Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2007-05-01

Artykuł opublikowany w numerze 05.2007 na stronie nr. 94.

Tekst i zdjęcia: Grzegorz Szyszkowski,

Poprzez niemożliwe

ALTIPLANO 2006

Tam, kiedy wjeżdżasz na pustynię, jesteś ty, twój rower i droga... Myślisz tylko o tym, co zrobić, żeby nie stracić inicjatywy, bo margines błędu jest bardzo mały. Dobrze wiesz, że jesteś na krawędzi własnych umiejętności, strachu i wytrzymałości... i to trzyma cię w formie. Tam pracujesz na 120 procent swoich możliwości.

 

Reinhold Meissner powiedział kiedyś: „Prawdziwa przygoda zaczyna się tam, gdzie człowiek zdany jest tylko na samego siebie”. Podzielam tę opinię.
W sierpniu 2004 roku, kiedy dobiegała końca moja wyprawa rowerowa na Islandię, poznałem na kempingu w Reykjaviku niemieckiego turystę weterana. Dokonania podróżnicze tego dzielnego kolarza okazały się imponujące. W ciągu piętnastu lat swojej emerytury przemierzył rowerem ponad osiemdziesiąt tysięcy kilometrów, docierając na wszystkie kontynenty. Na moje pytanie o miejsce, które zrobiło na nim największe wrażenie, bez wahania wymienił leżący w Ameryce Południowej płaskowyż Altiplano. Właśnie w tamtym momencie w mojej głowie pojawił się pomysł wyjazdu w to miejsce...
„Komu w drogę... temu rower...” – tymi słowami rozpocząłem w Warszawie samotną wyprawę rowerową do Chile i Boliwii. Po 21 godzinach lotu znalazłem się w stolicy Chile, Santiago. Sporym wyzwaniem logistycznym, jakie mnie spotkało, była organizacja transportu do miasta Arica na pustyni Atacama, leżącego 2,5 tysiąca kilometrów od stolicy Chile. Po piętnastu godzinach czekania wśród podejrzanie wyglądających ludzi kręcących się po dworcu autobusowym, zasiadłem w upragnionym autokarze jadącym wzdłuż wybrzeża Pacyfiku drogą Pan-American do miasta Arica. Po 36 godzinach znalazłem się w miejscu startu. Na dworcu autobusowym w Arice po wyjęciu roweru z kartonu okazało się, że Air France poważnie go uszkodził. W pierwszej chwili byłem załamany, myślałem, że to koniec wyprawy. Dwa lata przygotowań na nic! Tylne koło było tak skrzywione, że nie mieściło się w widełkach... Po całym dniu naprawiania szkód udało mi się doprowadzić sprzęt do stanu użyteczności.

 

 

Co tam „ściana płaczu”...

 

29 lipca mogłem wyruszyć. Startowałem z poziomu morza, pierwszym celem było osiągnięcie wysokości 4750 metrów n.p.m., co wiązało się z przejechaniem przez jedno z najsuchszych i najmniej przyjaznych miejsc do życia na Ziemi – pustynię Atacama. Było bardzo słonecznie, ciepło, wiatru prawie nie czułem. Pierwsze kilometry wjazdu przebiegały bez zarzutu. Okazało się jednak, że 250 kilometrów jazdy pod górę to coś znacznie cięższego, niż myślałem... Kolarskie powiedzenia: „ściana płaczu” czy „deptać kapustę” nabrały dla mnie nowego znaczenia. Uważam się za „górala”, wolę jazdę w górskim terenie niż płaskie odcinki. Jednak w trakcie tego podjazdu 90 kilogramów bagażu, które musiałem ciągnąć, jadąc pod górę o nachyleniu przewyższającym 12 procent (czyli na dystansie każdego kilometra droga wznosiła się o 120 metrów), sprawiały, że nie marzyłem o niczym oprócz kawałka płaskiego... Do tego żar lejący się z nieba, brak wody i ciągle rosnąca wysokość, która zabija źle przygotowanych...
Na wysokości 5100 metrów powietrze jest tak rzadkie, że zawartość tlenu jest w nim o połowę mniejsza niż na poziomie morza. Żeby się nie udusić, człowiek musi oddychać na takiej wysokości dwa razy szybciej. Duża wysokość może powodować chorobę wysokościową jak również obrzęk mózgu, rozedmę płuc i wiele innych chorób, które nieuchronnie prowadzą do śmierci. Przed wyjazdem nie byłem w stanie przewidzieć reakcji mojego organizmu na ogromny wysiłek na tak dużej wysokości. Na szczęście okazało się, że z aklimatyzacją do dużej wysokości nie mam większych problemów, czułem się świetnie, chociaż brak tlenu bardzo utrudniał mi jazdę, a czasami sprawiał wręcz, że dwa kilometry podjazdu oznaczały trzy godziny walki...
Trzy obroty korbą i dwadzieścia sekund panicznego chwytania powietrza... Myślę, że podjazd między Aricą a wsią Parinacota to jeden z najcięższych podjazdów na Ziemi, żadna przełęcz w Europie nie może się z nim równać.
Okazało się również, że planowanych pięć litrów wody na dzień jazdy to trochę za mało. Gdyby nie ludzie prowadzący Centrum Badawcze nad Wykorzystaniem Naturalnych Źródeł Energii (3100 metrów n.p.m.) miałbym bardzo duży kłopot. Centrum to jest domem dla małżeństwa z czwórką dzieci. Mieszkają tam od piętnastu lat, wcześniej studiowali i mieszkali w Europie, z której pochodzą. Sami edukują swoje dzieci, sami wybudowali dom, w którym mieszkają, zbudowali nawet pas do lądowania samolotów nieopodal miejsca, w którym żyją... Przyjęli mnie bardzo ciepło, przed ich domem rozbiłem biwak i zostałem tam na noc.

 

Startowałem z poziomu morza, pierwszym celem było osiągnięcie wysokości 4750 metrów n.p.m., co wiązało się z przejechaniem przez jedno z najsuchszych i najmniej przyjaznych miejsc do życia na Ziemi – pustynię Atacama.

Park Lauca oraz Isluga to jedne z najpiękniejszych miejsc na Ziemi!!! Wokół drogi roztacza się widok na tętniącą życiem pampę leżącą u stóp ośnieżonych wulkanów.

 

Raj niespodziewany

 

Po ogromnych, pustynnych przestrzeniach Atacamy wjechałem na płaskowyż Altiplano. Jeżeli na Atacamie przyroda ożywiona ogranicza się jedynie do kaktusów rosnących w korytach wyschniętych rzek, to na płaskowyżu Altiplano, powyżej 4500 metrów, zaczyna się życie, którego bujność zaskakuje. Park Lauca oraz Isluga to moim zdaniem jedne z najpiękniejszych miejsc na Ziemi!!! Wokół drogi roztacza się widok na tętniącą życiem pampę leżącą u stóp ośnieżonych wulkanów. Mnóstwo alpak, lam, wikunii i ptaków – wszystko to robi bardzo duże wrażenie.
Po osiągnięciu wysokości 4600 metrów postanowiłem zatrzymać się na jeden dzień w wiosce Parinacota. Dzień postoju wykorzystałem na trekking po przepięknych, tętniących życiem bagnach u stóp wulkanu.
Co dobre szybko się kończy... Za Parinacotą zjechałem z asfaltowej drogi i udałem się szlakiem wzdłuż granicy z Boliwią. Droga miejscami przypominała plażę, zaś tam, gdzie nie było piasku, była tarka afrykańska (bardziej dziurawej nawierzchni nie ma!). Wysokość była tak duża (a ja jeszcze nie do końca zaaklimatyzowany), że po kilku ruchach korbą musiałem zatrzymywać się i desperacko chwytać ustami tlen. Kiedy próbowałem wykonać kilka ruchów więcej, niż miałem na to tlenu we krwi, zaczynało mi się kręcić w głowie, czułem nudności, przystanki po takich „eksperymentach” bardzo się wydłużały. Po pierwszych kilometrach przestałem wierzyć w to, że uda się osiągnąć cokolwiek na tej wyprawie... Ale nie poddawałem się. Słońce tak mocno tam świeciło, że podobało mi się nawet moje 90 kilogramów bagażu.
Wyjątkową atrakcją w Parku Lauca były gorące strumienie, które wypływały w pobliżu aktywnych wulkanów. Bardzo mobilizowało mnie to do realizacji przewidzianych dziennych przebiegów. W założeniach dzienny dystans był taki jak odległość między gorącymi źródłami. Czasem jednak założenia okazywały się zbyt ambitne, jechałem „w trupa”, a później, kiedy docierałem na miejsce, byłem tak zmęczony i było tak zimno (grubo poniżej zera), że o kąpieli już nawet nie myślałem.

 

 

Zawsze może być gorzej!

 

Pierwszy salar na mojej drodze to Salar de Surire. Powstał po wyschnięciu słonego jeziora. Tyle mówi teoria – w praktyce salar to słone bagno, które wygląda kosmicznie: ogromna, idealnie płaska, śnieżnobiała powierzchnia, miejscami zalana cienką warstwą wody i odbijająca promienie słońca jak lustro. W przypadku Salaru de Surire szczególnie fajne jest jego otoczenie: leży w dolinie, którą z każdej strony otaczają wulkany.
Życie kolarza w takim miejscu nie jest łatwe – wieje okrutnie, jest zimno i jeśli chce się je opuścić, to trzeba przejechać przez przełęcz... Ścieżka, która tam prowadziła, przekraczała granicę boliwijską. Po czterech godzinach wciągania roweru, kiedy dotarłem już na przełęcz, moim oczom ukazała się tabliczka z wielojęzycznym napisem „Pole minowe”. Jako że brakowało tam chyba tylko... kaszubskiego – wzbogaciłem tablicę naklejką KASZËBE. Tabliczka wisiała na ogrodzeniu z drutu kolczastego. Nie miałem siły myśleć o zawracaniu. Długo szedłem więc wzdłuż ogrodzenia, a kiedy wreszcie drut się skończył, pojawił się dylemat: to koniec min czy może tylko płotu? Wybrałem pierwszą opcję. Niczego mi nie urwało, czyli chyba dobrą.
Siódmego sierpnia w wiosce Pisiga przekroczyłem granicę chilijsko-boliwijską. Boliwia przywitała mnie zupełnie innym krajobrazem. Okolice Salaru del Coipasa to najbardziej płaskie miejsce, w jakim byłem; w porównaniu z nim Holandia to kraj górzysty.
Na tak dużej wysokości powietrze jest tak przejrzyste, że widoczność przekracza sto kilometrów. Cały dzień jechałem, mając wrażenie, że stoję w miejscu. Mimo to nie narzekałem na nudę. Każdy kolarz wie: jak jest płasko, to wieje, a jak jest płasko na wysokości 3700 metrów, to wieje bardzo. Nie wiem tylko, dlaczego stale wiało mi w twarz.
Pewnego sympatycznego poranka wstałem przed wschodem słońca, obudziło mnie przesympatyczne zimno, później zjawili się równie sympatyczni tubylcy, którzy przyszli sprawdzić, czy nie zamarzłem w nocy (średnia temperatura w nocy to około minus dwunastu stopni Celsjusza). Kiedy wyruszyłem w drogę, temperatura nie przekraczała zera stopni, wszystko było w normie. Norma skończyła się, kiedy zobaczyłem rzekę bez mostu... po bliższym zapoznaniu się z tematem, okazało się, że rzeka jest jeszcze zamarznięta. Ucieszyłem się tym faktem i dziarskim krokiem ruszyłem na drugą stronę, ale w połowie drogi lód zaczął się łamać. Po tym, jak wpadłem po kolana do lodowatej wody, myślałem, że gorzej być nie może. Myliłem się, po chwili bowiem kra zaczęła płynąć i mnie przewracać. Lód był tak ostry, że mocno pokaleczył mi łydki, jednak ból poczułem dopiero wtedy, gdy na brzegu wróciło mi krążenie w stopach...

 

Patrzę przed siebie – biało, patrzę w prawo – biało, patrzę w lewo – to samo, patrzę pod nogi – też. Patrzę do góry – błękit! To właśnie jest Salar de Uyuni.

 

Uciec przed godziną cieni

 

Patrzę przed siebie – biało, patrzę w prawo – biało, patrzę w lewo – to samo, patrzę pod nogi – też. Patrzę do góry – błękit! To właśnie jest Salar de Uyuni – najbardziej zwariowane miejsce na Ziemi. Największa na świecie słona pustynia, czyli twarda jak kamień powierzchnia o średnicy ponad 140 kilometrów. Słońce na salarze jest tak mocne (promienie odbijają się od białej powierzchni soli), że bez specjalnych okularów wizyta w tym miejscu kończy się śnieżną ślepotą.
Zanim wyruszyłem na trawers salaru, cieszyłem się: nareszcie bez dziur, będzie twardo, przyjemnie, znowu poczuję, jak to jest przekroczyć rowerem prędkość dziesięciu kilometrów na godzinę... Wybrałem wariant jazdy „na żywca”, czyli kompas plus GPS. Marny pomysł. Już na początku oszalał mi kompas (jak się okazało – jechałem po największych na Ziemi złożach metalicznego litu). Potem zaczął się zmieniać salar. Na początku było dosyć twardo, chociaż warstwa soli była bardzo cienka, a pod nią – miękki piasek. Po przejechaniu trzydziestu kilometrów nie dało się jechać szybciej niż pięć kilometrów na godzinę: nawierzchnia była bardzo popękana, dziurawa i miękka. Po kilku kilometrach jechałem już po trzycentymetrowej warstwie wody. Jechałem, jechałem i jechałem, mając nadzieję, że po chwili znowu wjadę na suchą nawierzchnię (w zimie salar cały powinien być suchy). Nadzieja nie opuszczała mnie do godziny szesnastej (nazywanej przez Indian godziną cieni, kiedy to wszyscy wracają do obozowisk). Zaczęło się robić zimno, a ja stałem w wodzie po kostki i nie miałem pomysłu, jak przetrwać noc w temperaturze minus piętnastu stopni. Postanowiłem ewakuować się do brzegu – na szczęście wiatry mi sprzyjały i udało się tam dojechać do osiemnastej trzydzieści.
Do miejsca, w którym spałem, przyjechali dwoma jeepami Francuzi, oni również uciekli z salaru. Okazało się, że miałem „szczęście” przejechać przez jedyną zalaną jego część, a reszta – czyli 90 procent – jest sucha!

 

 

Poprzez niemożliwe

 

Twardy i suchy salar jest jak autostrada. Jedyny dzień bez dziur, piachu, kamieni, przeszkadzał tylko wiatr, ale i tak było pięknie – udało mi się przejechać 115 kilometrów!
Nocleg na salarze to niesamowite przeżycie. Kiedy jest pełnia księżyca, temperatura potrafi spaść nawet do minus trzydziestu stopni. Salar to jeden z głównych szlaków komunikacyjnych w Boliwii. Wprawdzie jeździ tam niewiele samochodów, ale kierowcy, wiedząc że przez ponad sto kilometrów nie będą musieli śledzić drogi, często zasypiają za kierownicą. Tak więc rozbicie namiotu na środku tego pustkowia może być mocno ryzykowne. Za to moment, kiedy zapada zmrok i budzi się nowy dzień, to w tym magicznym miejscu niezapomniane przeżycie... Niebo rozpala się na pomarańczowo, przechodząc potem w czerwień, przejrzystość powietrza jest niesamowita i widać szczyty oddalone o ponad 150 kilometrów.
W mieście Uyuni uzupełniłem zapasy jedzenia. Ruszyłem do Parku Rea – najtrudniejszego odcinka mojej podróży. Miejsce to słynie z przepięknych różnokolorowych jezior otoczonych pustynią, flamingów, wulkanów o zboczach mieniących się kolorami tęczy oraz przepięknych, księżycowych krajobrazów. Jest to jeden z najmniej przyjaznych rejonów do życia w Ameryce Południowej. Uważa się go też za nieosiągalny dla kolarzy. Podstawowym problemem podczas przemierzania tego odcinka trasy rowerem jest brak wody. W najgorszych chwilach musiałem wieźć nawet 25 litrów tego drogocennego płynu. Szczególnie dużo kłopotów sprawiał bardzo silny wiatr wiejący niejednokrotnie z prędkością powyżej stu kilometrów na godzinę. Dzienne pokonywałem średnio ponad tysiąc metrów przewyższenia, co pomiędzy wysokością 4300 metrów a 5100 metrów było potwornie trudne i wyczerpujące. W jeździe nie pomagała również nawierzchnia, w połowie była to bardzo wyboista tarka afrykańska, na której drugiego dnia jazdy przez park złamałem przedni bagażnik, w jednej trzeciej zaś – bardzo miękki popiół wulkaniczny, który uniemożliwia jakąkolwiek jazdę. Reszta to duże kamienie, zmuszające do prowadzenia roweru a czasem wręcz przenosek po gruzowiskach. Szczególnie mocno dokuczały mi nocne temperatury, które potrafiły spadać nawet poniżej minus dwudziestu stopni, w dzień nie przekraczając pięciu.
Było bardzo trudno, ale o to chodziło!

 

Lód był tak ostry, że mocno pokaleczył mi łydki, jednak ból poczułem dopiero wtedy, gdy na brzegu wróciło mi krążenie w stopach...

Park Rea – najtrudniejszy odcinek mojej podróży. Miejsce to słynie z przepięknych różnokolorowych jezior otoczonych pustynią, flamingów, wulkanów o zboczach mieniących się kolorami tęczy oraz przepięknych, księżycowych krajobrazów.

 

Rower nie wjechał

 

Jednym z celów mojej wyprawy było zdobycie, wraz z rowerem, wulkanu Uturunco (6008 m n.p.m.), najwyższej góry południowej Boliwii. Samo dotarcie pod szczyt okazało się wielkim wyzwaniem, bo droga między Laguną Colorada a wioską Quetena Chico prowadziła przez ciągnący się kilkanaście kilometrów płaskowyż o wysokości ponad pięciu tysięcy metrów. Po dotarciu do wioski okazało się, że oprócz bazy wojskowej jest tam również sklep. Bardzo mnie to ucieszyło, zakupiłem w nim jedzenie: puszki niespodzianki (bez etykiet). Po kilku tygodniach spożywania głównie liofilizatów i chińskich zupek nie zniechęciły mnie do jedzenia znalezione w puszce rybie oczy, kawałki przewodu pokarmowego i inne niespodzianki. Zjadłem to wszystko z rozkoszą.
Problem pojawił się w nocy. Początkowo myślałem, że to szybko minie, zażyłem garść tabletek na „wszystkie choroby świata”, odpuściłem atak szczytowy na jeden dzień i myślałem, że trochę odpocznę. Niestety, po dziesięciu godzinach męki byłem w takim stanie, że nie miałem siły nawet myśleć o zdobywaniu góry. Nie pamiętam dokładnie wszystkiego, co się ze mną działo tamtego dnia, ale przypominam sobie, że miejscowi przynieśli mi wywar z liści koki... Może objawów choroby to nie usunęło, ale jednak było zdecydowanie przyjemniej...
Następnego dnia o czwartej rano ostatni raz odezwał się żołądek. Dwie godziny później wyruszyłem na szczyt Cerro Uturunco. Dystans między bazą a szczytem wynosił 34 kilometry – tak więc jednego dnia musiałem pokonać prawie 70 kilometrów. Przy różnicy wysokości ponad dwóch tysięcy metrów. Plan był bardzo ambitny, zważywszy, że zabrałem ze sobą rower z przyczepką i całym ekwipunkiem niezbędnym do wejścia na górę. Z powodu odwodnienia musiałem zabrać również aż pięć litrów wody.
Pierwszych tysiąc metrów w górę szło/jechało mi się bardzo ciężko i wolno, mocno odczuwałem osłabienie. Do godziny trzynastej udało mi się dotrzeć jedynie na wysokość pięciu tysięcy metrów. 90 procent drogi musiałem rower prowadzić/ciągnąć/pchać, a droga była bardzo stroma i kamienista. Później było już trochę szybciej, średnio w ciągu godziny udawało mi się pokonywać 250 metrów w pionie. W zasadzie przez cały dzień niczego nie jadłem, brak tlenu był tak mocno odczuwalny, że jedzenie uniemożliwiałoby jakąkolwiek akcję górską i wymagało długich postojów, na co nie miałem czasu. Miejscowi przestrzegali mnie, że jako „dead-line” dla tej góry przyjmuje się godzinę 15.30–16.00. Niestety, do szesnastej udało mi się dotrzeć „jedynie” do wysokości 5636 metrów. Na tej wysokości musiałem podjąć decyzję: walczyć dalej z rowerem czy bez. Opcji odwrotu nie brałem pod uwagę, czułem się bardzo zmęczony, ale nie na tyle, żeby się wycofać. Jako bezwzględną godzinę zejścia przyjąłem godzinę osiemnastą – zachód słońca.
W końcu postanowiłem atakować szczyt sam. W związku z tym, że było już bardzo późno, wybrałem najkrótszą drogę, prowadzącą przez bardzo strome zbocze, pokryte luźnymi kamieniami i lodem. Metr w górę i pół metra w dół – tak ślizgałem się przez dwie godziny. Dokładnie o osiemnastej dotarłem na szczyt. Zadzwoniłem do domu, zrobiłem pamiątkowe zdjęcie i... stanąłem przed dylematem: którędy zejść w dół?!
Zbocze, którym wchodziłem, wydawało mi się zbyt strome na zejście bez ubezpieczenia. Z kolei – ponieważ zrobiło się ciemno – nie mogłem znaleźć innej drogi. Pierwszych kilkadziesiąt metrów próbowałem zsuwać się ze zbocza, ale momentami traciłem nad tym kontrolę i robiło się bardzo niebezpiecznie. W końcu wpadłem na pomysł, że najszybciej i najbezpieczniej będzie zjechać po kamieniach – czyli jak za młodych lat na sankach.
Tylko że bez śniegu.
I sanek...
Jadąc w dół, modliłem się, żeby nie trafić na sztywno umocowany do podłoża kamień... Ta jazda była prawie pod kontrolą, brakowało mi tylko czekana do hamowania, ale zastąpiłem go statywem do aparatu. Po dwudziestu minutach wraz z małą lawiną kamieni znalazłem się przy rowerze. Ciemno, zimno, a ja już bardzo zmęczony. Tymczasem do bazy miałem ponad trzydzieści kilometrów zjazdu po bardzo kamienistej nawierzchni... Jeden zły ruch kierownicą i... – muszę przyznać, że bałem się bardzo, zwłaszcza że w połowie zjazdu baterie w mojej czołówce zaczęły okazywać oznaki wyczerpania. Postanowiłem pojechać skrótem, nie pamiętając, że dwa kilometry przed wioską jest rzeka, którą muszę jakoś przebrnąć, nie wiedząc, jak jest głęboka w miejscu, gdzie przebiega mój azymut. Oczywiście okazała się szeroka i całkiem głęboka, a woda w niej – wyjątkowo zimna. Przy temperaturze minus dwunastu stopni zaliczyłem więc nieudaną próbę jej przeskoczenia. Na szczęście do wioski było już niedaleko, udało mi się do niej dojść o godzinie 22.30. Chociaż ostatnie metry, kiedy zaczęły zamarzać mi spodnie i buty, łatwe nie były...
Rano dowiedziałem się, że mieszkańcy wioski zorganizowali akcję ratunkową, która miała mnie sprowadzić na dół. Nikt nie wierzył, że jednego dnia udało mi się dotrzeć na szczyt i wrócić... Sam też nie mogłem w to uwierzyć.

 

Jednym z celów mojej wyprawy było zdobycie, wraz z rowerem, wulkanu Uturunco (6008 m n.p.m.), najwyższej góry południowej Boliwii. Rower... odpadł.

Za swój rajd Grzegorz Szyszkowski został nagrodzony Kolosem w kategorii „Wyczyn Roku” podczas gdyńskich IX Ogólnopolskich Spotkań Podróżników, Alpinistów i Żeglarzy w marcu 2007 roku.

 

Jeszcze Licancabur

 

Druga część mojej trasy przez Park Rea biegła od Cerro Uturunco przez Lagunę Colorada do Laguny Verde i była bardzo zbliżona do pierwszej części tego parku. Wyjątkiem był płaskowyż między Cerro Uturunco a Laguną Colorada, trafiłem na kompletne załamanie pogody. Wiatr był tam tak silny, że mnie wywracał. W ciągu dwunastu godzin walki na płaskowyżu udało mi się przejechać jedynie 30 kilometrów. Dalsza część trasy była również bardzo wietrzna i niejednokrotnie ocierała się o pięć tysięcy metrów, ale droga była wyraźnie lepszej jakości i jechało się dużo przyjemniej.
Ostatnim celem w Parku Rea był wulkan Licancabur (5916 m n.p.m.) wznoszący się nad Laguną Verde oraz Laguną Blanca. Początkowo chciałem zdobywać wulkan sam. Po tym, jak w schronieniu na granicy boliwijsko-chilijskiej opowiedziałem o swoich planach, obsługa doniosła o nich dyrekcji Parku Rea. Przyjechał do mnie strażnik i wyraźnie dał mi do zrozumienia, że musze wykupić zezwolenie na wejście i skorzystać z usług przewodnika. Nie mając wyboru, musiałem przystać na te warunki.
Wyruszyliśmy o czwartej w nocy. Pod górę dotarliśmy około siódmej rano. José, mój przewodnik, twierdził, że na wejście potrzebujemy co najmniej siedmiu godzin. Potraktowałem to jako wyzwanie i postanowiłem sprawdzić, w jakiej formie jest José. Po trzech i pół godziny byliśmy już na szczycie. Przez pierwszych tysiąc metrów José wyraźnie starał się mnie wyprzedzić, ale nie dawał rady, później wyjął z kieszeni worek z liśćmi koki, wyzuł kilka garści i kwadrans po tym dostał takiej mocy, że nawet Chuck Norris by go nie dogonił. Dawniej długość drogi w Andach określano na podstawie ilości koki potrzebnej piechurowi do jej pokonania. José był żywym potwierdzeniem tej teorii.
W kraterze wulkanu było zamarznięte jezioro – najwyżej położone jezioro świata.
Dzień po zdobyciu wulkanu Licancabur przekroczyłem granicę boliwijsko-chilijską. Droga do San Pedro de Atacama to najszybszy odcinek całej trasy – dwa kilometry zjazdu w pionie na dystansie 40 kilometrów po supergładkiej, asfaltowej drodze; średnia prędkość przejazdu: 70 kilometrów na godzinę. Nie mogłem uwierzyć w to, że 40 kilometrów od miejsca, w którym jest zimno, wieje i nie ma czym oddychać, może być ciepło, przyjemnie, słonecznie i tak dużo tlenu we krwi.
Z San Pedro chciałem pojechać zobaczyć gejzery El Tatio, miałem tylko problem, jaki środek transportu wybrać – rower czy samochód. Ostatecznie, patrząc z niepokojem na zbierające się nad Altiplano chmury, wybrałem samochód.
Przyjechał po mnie do hostelu o trzeciej w nocy, o siódmej rano byliśmy już na miejscu. W planach było oglądanie gejzerów El Tatio o wschodzie słońca. W rzeczywistości widziałem zamieć śnieżną i mgłę. Miałem szczęście: dzień po tym, jak zjechałem z Altiplano, pogoda kompletnie się tam załamała. Miałem też szczęście z innego powodu: śnieg w tamtym rejonie świata to bardzo rzadkie zjawisko, występujące raz na kilka lat.
W pobliżu San Pedro de Atacama znajdują się również Dolina Śmierci oraz Dolina Księżycowa. To bodaj najsuchsze miejsca na planecie, w historii notowań meteorologicznych nie spadł tam jeszcze deszcz. Obie doliny robią niesamowite wrażenie. Szczególnie zachód słońca w Dolinie Księżycowej zasługuje na wyróżnienie: w jego trakcie Altiplano w ciągu kilku chwil zmienia swój kolor od płowego, piaskowego do wręcz czerwonego.

 

 

On po polsku... słuchał

 

W Santiago stanąłem przed wyzwaniem znalezienia kartonu, do którego zmieszczą się rower i przyczepka. Przez dwa dni zwiedziłem ponad dziesięć sklepów rowerowych i wszędzie twierdzili, że kartony są im potrzebne. W końcu po tym, jak znowu usłyszałem standardową formułkę, właściciel sklepu zapytał mnie, skąd jestem. Gdy usłyszał, że z Polski – bardzo się ucieszył, mówiąc, że z Polski pochodzi jego ojciec. Wspomniany pojawi się po chwili i porozmawialiśmy w ojczystym języku (to znaczy – ja mówiłem, a on słuchał, bo – jak się okazało – polskiego zapomniał). Ale kartony dali. Mogłem wracać do domu!