Rzeką tajemnic
MADIDI. 1800 KILOMETRÓW SAMOTNIE KAJAKIEM W SERCU BOLIWIJSKIEJ DŻUNGLI
Jest taki zakątek Boliwii, wciśnięty między Rio Beni i Peru, a od południa podparty stokami niebotycznych Andów, gdzie zielony bezmiar pierwotnej dżungli przecięty jest tylko wstęgą kawowej wody, zwanej Rio Madidi, którą przyjmuje, gdzieś w połowie swojego biegu, jej starsza siostra Rio Beni.
Być może te same ary zbudziły mnie o świcie, być może ten sam tapir przeprawia się właśnie przez rzekę i na pewno te same olbrzymy dżungli powoli, jakby niechętnie, ukazują swe kształty w podnoszącej się porannej mgle... Madidi wita mnie i zaprasza jak przed dwoma laty, tym razem jednak jestem gotowy to zaproszenie przyjąć.
Następnego dnia długo walczę o ogień. Gdy wreszcie żółte języki ognia biorą górę nad kłębami dymu, czuję się zwycięzcą.
Tu dobrze znali Larsa Hafsjkolda. Frid Louisa ma zdjęcie rodziców Larsa, na którym pokazują dużą fotografię poszukiwanego syna.
Na odcinku stu kilometrów od ujścia ulokowanych jest nad rzeką kilka wiosek, zwanych tutaj comunidad.
Piekło czy raj?
Po peruwiańskiej stronie obszar równie niezwykły różnorodnością i bogactwem tego wszystkiego, co może zaoferować amazońska dżungla, chroniony jest w obrębie graniczącego z Boliwią Zona Reservada de Tambopata-Candamo i – dalej na zachód – Nacional Parque del Manu. Największe jego dziwy, zamknięte w granicach rezerwatu ścisłego, pilnowane są przez strażników tego zielonego raju. Tu, w Boliwii, po wschodniej stronie Rio Heath, całe dorzecze Madidi wraz z Madidi Parque Nacional stoi jeszcze ciągle otworem dla wszystkich. Nie znaczy to, że obszar ten nie ma swych własnych strażników – jego tajemnic strzeże dżungla: gąszcz pnączy uzbrojonych w kolce, jadowite węże, niezliczone zastępy maravi, zdradzieckie mokradła i – być może – ciągle nieodkryte plemię Indian. To właśnie nad górnym Madidi ma żyć dzikie plemię bezlitosnych kobiet wojowniczek lub – według innej legendy – białych Indian. Plemię to wycofało się ponoć w niedostępne obszary dżungli i unika kontaktu z cywilizacją.
To także tutaj lub za Rio Heath po peruwiańskiej stronie od wieków ma się ukrywać Paititi, czyli El Dorado – legendarne miasto złotem opływające, w trakcie poszukiwań którego tak wielu ludzi straciło życie. To między innymi tutaj na początku dwudziestego wieku poszukiwał go człowiek legenda Ameryki Południowej – pułkownik Perry Harrison Fawcett.
To wreszcie tutaj całkiem niedawno, w roku 1998, w poszukiwaniu Paititi i owego tajemniczego plemienia zaginął norweski biolog i etnograf Lars Hafsjkold. Niektórzy wierzą, że odnalazł to plemię i żyje uwięziony w dzikich ostępach.
Jazmin Caballero Garcia, biolog i specjalista od spraw Madidi, twierdzi, że nad górnym Madidi wielokrotnie napotykano ślady Indian prowadzących wędrowny tryb życia.
Tajemnic jest więcej. Po odkryciu w tym regionie na przełomie lat 2004–2005 nowego gatunku małpy i zarejestrowaniu kształtów niezidentyfikowanego zwierzęcia przez kamery rozmieszczone na terenie parku uruchamiane sensorem ruchu opowieści krążące wśród Indian o małpoludzie znad Madidi nie spotykają się już z ironicznym uśmiechem słuchających.
U ujścia tej właśnie Madidi do Beni stoję jak u wrót, nie znam jeszcze tylko odpowiedzi, czy doprowadzą mnie one do raju, czy do piekła.
Rozmawiamy o zaginionym plemieniu Indian, małpoludzie i olbrzymich zwierzętach przypominających dinozaury z lagun pampy na wschód od Beni. Jakże tu nie wierzyć tym prawdomównym i głęboko wierzącym ludziom?
W wodzie co jakiś czas potężne zamieszanie – ktoś walczy o życie, ktoś o pożywienie.
Tam, gdzie są jeszcze ludzie
W południe, kilka kilometrów od ujścia Madidi do Beni, robi się zimno i łapie mnie solidna burza. Nie pozostaje nic innego, jak odwrócić kajak do góry dnem i czekać w strugach ulewnego deszczu na chwilę przerwy, w której rozbiję namiot na okopanym w tym czasie miejscu. Drżąc z zimna – chcę oszczędzić jedyny gruby polar, jestem świadkiem wspaniałego spektaklu.
Wyblakłe kolory tropikalnego dnia nabierają życia. Niebo przyjmuje barwę głębokiego błękitu i nisko pochyla się nad wszystkimi możliwymi odcieniami zieleni ociekającej wodą dżungli. Nagle spomiędzy chmur wygląda słońce. Złociste promienie rozszczepione na kroplach deszczu tworzą przepiękną tęczę. W tym samym momencie nad dżunglą przelatuje stado różowych warzęch. Cóż za widok – a aparat schowany tak głęboko! Warzęchy chowają się za zakrętem rzeki, a tęcza znika tak szybko, jak się pojawiła. To jedno z trzech ujęć na tej wyprawie, których będę żałował do końca życia.
By dotrzeć do Madidi w dziewięć dni, zamiast wymarzonego jednodniowego odpoczynku i trzech pełnych gorących posiłków przez pierwszy dzień nad tą rzeką głoduję. Pada do wieczora i nie udaje mi się rozpalić ogniska – a przecież wszystkie podstawowe produkty muszę gotować. Czuję się osłabiony. Na Beni, by tracić jak najmniej czasu, często jadałem tylko raz dziennie. Przepływanie codziennie ponad pięćdziesięciu kilometrów zabiera sporo czasu i sił. Potem brakuje ich na zdobycie drewna, rozpalenie ogniska, przefiltrowanie wody... To skłania do rezygnacji z posiłku, pomimo świadomości popełniania błędu.
Następnego dnia długo „walczę o ogień”. Muszę wsiąść do kajaka i w rytmie marsza, który gra mój żołądek, płynąć wzdłuż brzegu w poszukiwaniu drzewa nadającego się na ognisko. Gdy wreszcie żółte języki ognia biorą górę nad kłębami dymu, czuję się zwycięzcą. Ucztuję długo. Wypływam dopiero w południe przy ciągle zachmurzonym niebie i chłodzie zadziwiająco przenikliwym jak na tropiki. Płynie mi się dobrze – Madidi jeszcze nie odkryła swoich kart.
Dolne Madidi to Madidi „cywilizowane”. Na odcinku stu kilometrów od ujścia ulokowanych jest nad rzeką kilka wiosek, zwanych tutaj comunidad. Czwarta z kolei na trzydziestym piątym kilometrze jest La Esperanza, która choć największa nad Madidi, jest właściwie niewidoczna z rzeki. Na szczęście przy głównej przystani najczęściej jest przycumowanych kilka łodzi i z reguły ktoś się krząta. Stąd do wioski jest tylko pięć minut dobrego marszu dobrze widoczną ścieżką.
Tu dobrze znali Larsa Hafsjkolda. Stąd też wyruszyła jedna z poszukujących go grup. Rozmawiam o wydarzeniach sprzed siedmiu lat z uczestnikiem poszukiwań – Fridem Louisą. Ma zdjęcie rodziców Larsa, na którym pokazują dużą fotografię poszukiwanego syna. Takie wydarzenia, opowiadane wieczorami przy nikłym świetle kaganka, potęgują ich wiarę w prawdziwość legend i przekazów.
Lars, wracając z jednej ze swoich samotnych, kilkumiesięcznych eskapad nad górne Madidi, zatrzymał się w La Esperanzie. Miał tam ponoć dotrzeć skrajnie wyczerpany, w podartych ubraniach, z diamentem w dłoni i silnym postanowieniem powrotu na boliwijsko-peruwiańskie pogranicze tak szybko, jak to możliwe. Miał też wspominać coś, choć niechętnie i niewyraźnie, o swoim spotkaniu z Indianami. To była jego ostatnia wyprawa, z której powrócił.
Opowieści o nieznanym plemieniu Indian wcale nie wydają się takie niewiarygodne. Jeszcze w pierwszych dziesięcioleciach dwudziestego wieku grupa etniczna Indian – Toromonów, zamieszkujących głównie na północ od Madidi, była bezlitośnie prześladowana. Istnieje przeświadczenie, że na wskutek tych prześladowań pewna ich część oddzieliła się i odeszła na mało poznane tereny górnego Madidi, unikając od tamtej pory kontaktu z cywilizacją i tworząc nową wspólnotę plemienną.
Gdy dostrzegam w oddali żółto-czarne cętki na tle zielonej trawy, serce zaczyna mi walić jak młot. Robię pierwsze zdjęcie i podpływam do brzegu. On też mną zainteresowany, zaczyna iść w moim kierunku.
Terror maravi
Już przed La Esperanzą Madidi daje mi się poznać z tej gorszej strony. Nurt na niektórych odcinkach znacznie przyśpiesza – zła to dla mnie nowina. Robi się też ponownie gorąco i poznaję córy piekła – krwiożercze meszki, zwane przez miejscowych maravi, które będą odtąd moim największym wrogiem. Są aktywne od wschodu do zachodu słońca, nie dając chwili wytchnienia i tylko silny wiatr lub bardzo zimny dzień sprawia, że znikają. W duszny i upalny dzień, kiedy nawet leżąc, człowiek się poci odziany od stóp do czubka głowy w ubranie przesiąknięte potem, mozolnie walczę z prądem i z tęsknotą patrzę na wodę wokół mnie. Z tęsknotą, bo wykapać się, znaczy rozebrać – a na to decyduję się tylko w chwilach desperacji.
Niedaleko La Esperanzy leży comunidad Ojaki. Jego chat, usadowionych na wysokiej skarpie, nie sposób nie zauważyć nawet oczyma pełnymi gryzącego potu. Do brzegu przycumowany jest stateczek. Kiwają do mnie, więc dobijam do niego, demonstrując ostatkiem sił, jakim twardzielem jestem ja, gringo, samotnie płynący pośrodku Amazonii.
To handlarz, który pływa między dolnym Madidi a Riberaltą i Rurenabaque. U pana Monroya zasięgam informacji o dopływie Madidi – Rio Undumo. Tak jak w La Esperanzie, on również twierdzi, że rzeka ta po trzech dniach płynięcia w górę staje się „no navigable”. Ponoć ginie w dżungli płytka i porośnięta trawą. – Nikt tam dalej nie pływa – mówi. – To jest niemożliwe. – To dziwne – myślę sobie, ponieważ jej źródła są daleko w Andach.
– Powyżej Ojaki na Madidi są jeszcze tylko dwie małe osady – senior Monroy powraca do tematu Madidi. – Ostatnim stałym punktem osadniczym jest Campo Brabo, gdzie żyje Mateo ze swoja rodziną. Powinieneś go odwiedzić. Dalej jest już tylko dżungla.
Od pierwszego kilometra na Madidi słyszę o tym tajemniczym Amerykaninie, który dwa lata temu wraz z żoną i dziewięciorgiem dzieci osiedlił się nad tą rzeką dalej niż ktokolwiek inny.
Oaza czystych serc
Na sto dwudziestym trzecim kilometrze rzeki, mierzonym od jej ujścia, ku wierzchołkowi stromej, glinianej skarpy prowadzą drewniane schody. Dalej ścieżka wiedzie przez pampę do małego gospodarstwa: drewniany dom pokryty liśćmi palmy, zagroda i szopa dla zwierząt domowych, studnia. W progu wita mnie młoda kobieta z dzieckiem na ręku. Ubrana jest w długą, prostą spódnicę, charakterystyczną bluzkę, bosa, z chustą na głowie – czyżbym trafił pod dach amiszów? W Boliwii jest ich trochę, tworzą społeczność w okolicach Santa Cruz. Mieszkają też w Boliwii „prawi podążający ścieżką Chrystusa”. Są oni przeciwni jakiejkolwiek przynależności, widzą w tych podziałach dzieło szatana. Ich jedynymi przewodnikami są Chrystus i Biblia. Mieszkają wokół Rurenabaque, Ixiamas i – jak się okazało – w Campo Brabo.
Mateo: – Tu mogę wychować dzieci w czystości ducha z dala od przesiąkniętej złem cywilizacji.
Rozmawiamy też o tajemnicach Madidi: zaginionym plemieniu Indian, małpoludzie i olbrzymich zwierzętach przypominających dinozaury z lagun pampy na wschód od Beni. – Ja sama widziałam pewnego razu dużą czarną małpę. Miała wysokość dorosłego człowieka i nigdy przedtem i potem jej nie spotkałam. Wycinałam z bratem ścieżkę w dżungli, gdy nagle spomiędzy gałęzi wyłoniła się ona – opowiada Twila. – Spojrzała na nas z góry, nasze spojrzenia się spotkały i poczułam przejmujący dreszcz na całym ciele. Po chwili wolno się odwróciła i zniknęła w zielonym gąszczu. Ona tam jest! – Jakże tu nie wierzyć tym prawdomównym i głęboko wierzącym ludziom?
Niedzielne śniadanie: ryba z ryżem i sałatka z łagodnej odmiany lacoto to w większości dzieło sześcioletniego syna Mateo. To on złowił poprzedniego dnia ogromną rybę i z pomocą siostry „przywlókł” ją do domu, wyczyścił i przygotował do upieczenia. Tak, tu sześcioletnie dziecko zdolne jest wykarmić rodzinę!
Teraz – na bezludzie
Kiedy wypływam z Campo Brabo, Nicholsów odwiedza akurat indiańska rodzina z Cabinas. Mateo mówi im o moich planach dotarcia w górę rzeki poza granice parku; są wyraźnie zaskoczeni. Kiedy znikają mi za zakrętem rzeki, widzę ciągle, jak kręcą głowami w geście niedowierzania i powtarzają: Solito? Zostawiwszy za sobą Campo Brabo, muszę się liczyć z tym, że przez mniej więcej trzy tygodnie nie spotkam żywej duszy. Prawdę mówiąc, na to liczę...
W czasie pory deszczowej nad środkowym i górnym Madidi można spotkać spławiających drzewo drwali – to główne bogactwo, które się tu pozyskuje. W porze suchej, kiedy poziom wody znacznie spada, działalność ta zamiera. Ponad trzysta kilometrów rzeki to dziewicza dżungla. Przez dwadzieścia trzy dni spotykam tylko dwie łodzie płynące w dół rzeki. Nadbrzeżne łachy są natomiast pełne śladów, a z otaczającej dżungli dochodzą odgłosy wszelkich możliwych zwierząt Amazonii.
Zapach przygody
W ostępach amazońskiej selwy żyją dwa gatunki pekari: obrożne i białobrode – w Boliwii zwane tropero. Te drugie, większe i groźniejsze, przemierzają dżunglę w olbrzymich stadach. Poza chrząkaniem, podobnym do naszych dzików, wydają bardzo charakterystyczne metaliczne dźwięki, powstające przy uderzaniu górnych kłów o dolne, choć bowiem należą do nadrodziny świniopodobnych, nie mają górnych kłów wygiętych do góry na kształt szabli, ale skierowane w dół jak u drapieżników i używają ich tak jak drapieżniki. Inną dziwną i charakterystyczną cechą pekari jest umieszczony na grzbiecie gruczoł, produkujący bardzo silny zapach.
Pomimo maravi staram się płynąć cicho i nasłuchiwać. Już trzeciego dnia od Campo Brawo udaje mi się je zlokalizować po raz pierwszy, jednak najbliższe spotkanie następuje po piętnastu dniach samotnego wiosłowania. Z chmurą maravi wokół wspinam się na pionową skarpę, gdzie słyszę pekari. Zagłębiam się w gęstą dżunglę, ciągle zerkając na kompas, by nie zostać tu na zawsze i staram się podejść stado jak najbliżej.
W pewnym momencie... słyszę je dookoła siebie! Dżungla przesycona jest ich odorem, jestem w środku stada, mając do najbliższych osobników dziesięć, piętnaście metrów. Czuję, że sytuacja robi się niebezpieczna i decyduję się wycofać.
Z dużych zwierząt najłatwiej nad Madidi zobaczyć kapibary. Te największe gryzonie świata wyprowadzają nad rzekę na poranne i wieczorne spacery swoje liczne potomstwo – raz doliczyłem się aż dziewięciu maluchów. Innym razem, tuż przed zachodem słońca, zauważyłem siedzącą nad rzeką małą rodzinkę. Rodzice na zewnątrz i dwa maleństwa w środku. Brzeg był płaski i widać było kulę zachodzącego słońca. Wyglądały jak rodzina Muminków. Chciałem je minąć i zrobić zdjęcie w kontrze na tle zachodzącego słońca. Wytrzymały długo. Pognały w gąszcz dopiero wtedy, gdy byłem na ich wysokości – to drugi kadr, którego bardzo żałuję.
Nocą z różnych stron dżungli dobiegają mnie charakterystyczne gwizdy – to nawołują się tapiry. Mają znakomity węch i słuch, ale kiepski wzrok – w sprzyjających okolicznościach można je w ciągu dnia blisko podejść – i raz mi się to udało. Często wychodzą na brzeg i przepływają na drugą stronę rzeki. W księżycową noc dwukrotnie widziałem ich cienie. Miejscowi mówią, że można je łatwo zwabić, naśladując ich gwizdy. To samo robi jaguar, kiedy na nie poluje. Nie zdecydowałem się na nocne wabienie tapirów, by nie prowokować jaguarów, które i bez tego dwa razy odwiedziły mój obóz.
Spotykam się z el tigre, jak tu nazywają jaguary, także w biały dzień. Gdy dostrzegam w oddali żółto-czarne cętki na tle zielonej trawy, serce zaczyna mi walić jak młot. Robię pierwsze zdjęcie i podpływam do brzegu. On też mną zainteresowany, zaczyna iść w moim kierunku. Dystans powoli się kurczy. El tigre przypada do ziemi i zaczyna się czołgać. Nerwy mi puszczają i zamieniając aparat na strzelbę, groźnie manifestuję swą siłę. Skutkuje – odchodzi, lecz wolno i dumnie i tylko do krawędzi traw, skąd bacznie mnie obserwuje.
Dżungla wokół tętni życiem. Jest dzika, pełna zagadek, inna niż ta z dolnego Madidi. Czuję w powietrzu coś specjalnego, coś, czego nie czułem gdzie indziej i jestem pewien, że to nie tylko podniecenie i świadomość, że mogę stąd nie wrócić. Tak jak jej mieszkańcy, wytężam wszystkie zmysły, by właściwie odebrać sygnały, które mi przesyła, by móc w porę zareagować i wyjść cało z opresji – a dzieje się wokół dużo.
Wysoko w koronach drzew uwijają się z niewiarygodną zręcznością małpy wszelkiej maści. Są wyjce rude, największe małpy Ameryki Południowej, które późnym popołudniem dają wielominutowe koncerty wycia. Dźwięki te są niesamowite, niepodobne do wydawanych przez inne małpy. Czasami podobne są do silnych podmuchów wichru o bardzo zmiennym natężeniu, a czasami wydaje się – i wtedy dziwne mrowienie czuje się na całym ciele, że takie dźwięki mogą pochodzić tylko od jakiejś olbrzymiej bestii schowanej w gąszczu dżungli.
Mistrzami lian i gałęzi są czepiaki czarne, które czasem schodzą do rzeki, by ochłodzić się w jej wodach. Kiedy pewnego razu wypływam zza ostrego zakrętu, na brzegu zaskakuję dwa osobniki zajęte popołudniowa toaletą. Odległość nie większa niż piętnaście metrów. W pośpiechu chwytam aparat i, niestety, spocone dłonie nie pozwalają mi uruchomić go na czas. Po dwóch, trzech sekundach czepiaki znikają w koronach drzew, błyskawicznie wspinając się po okołodziesięciometrowej lianie. Sekwencja wspaniała, trzeci raz bardzo żałuję.
Wokół rozbrzmiewa śpiew ptaków. Niektóre dają się podejść na niewielkie odległości bez potrzeby kamuflażu. To raj dla ornitologa. Tuż po wschodzie słońca gonię się codziennie wzdłuż rzeki z moim ulubionym tu ptakiem – rybaczkiem amazońskim (Chloroceryle amazona), próbując jak najlepiej uwiecznić go na fotografii. W promieniach porannego słońca jego upierzenie mieni się wszystkimi możliwymi odcieniami zieleni. Zawsze jednak, kiedy przestaję wiosłować, atakują mnie tysiące maravi, wchodzą do oczu i do uszu, uniemożliwiając koncentrację nad kadrem. W wodzie co jakiś czas potężne zamieszanie – ktoś walczy o życie, ktoś o pożywienie. Siła wirów i powstałe fale świadczą o dużym rozmiarze napastników. Czasem na sekundę spod wody wynurzy się grzbiet drapieżnika, czasem ofiara ratuje się, wyskakując nad powierzchnie wody.
Rio Madidi
Mapy bardzo dowolnie pokazują bieg Madidi i jej dopływów, różnią się też co do ulokowanych nad nią osad. Te, które można kupić w Europie i Ameryce Północnej, dalece odbiegają od rzeczywistości. O ile jeszcze bieg Madidi w bardzo ogólnym zarysie przypomina to, co spotykamy na miejscu, to dopływy są zupełną abstrakcją. W miejscu, gdzie na mapach jest zaznaczony jeden z dwóch głównych prawobrzeżnych dopływów Madidi, w terenie nie ma niczego. Z drugiej strony, prawie stu kikudziesięciu kilometrów w górę rzeki, gdzie do Madidi naprawdę dochodzi duży dopływ, nic nie ma z kolei na mapach.
Najwiarygodniejszymi mapami są te, które można kupić w Wojskowym Instytucie Geografii w La Paz. Instytut ten jednak nie dysponuje jeszcze mapami topograficznymi środkowej i górnej Madidi, ani tym bardziej mapami jej dopływów.
Jeszcze gorzej przedstawia się sprawa z punktami osadniczymi. Taka osada jak Alto Madidi „rozrzucona” jest na mapach o sto pięćdziesiąt kilometrów. Santa Ana de Madidi nie istnieje – przynajmniej tam, gdzie została zaznaczona na mapach, a mieszkańcy Madidi niczego o niej nie wiedzą. Tak więc, wbrew temu co pokazują mapy, powyżej Campo Brabo usytuowanego na sto dwudziestym trzecim kilometrze rzeki po pasma górskie Andów nie ma już żadnego punktu osadniczego.
Wydry olbrzymie, wybudzone z południowej drzemki, z lekkim zaniepokojeniem przyglądały się intruzowi.
Powrót wbrew sobie
Zostawiłem już daleko za sobą miejsce, gdzie na mapie widnieje Santa Ana de Madidi. Choć mówiono mi, że tam niczego nie ma, łudziłem się okruszkiem nadziei. Jakże przydałyby się świeże owoce! Od tygodnia jem tylko ryż z małą ilością mięsa. Marzę o świeżym pieczywie, mleku, słodyczach. Rzeka robi się płytka, nurt bardzo silny. Trzeba mocno pracować wiosłem, lecz... nie ma w czym. Kilka razy holuję kajak i prawie staję na płaszczce rzecznej, cudem unikając bolesnej rany. Dwa, trzy dni walczę z myślą o powrocie – to co jest dalej, nęci. Kusi mnie, by zostawić kajak i pójść pieszo. Decyzja musi być jednak inna – powrót. Po siedemnastu dniach i ponad trzystu kilometrach wiosłowania w górę rzeki od Campo Bravo zawracam. Po dwudziestu trzech dniach od ujścia – codziennego wstawania o piątej, gotowania strawy na cały dzień, walki z maravi i z rzeką, „walki o ogień” przychodzi czas powrotu do cywilizacji. Przede mną około dziewięciuset kilometrów wiosłowania z prądem.