on grzmoci wodę kijem, my zakładamy kawałki mięsa na przynętę. Zupełnie niepotrzebnie. Nasz sąsiad chwyta dwie sztuki na goły haczyk. W zasadzie to piranie chwyciły haczyk, nim on nałożył na niego przynętę.
Traktorzysta zrobił więc wszystko co mógł i należało, by jego uwięzieni na podtapianej przyczepie pasażerowie mieli szansę na bezpieczne dotarcie do brzegu. Ciekawe, co wietnamscy naukowcy zaproponują, by odciągnąć uwagę piranii od łydek sadzących ryż rolników.

 

NIE POJEDZIE I NIE POPŁYNIE

Każdy, kto próbował wynaleźć amfibię wie, że eksperymenty są konieczne.

PIRANIA

Nigdy nie próbuje być miła.

Z WIZYTĄ U INDIAN

U podnóża Ayan Tepui Indianie Pemon... prowadzą bazę turystyczną.

 

Canaima – park narodowych wodospadów

 

Aby z Llanos dostać się do Canaimy, musimy znów odwiedzić i bez żalu pożegnać Caracas. Stąd niewielkim samolotem do Puerto Ordaz, a potem jeszcze mniejszym do Canaimy i zakwaterowanie w Waku Lodge. Nim wyruszymy na spotkanie z główną atrakcją turystyczną Wenezueli – najwyższym wodospadem świata Salto Angel (Angel Fall), mierzącym 979 metrów, udajemy się do Salto Sapo, jednego z siedmiu wodospadów nad jeziorem Canaima.
Widok szerokiego na ponad 100 m i wysokiego na 20 m wodospadu jest sam w sobie atrakcją. Jeszcze większą jest przejście za huczącą kurtyną wodną, po wąskiej ścieżce wykutej w skale przez Tomasa Bernela. Ten zafascynowany urokiem Canaimy Peruwiańczyk przybył tu w 1983 r. Urzeczony miejscem, porzucił pracę mechanika samolotowego i spędził tu, niczym pustelnik, wiele lat. W ciągu dwóch wyciosał w skale, schowaną za wodospadem, wąską ścieżkę, z której, jeśli uda się nie pośliznąć, można podziwiać wodospad od drugiej strony.

 

SALTO ANGEL WYPŁYWAJĄCY Z DIABELSKIEJ GÓRY

To najwyższy wodospad świata: 979 metrów. Niagara jest 16 razy niższa.

WODOSPADY SALTO SAPO I EL SAPITO

W wodospadach nie zawsze jest woda. Mieliśmy więc szczęście.

WIOSKA NA ORINOKO

Tu niczego nie da się załatwić w zaciszu czterech ścian. Domy nie mają tylu ścian.

 

My name is Angel. Jimmy Angel

 

Następny dzień zaczyna się nam wcześnie. Już o 4.30 siedzimy w łodzi i ruszamy w górę rzeki Carrao. Po trzech godzinach dopływamy do rzeki Churun. Jeszcze godzina w wąskiej łódce i osiągamy miejsce zwane Ratoncito. Stąd przez kolejną godzinę i pieszo, i stromo, i poprzez gorący las. I warto! Jest! Angel Fall.
Z gigantycznej stołowej góry (Ayan Tepui) lecą w dół zwały wody. Spadając przez prawie kilometr, zamieniają się w biały obłok. Ten obłok, gdy dotyka ziemi zamienia się w rwącą rzekę. Nic dziwnego, że ten cud nazwano Angel Fall. Nic bardziej mylnego.
Wodospad odkryty został w 1935 r przez amerykańskiego pilota szukającego złota i przygód. Urodzony w Missouri Jimmy uchodził za fantastę i awanturnika. Może dlatego nikt nie chciał uwierzyć w jego opowieść o wielkim wodospadzie wyrastającym z dżungli i samorodkach złota zebranych na szczycie przez zmarłego przyjaciela, który zlecił mu i opłacił wspólny lot. Nikt nie chciał też uwierzyć w lądowanie na wierzchołku góry, z której spadał wodospad. W 1937 r., nie mogąc zainteresować żadnego sponsora, Jimmy zabrał łopaty, posadził w swoim czteroosobowym samolocie żonę Marię, wenezuelskiego poszukiwacza złota Gustavo Henrego i jego, pozostającego do dziś bezimiennym, ogrodnika i wyruszył na poszukiwanie swego mitycznego wodospadu. Podczas lotu udało mu się zlokalizować Ayuan Tepui. Udało mu się też szczęśliwie na niej wylądować. Tu jednak na chwilę szczęście go opuściło. Ta chwila wystarczyła, by samolot ugrzązł w podmokłym podłożu. (Został tam przez następne 33 lata aż wenezuelski helikopter przeniósł go wprost do muzeum). Bez żywności i innego ekwipunku, prócz łopat, Jimmy i trójka, która mu zaufała, rozpoczęli schodzenie z góry. Po 11 dniach wyczerpani rozbitkowie dotarli do wioski Indian, którzy zaprowadzili ich do bazy. Pilot Jimmy zmarł w 1956 r. w kilka dni po lotniczym wypadku w Panamie. Całe życie poświęcił na poszukiwanie swego zagubionego w dżungli złotego szczytu. Jego nazwiskiem nazwano najwyższy wodospad świata, na którym wylądował, może po raz pierwszy w 1935, a już na pewno w 1937 r. Pilot Jimmy nazywał się Angel. Stąd nazwa: Angel Fall, niezależnie od anielskiego widoku, jaki sobą przedstawia wodospad.
Ostatnio władze Wenezueli zapowiadały zmianę nazwy wodospadu, bo w ich odczuciu jest zbyt amerykańska.
Nam niestety nie udaje się wylądować na jego szczycie. Wprawdzie jeszcze z Polski dokonywaliśmy wstępnych rezerwacji, lecz po przybyciu na lotnisko okazuje się, że wojsko właśnie rozpoczęło ściganie nielegalnych poszukiwaczy złota i wszystkie helikoptery pracują na potrzeby wojskowych tropicieli.
Wynajmujemy więc Cesnę i, zamiast na Angel Fall, lądujemy w wiosce Indian Pemon u podnóża Auyan Tepui. W drodze powrotnej, pilot słysząc nasze zawiedzione historie o nieosiągalnym helikopterze i, patrząc na nasze za duże aparaty fotograficzne, wzrusza się losem niespełnionych naśladowców Angela. Szeroko otwiera tylne okno. Najpierw lewym a potem po zatoczeniu ciasnego kręgu także prawym skrzydłem nieomal ociera się o skalne urwisko Angel Fall. Na koniec, jeszcze symulowane lądowanie na jego wierzchołku. O Jimmy! Domyślamy się, co czułeś, gdy nikt nie chciał cię słuchać.

 

BEZ WODY NA RZECE

Codziennie trzeba tu dowozić wodę pitną.

Polityczne oko nad Orinoko

 

Następnego dnia wylatujemy z Canaimy do Puerto Ordaz. Potem samochodem do Boca de Uracoya i kolejna przesiadka, tym razem do łodzi. Przez około godzinę płyniemy motorówką napędzaną dwoma potężnymi silnikami Yamachy w głąb delty Orinoko, by na nocleg przybyć do osadzonych na palach noclegowych domków lodgu Mis Palafitos.
Hiszpanie odkryli deltę w 1532 r. Są tu tysiące kilometrów wodnych szlaków. Rzeczne drogi, setki odnóg i rozgałęzień Orinoko, zwanych Canoss, dzielą deltę na niezliczone wilgotne wysepki pokryte gęstą roślinnością.
Spędzamy tu dwa dni. Łowimy i zjadamy piranie, smakujące jak każda świeża ryba – wybornie. Klniemy na uroki dżungli, w pełni zgadzając się ze starym powiedzeniem, iż człowiek widząc dżunglę przeżywa dwie pełne szczęśliwego uniesienia chwile: kiedy do niej wchodzi i gdy ją opuszcza. Usiłujemy też coś kupić w wioskach Indian Warao, czyli „ludu łodzi”. To dziwne wioski. Osadzone mocno na palach w przybrzeżnym błocie Orinoko, składają się z drewnianego mola i rozmieszczonych po jego obydwóch stronach zadaszonych chat bez którejś ze ścian. Najczęściej przedniej, ale także bocznych. Wszędzie wiszą hamaki.
Łatwo wyobrazić sobie, jak ludzie ci żyli 500, 400 czy 30 lat temu. Tak samo. Nie było tylko: agregatu prądotwórczego dającego moc kolumnom głośnikowym ryczącym latynoską muzykę na całą deltę, telewizora z anteną satelitarną, pogniecionego odtwarzacza DVD. Nie było też porzuconych w błocie pralek automatycznych (bo nie było i nadal nie ma bieżącej wody), nie było japońskich silników doczepionych do drewnianych, wyciosywanych siekierą dłubanek. Nie było chińskich zabawek i ciuchów. Pewnie nie było jeszcze paru rzeczy, które i tak walają się teraz w błocie pod pomostem. Na pewno nie było też strasznie zaśmieconej szkoły, z nowiutkimi ławkami. Zawsze była tu wilgoć. Zawsze było tu trudno żyć. Nawet jeśli dzisiejsze prezenty od władz, wydają się być bezsensownymi gestami nastawionymi na wyborcze poparcie, to przynajmniej ktoś robi gest w stronę Indian.
Ale to już polityka, a przecież nie ona nas tu zwabiła.