Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2011-11-01

Artykuł opublikowany w numerze 11.2011 na stronie nr. 98.

Tekst i zdjęcia: Karol Janas,

Kto zjadł Thomasa Bakera


Nareszcie długo wyczekiwany wschód słońca. Naszym oczom ukazują się wyrastające prosto z oceanu stoki wulkanicznych gór wyspy Venua Levu, jednej z archipelagu Fidżi. To dla nas kolejny przystanek w trakcie siedmiomiesięcznego rejsu z Kanady do Australii na pokładzie jachtu Nekton.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Jacht kierujemy w stronę miasteczka Savusavu. Ostrożnie manewrujemy pomiędzy łódkami ustawionymi gęsto w wąskiej zatoczce, aż w końcu znajdujemy wolną boję i cumujemy.

 

 

NIE MYLIĆ Z KAWĄ

 

W miasteczku zostajemy zaproszeni na kavę, czyli popularny na całej Melanezji lekko narkotyczny napój. Jest on wytwarzany z rozpuszczonej w wodzie esencji z korzenia rośliny kava. W zgodzie z tutejszym rytuałem, pije się go, siedząc po turecku na podłodze. Przed rozpoczęciem ceremonii, podczaszy wymawia magiczne formuły. Napój przygotowuje się w wielkiej, zazwyczaj kunsztownie rzeźbionej, drewnianej misie. Mistrz ceremonii wkłada porozbijane kawałki korzenia do cienkiej płóciennej tkaniny, następnie jedną ręką zanurza zawiniątko w misce wypełnionej wodą, a drugą ugniata jego zawartość. Woda zabarwia się na jasnobrązowy kolor. Wszyscy zebrani piją kavę z jednej, wykonanej z łupiny kokosa, miseczki, którą podczaszy napełnia i podaje każdemu po kolei. Pierwsza porcja zawsze wędruje do najważniejszego gościa, w tym wypadku jest to nasz kapitan Łukasz Natanek. Całą zawartość należy wychylić naraz. Przed wypiciem trzeba powiedzieć „bula”, co oznacza zarówno „na zdrowie”, jak i „cześć”. Piciu napoju towarzyszy skomplikowany system klaskania. Należy klasnąć odpowiednią ilość razy przed i po wypiciu zawartości miseczki. Od wielu spotkanych wcześniej żeglarzy słyszeliśmy, że kava smakuje jak błoto wymieszane z wodą po myciu naczyń oraz że po kilku kubkach jest się tak pijanym, że powrót na jacht stwarza nie lada problem. W rzeczywistości smak nie jest taki zły. Od razu po wypiciu czuć lekkie znieczulenie na ustach i języku, potem przychodzi delikatne uczucie zrelaksowania. Za każdym razem, gdy widać było dno w dużej misce, ktoś przynosił kolejne wiadro już rozrobionej kavy. W efekcie każdy z nas wypił po kilkanaście pełnych miseczek…

 

MICHA KAVY

Torosi witał gości tradycyjnym napojem.

TARZAN Z PARKU NARODOWEGO

Malownicze i rekreacyjne zakątki Parku Narodowego Colo-i-Suva dają szansę aktywnego wypoczynku zarówno miejscowym, jaki i turystom.

ZAMIENIŁ STRYJEK

Domy z blachy falistej wyparły tradycyjne, mniej trwałe konstrukcje z bambusów i liści palm. Nie zapewnią jednak chłodu w skwarze ani ciszy w deszczu.

 

SAŁATKA Z BELE I RORO

 

Innego dnia zostajemy zaproszeni na piknik na malutką wysepkę po drugiej stronie zatoki Savusavu. Jedyne co nasi lokalni przyjaciele mają ze sobą to maczeta, sól, woda i obowiązkowa kava. My bierzemy puszkowaną rybę. Pozostałe jedzenie znajdujemy dziko rosnące na wyspie. Kokosy w kilku etapach rozwoju dają orzeźwiające mleczko kokosowe i koprę, z której robi się delikatny krem kokosowy. Jeść można też papaje, papryczki chili, liście bananowca i rośliny bele oraz roro. Je się też owoce chlebowca i maniok. Miejscowi przygotowują lovo, czyli piec ziemny. Najpierw należy rozpalić wielkie ognisko i wrzucić do niego kilka sporych kamieni. Gdy są odpowiednio rozgrzane, przykrywa się je kawałkiem drzewa i kilkoma liśćmi bananowca. Na to kładzie się przygotowane jedzenie – w naszym przypadku owoce chlebowca, korzenie manioku i małe porcje ryby, zawiniętej w kilka rodzajów liści, wsadzonych do kokosowych łupin i polanych kokosowym kremem. Całość przykrywa się kilkoma liśćmi bananowca i dużą ilością ziemi. Po godzinie uczta jest gotowa.

 

 

INDO-FIDŻYJCZYCY

 

Płyniemy na Viti Levu – główną wyspę Fidżi. Razem ze szwedzkim załogantem Henrikiem bierzemy plecaki, namioty i zostajemy tu, podczas gdy Łukasz razem z załogą płyną na sąsiednie grupy wysp Mamanuca i Yasawa.
Podczas spaceru uliczkami miasteczka Nadi już z daleka naszą uwagę przykuwa spiczasty budynek przyozdobiony setkami rzeźb mieniących się wszystkimi kolorami. To hinduska świątynia Sri Siva Subramaniya, największa na południe od równika. Ale skąd hinduska świątynia na Fidżi?
W okresie kolonializmu Brytyjczycy chcieli wykorzystać suchy klimat zachodniej części Viti Levu do uprawy trzciny cukrowej. Postanowili więc ściągnąć na Fidżi pracowitych i doświadczonych robotników z Indii. Potomkowie tamtych imigrantów żyją tutaj do dzisiaj i stanowią jedną trzecią populacji kraju.

 

 

WIECZÓR Z SHAKIRĄ

 

Jadę w stronę stolicy Fidżi – Suva, a Henrik zostaje na zachodnim wybrzeżu w jednym z lepszych na Pacyfiku miejsc do nauki surfingu.
Wieczorem idę spokojnie drogą wzdłuż plaży, kiedy z daleka woła mnie starszy Fidżyjczyk zajmujący się budową płotu koło hotelu. Po krótkiej rozmowie Torosi zaprasza mnie do domu. Razem z żoną, gromadką dzieci i jednym wnukiem mieszka w małej chatce z blachy falistej. Mieszkanie ma nie więcej niż dwadzieścia metrów kwadratowych. Na Fidżi, przychodząc do kogoś z wizytą, zawsze należy przynieść ze sobą trochę startych korzeni kavy. Potrzebne są one do rytuału sevusevu – gość ofiarowuje gospodarzowi kavę, a ten przygotowuje napój. Pije tylko pan domu i odwiedzający. Ceremoniał ten jest znakiem, że przybysz jest mile widziany. Gospodyni Ilikini serwuje proste, ale pyszne jedzenie. W fidżyjskim domu posiłki jada się, siedząc na podłodze na matach z pandanusa. Tutaj, w odróżnieniu od domostw Indo-Fidżyjczyków, używa się sztućców. Po kolacji gospodarz chcąc zapewnić mi rozrywkę… puszcza z dvd teledyski Shakiry. Gdy po obejrzeniu połowy pierwszego z nich, odwracam się od telewizora, by zadać jakieś pytanie dotyczące życia w kraju, obrusza się: – Ale co się stało, dlaczego nie oglądasz?
Do spania dostaję olbrzymie łóżko z moskitierą – takie, którego monarcha by się nie powstydził. W tej sytuacji niektórzy domownicy są zmuszeni spać na podłodze. Na nic zdają się moje próby przeniesienia na ziemię. Następnego ranka, w trakcie pożegnania, robię zdjęcie pani domu trzymającej trzytygodniowego wnuka. Okazuje się, że jest to pierwsze w życiu zdjęcie tego malucha. Dwa miesiące później, po przybyciu do Australii, wywołuję je i wysyłam moim gospodarzom pocztą.

 

NA STRAGANIE W DZIEŃ TARGOWY

Na rynku w stołecznej Suvie, pęk dalo można dziś kupić już za 8 dolarów fidżyjskich (14 złotych).

Z JEDNEJ MISKI

Kava łączy, kava budzi, kava nigdy się nie znudzi.

BOSO I W SPÓDNICY

 

Jadę do położonej w górzystym sercu Viti Levu wioski Nuku. Towarzyszy mi piętnastoletni Ratu, z którego rodziną spędziłem ostatnie dwa dni. Jest siostrzeńcem wodza osady, do której zmierzamy. Od jego mamy dostałem tradycyjne ubranie – sulu (rodzaj męskiej spódniczki), żeby dobrze wyglądać w bardziej konserwatywnym interiorze. Jedziemy ciężarówką, która zabiera ludzi i całe zaopatrzenie do wiosek w głębi wyspy. Siedzimy na beczkach z ropą. Razem z nami transportowane jest stadko kur oraz arkusze blachy falistej – najbardziej popularnego materiału budowlanego. Pod koniec jazdy Ratu prosi, żebym zdjął sandały, co też sam czyni – w tym mało nowoczesnym górskim regionie wszyscy chodzą boso. Od przystanku musimy przemaszerować jeszcze 45 minut kamienistą drogą i przejść w bród dwie rzeczki.
Wódz imieniem Tuskeli wita mnie w tradycyjny sposób – przygotowuje ofiarowaną przeze mnie kavę. W wiosce mieszka około czterdziestu osób. Większość jest bardzo nieśmiała i nie wie, jak się przy mnie zachować. Tylko nieliczni mówią powszechną na wybrzeżu angielszczyzną. Ludzie zajmują się uprawą roli i hodowlą zwierząt. Ale tylko na własny użytek. Tę niewielką ilość pieniędzy, jaka jest im potrzebna, zarabiają sprzedając kavę, dla której górski klimat jest doskonały. W niedzielę idziemy do kościoła. Konstrukcyjnie świątynia różni się od pozostałych budynków tylko tym, że ma znacznie większe, przewiewne okna. Moi gospodarze są metodystami. Mszy w języku fidżyjskim wysłuchuje się, siedząc na podłodze. Kapłan odmawia po angielsku modlitwę w intencji mojego bezpiecznego powrotu na łódkę i dalej do Polski. Dziwię się, że tylko kilkanaście osób przyszło do kościoła. Okazuje się, że w tej małej osadzie jest aż kilka wyznań. Misjonarze wielu religii ścigali się w przeszłości w nawracaniu dusz wyspiarzy.

 

 

FIDŻYJSKA GOŚCINNOŚĆ

 

Wioska Nuku przez długi czas okryta była złą sławą. Właśnie tutaj został dokonany ostatni akt kanibalizmu na Fidżi i to w czasach, kiedy wydawać by się mogło, że proceder ten został już zarzucony. W 1867 roku angielski misjonarz Thomas Baker został zabity i zjedzony przez miejscowych. Krzewiciel wiary padł ofiarą nieporozumienia. Na tym archipelagu największą obrazą dla drugiego człowieka jest dotknięcie jego głowy, o czym Brytyjczyk najwyraźniej nie wiedział. Zainteresowała go ozdoba wpięta we włosy pewnej kobiety. Bez żadnego pytania najzwyczajniej ją wyciągnął, co rozzłościło miejscowych, a dla niego skończyło się tragicznie. Obyczaj niedotykania głów innych ludzi nadal jest tu żywy. Gdy pewien maluch dotknął mojej głowy w trakcie zabawy, został przez matkę poważnie skarcony.
Po dwóch dniach pora wracać. Wstajemy o trzeciej rano, aby zdążyć na jedyny samochód udający się na wybrzeże. Jest poniedziałek, więc razem ze mną i Ratu jedzie gromadka dzieci – co tydzień wstają tak wcześnie żeby pojechać do wioski, w której znajduje się szkoła. Do domu wracają dopiero w piątek wieczorem. Noc jest rześka, po raz pierwszy od długiego czasu nie jest mi za ciepło. Moi towarzysze z kolei poubierali się w wełniane swetry i czapki. Do oświetlenia drogi zamiast latarek używa się tutaj butelek wypełnionych naftą z wystającym płonącym kawałkiem papieru. Mamy do pokonania tę samą drogę, którą tutaj przyszliśmy.
Ostatnio dużo padało, więc poziom wody w rzekach jest znacznie wyższy niż dwa dni temu. Rwąca woda dochodzi dzieciakom do pasa, co ich jednak nie zraża.
W ciągu dwóch tygodni spędzonych na Viti Levu tyko jedną noc spędziłem w namiocie – każdego kolejnego wieczora ktoś zapraszał mnie do siebie do domu. Bardzo często, gdy wspominałem o moich dalszych planach, gospodarze wręcz kazali zatrzymać się u ich krewnego mieszkającego w okolicy, do której się wybierałem. Każdego dnia fidżyjska gościnność zaskakiwała mnie coraz bardziej, osiągnęła apogeum ostatniego dnia, kiedy to w przystani rybackiej zostałem zaproszony w gościnę przez siedem różnych osób. W żadnym innym miejscu na Pacyfiku czy na świecie nie spotkałem się z taką otwartością dla obcych, ludzi innej kultury i rasy.