Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2005-10-01

Artykuł opublikowany w numerze 10.2005 na stronie nr. 70.

Tekst i zdjęcia: Bolesław A. Uryn,

W jaskiniach Palawanu


Dzień nastał wyjątkowo słoneczny i ciepły. Wbrew pozorom była to raczej niemiła niespodzianka, bo zapowiadająca znowu męczącą temperaturę sięgającą 50 stopni. O znośnym chłodzie poranka szybko kończyliśmy filipińskie śniadanie (ryż i smażone kalmary) i pospiesznie zwinęliśmy namioty. Zanim zdążyliśmy odpłynąć, lejący się z nieba żar obezwładnił mnie codziennym, nieznośnym, wilgotnym i gorącym kompresem.

 

Dzisiaj Deni, nasz przewodnik po labiryncie wysp, zapowiedział niespodziankę. Pokaże nam trzy jaskinie. Po kilku godzinach kapitan zatrzymał nasze rozpędzone „kanoe” daleko od brzegu. Kotwica poszła do wody. Przed nami piętrzyła się piękna wysepka – wielka, bezimienna skała, stercząca prawie pionowo z wody, porośnięta dżunglą, z miniaturową koralową plażą i kilkoma palmami na brzegu. Pionowe skalne ściany i płycizna rafy koralowej w czasie odpływu uniemożliwiały dobicie do brzegu nawet naszego malutkiego stateczku, tak więc wszyscy popłynęliśmy doń wpław. Na miejscu Filipińczycy zaproponowali nam odszukanie wejścia do jaskini, które jakoby miało być w pobliżu. Zabawa trwała kilka minut, nie znaleźliśmy żadnej jaskini i dopiero gdy w końcu zrezygnowaliśmy z poszukiwań, Deni poprowadził nas dziesięć metrów w lewo i pokazał ukryte wejście do pieczary. Zarośnięty krzakami niewielki otwór tuż nad ziemią prowadził do środka góry.

 

Wejście do tego naturalnego „kościoła” to niewielki otwór, szczerzący ostre zęby skał, przykryty na wysokości kilku metrów nawisem skalnym.

Jaskiń nie brak na tych wyspach.

Fale morza rzucają mną na niebezpieczne ostrza skał, ale w końcu szczęśliwie przedostaję się do jaskini.

 

Ludożercy

 

Kilkumetrowe uciążliwe czołganie, narastająca klaustrofobia i wreszcie jesteśmy w środku jaskini. Okazuje się ona imponująco wielka i piękna. Widna i czysta. Składa się z dwóch komnat. Pierwsza – większa, ma powierzchnię kilkuset metrów kwadratowych i wysokość kilkudziesięciu metrów. Podłogę tworzy warstwa czyściutkiego, równego, suchego piaseczku. Przy stromych ścianach wysokie, skalne półki jak łóżka zachęcają do odpoczynku.
Jest nad podziw jasno. To zasługa dużego otworu – okna u szczytu drugiej komnaty. Można przejść do niej po głazach doskonale zastępujących schody. Tam jest jeszcze piękniej i widniej. Jaskinia ma ponadto jedną ogromną zaletę – „air conditioner”. Z przyjemnością oddychamy chłodnym i jakby suchym powietrzem. Zachwycony, chciałbym pozostać na tej wyspie przez kilka dni, odpoczywając w jej „klimatyzowanym” wnętrzu.
Podziwiamy stalaktyty i nacieki skalne, gdy Deni prowadzi nas do odległego kąta, gdzie za załomem skalnym piętrzy się... sterta ludzkich czaszek i kości. W tej jaskini od czasów wojny aż do lat sześćdziesiątych ukrywała się grupka japońskich żołnierzy. Nie wiedzieli o zakończeniu wojny lub nie chcieli przyjąć tego faktu do wiadomości. Bali się ujawnić wrogowi. Żywili się tym, co się udało znaleźć na wyspie lub płyciznach morza, lecz mimo to głodowali. Zdziczeli i w końcu zaczęli zabijać i zjadać przybijających do tej malutkiej plaży samotnych rybaków lub podróżnych. Uprawiali kanibalizm! Proceder przerwała dopiero ucieczka niedoszłej ofiary i ekspedycja filipińskiego wojska.

 

 

ARCHIPELAG FILIPIŃSKI

Leży w połowie drogi między Australią a Japonią. Składa się z mniej więcej siedmiu tysięcy wysp, spośród których około 6700 jest bardzo drobnych – do 2,5 kilometra kwadratowego. Większość jest niezamieszkanymi, pionowymi skałami, wystającymi z morza. Stolica Manila leży na największej wyspie – Luzon.
Odgałęzienie południowo-zachodnie archipelagu (10 stopień szer. geogr. pn.) stanowi wydłużona i wąska wyspa Palawan, z której już tylko dwa kroki do Borneo. Opływa ją Morze Południowochińskie, a przeciwległy brzeg – morze Sulu. Wokół Palawanu naliczono labirynt 2500 bezludnych wysp, wysepek i skał wulkanicznych, wystających z płytkiego morskiego szelfu. Cieśniny między nimi są często tak płytkie, że w czasie odpływu odsłania się dno morza. Największą miejscowością (około 30 tysięcy mieszkańców) i głównym portem na Palawanie jest Puerto Princessa.

 

 

W katedrze

 

Kilka godzin meandrujemy łodzią po labiryncie archipelagu, by na koniec zakotwiczyć statek przy kolejnej wyspie. Tworzy ją kolosalna, pionowa skała wystająca z morza. Pionowe, skaliste ściany są gdzieniegdzie porośnięte tropikalnymi drzewami, bowiem w tym klimacie, tak szczodrym dla roślin, każda szczelina w skale, każda garść ziemi jest natychmiast zagarnięta we władanie przez rośliny. Niespodzianką jest fakt, że ten wielki wulkaniczny stożek jest pusty w środku, tworząc kolosalną jaskinię kojarzoną z wnętrzem ogromnego kościoła. Stąd nazwa – Cathedrale.
Wejście do tego naturalnego „kościoła” to niewielki otwór, szczerzący ostre zęby skał, przykryty na wysokości kilku metrów nawisem skalnym. By zwiedzić wnętrze jaskini, muszę więc włożyć płetwy i maskę i popłynąć do środka.
Fale morza rzucają mną na niebezpieczne ostrza skał, ale w końcu szczęśliwie przedostaję się do jaskini. Warto było – wokoło i nade mną rozpostarła się bowiem ogromna, monumentalna przestrzeń. Wysoko, ze sto metrów nad głową, mam nawę kościelną, po bokach odległe, prawie pionowe „ołtarze”. W ścianach prześwitują wysmukłe okna, ozdobione witrażami z lian i gałęzi. Wnętrze „katedry” ginie w dostojnym półmroku, poprzecinanym smugami promieni słońca. Imponujące wnętrze, przytłaczające mnie, maleńkiego, swoim pięknem i ogromem.
W jaki sposób przyroda, ten najdoskonalszy projektant i budowniczy, wytworzyła taki cud natury – dumam na powierzchni wody, przytrzymując się jedną ręką śliskiej, skalistej ściany, drugą usiłując robić zdjęcia. Ogrom jaskini nie daje szans na udane fotografie, ale nie mogę się powstrzymać. Pływam z jednego końca jaskini na drugi pod tym boskim, obłym sklepieniem, usiłując zarejestrować jego ogrom i piękno. I te nacieki skalne przypominające ołtarz, i te kolumny ze stalaktytów i stalagmitów i tę imponującą bramę wejściową, prowadzącą z mrocznego wnętrza katedry na rozświetlone morze z lazurem nieba i naszą kolorową łodzią.
Co za dzień pełen wrażeń! Trzeba płynąć, bo pora szukać miejsca na nocleg, by nie zaskoczyła nas tropikalna noc i – nie daj Boże – piraci. Zatem zwiedzanie kolejnej jaskini musimy przełożyć na następny dzień, mimo że i tak będziemy musieli eksplorować ją w ciemnościach...

 

Co za dzień pełen wrażeń! Trzeba płynąć, bo pora szukać miejsca na nocleg.

Podziemny rejs

 

Podziemna rzeka Kolo znajduje się na wyspie Palawan, po stronie Morza Południowochińskiego, na terenie St. Paul National Park. Dotrzeć do niej trzeba „małpią ścieżką” przez dżunglę lub dopłynąć morzem. Podziemna rzeka słodkiej wody płynie (praktycznie stoi w bezruchu) w ciągnącej się na odcinku 8,2 kilometra jaskini, mającej w najwyższym miejscu 65 metrów. Woda w rzece ma zaledwie kilka metrów głębokości i płynie w jaskini przykrytej górą o wysokości 1028 metrów.
Co jest szczególnego w tym miejscu?
Już sama okolica wyróżnia się spośród gór i dżungli Palawanu i dlatego utworzono tam park narodowy. Większa jego część pokryta jest bowiem pierwotną puszczą tropikalną, w którym wyróżnia się aż 280 gatunków drzew. W tym deszczowym, tropikalnym lesie żyje bogactwo zwierząt, w tym 17 gatunków zwierząt niespotykanych nigdzie indziej na świecie (małpy, jaszczury i ptaki). Z kolei przybrzeżny akwen płytkiego morza wyróżnia się pięknem raf koralowych i bogactwem podwodnego życia. Nie tylko najrozmaitszych, wielokolorowych ryb, lecz także obfitością żółwi, mających tam tereny lęgowe.
Podziemna rzeka jest natomiast uważana za ewenement geologiczny i przyrodniczy oraz za najdłuższą na świecie. Z jej odkrytych dotąd ponad ośmiu kilometrów długości połowa (4,3 km) jest spławna.
Dobiliśmy naszą bangką do estuarium rzeki. Przesiedliśmy się do malutkiego kanoe i wpłynęliśmy w czarną grotę jej ujścia. Zapaliliśmy czołowe latarki...
Gdy tylko znaleźliśmy się w chłodnej ciemności groty, nad naszymi głowami zawirowały tysiące, tysiące nietoperzy. Spłoszone istoty latające wokoło naszych głów jak rój pszczeli, ich głośny, chóralny pisk, stwarzały nastrój pełen grozy.
Płynęliśmy malutkimi łódkami wiosłowymi, których burty pod naszym obciążeniem wystawały zaledwie na kilka centymetrów ponad powierzchnię wody. Na szczęście jej tafli nie mąciła najmniejsza fala, a my staraliśmy się wiosłować wolno i delikatnie. Co rusz z góry kapała lub wręcz lała się na nas woda. Miejscami przepływaliśmy pod wodospadami. Przewodnik pokazywał nam w skąpym świetle latarek najciekawsze fragmenty jaskini.
Najpierw więc wpłynęliśmy w miejsce o wysokości sklepienia ponad 60 metrów nad wodą. Ten fragment jaskini został nazwany Katedrą. Potem była Autostrada – długi, w miarę prosty odcinek, w którym rzeka płynęła między pionowymi ścianami, jakby wykutymi ręką ludzką. Dalej zaczęły się odcinki i miejsca nazywane zgodnie ze skojarzeniami odkrywców – Ołtarz Święty, Jaskinia Stalagmitów, Ptasie Gniazdo, Basen Pływacki itd.
Po kilku godzinach musieliśmy zawrócić, bo zrobiło się za nisko i rzeka stała się niedostępna dla eksploracji z łodzi. Dalej można było płynąć tylko wpław. Jeszcze raz, w odwrotnej kolejności podziwiałem ten dziwoląg natury – fantazyjne kształty skalnych ścian i sklepienia. Stalaktyty i stalagmity. Nacieki o różnych kolorach i wielobarwne ściany iskrzące się kryształami minerałów i strumykami spływającej wody. Girlandy nietoperzy wiszących u stropu.
Zanurzyłem palec i polizałem go, by się przekonać, czy woda rzeczywiście jest słodka. Była.
Wypływając z jaskini na światło, dnia zmrużyłem oczy, porażony blaskiem tropikalnego słońca. Odczułem ulgę, pozostawiając za sobą chór piszczących nietoperzy i opowieści o ogromnych, ślepych drapieżnych rekinach, żyjących w słodkiej wodzie rzeki. Podobno wpłynęły tam dawno temu, gdy jeszcze rzeka nie była oddzielona od morza piaszczystą mierzeją i pozostały tam na zawsze, odżywiając się rybami i śmiałkami takimi jak my...