• 1 listopada 2005
Wczoraj w Gibraltarze wypytywałam, czy jakiś jacht wybiera się może w stronę Maroka. Niestety, jachtów było sporo, ale większość żegluje w stronę Wysp Kanaryjskich lub na drugą stronę Atlantyku…
• 17 listopada
Przejechałam stopem całą drogę z Polski aż na południowy koniuszek Hiszpanii. Promem przedostałam się na afrykański kontynent, a tam… wszyscy zszokowani moim pomysłem jazdy stopem zaczęli ostrzegać mnie, jakie to niebezpieczne. Pierwszy raz jestem w Afryce, więc na początku, nie wiedząc jeszcze, czego się spodziewać, korzystałam jak wszyscy z lokalnych autobusów. Ale teraz, widząc, jak przyjacielscy są tu ludzie i jak bezpiecznie czuję się w Maroku, postanowiłam spróbować, ponieważ wierzę, że ludzie są z natury dobrzy.
• 3 grudnia
Przybywszy na skraj marokańskiej pustyni, zatrzymałam się w kolorowym berberyjskim namiocie u stóp ogromnej, magicznej wydmy. Wydma rozciąga się przez wiele kilometrów i zmienia kolor w zależności od światła i pory dnia.
A wśród tego pustynnego pejzażu – wielbłądy! Wśród stadka zwykłych, brązowych, zobaczyłam jednego przepięknie białego wielbłąda. Od dawna marzyłam o powędrowaniu przez chwilę z własnym wielbłądem. A teraz – ten biały wielbłąd… Może to jest ten czas i to miejsce…
Okazuje się, że kupienie wielbłąda nie jest problemem. Każdy sprzeda ci wielbłąda. Nie tanio. Drożej niż mój stary żółty van. Ale stwierdziłam, że ceny za spełnienie marzenia nie da się tak naprawdę zmierzyć ilością euro czy dirhamów. Poza tym – miałam nadzieję powędrować z wielbłądem do Zagory i tam go sprzedać – nawet jeśli nie za taką samą cenę. Według różnych źródeł zajęłoby mi to od ośmiu do czternastu dni drogi przez pustynię. Kilkoro miejscowych ludzi powiedziało, że być może mi się uda, choć większość była sceptyczna: sama z wielbłądem – niemożliwe!
Ja jednak chciałam spróbować. Kiedy w końcu dogadałam się co do wielbłąda i ceny, pojechałam do bankomatu w miasteczku i z powrotem, aby dostać pierwsze instrukcje obsługi wielbłąda – okazało się, kiedy go dosiadłam, że… wielbłąd za nic w świecie nie będzie szedł nieprowadzony przez kogoś na sznurku.
– Wielbłąd to nie koń. Ani nie samochód. Nie skręca w prawo czy lewo na żądanie – śmieli się ze mnie. – Potrzebujesz przewodnika.
Ale ja nie chcę przewodnika. Więc póki co – moje marzenie o białym wielbłądzie pozostaje nadal tylko marzeniem.
• 4 stycznia 2006
Maroko było łatwe, wygodne i przyjemne – luksusowe wakacje. Tu, w Mauretanii dopiero, czuję że zaczyna się prawdziwa Afryka.
Czekając na granicy, idziemy się przejść po okolicy. Może do tej sporej wydmy w oddali po prawej stronie drogi? Nie wiemy, jak to daleko, ale wędrujemy w stronę kusząco białego piasku. Nie zdążyłyśmy jednak odejść zbyt daleko, gdy usłyszałyśmy nawoływanie za nami jednego z żołnierzy patrolujących okolicę.
– Udajmy, że go nie słyszymy. Pewnie i tak nie ma nam niczego dobrego do powiedzenia – mówi Kati, więc wędrujemy dalej przed siebie, nie oglądając się w jego stronę. Żołnierz jednak nie rezygnuje. Dogania nas. – Czy wiecie, że ryzykujecie w tym momencie życie? – pyta. – Ten rejon jest pełen min.
Bo to rejon spornych terenów i konfliktów pomiędzy Marokiem, Mauretanią i partyzanckim ugrupowaniem Polisario walczącym o niepodległość Sahary Zachodniej.
– Często eksploduje tu jakaś mina? – pytamy.
– A… raz na jakiś czas. Czasem wpadnie na nią jakieś zwierzę, zbłąkany wielbłąd albo samochód.
• 11 lutego
Jestem już w kolejnym afrykańskim kraju – Burkina Faso. I zupełnie sama. Ale muszę przyznać, że mam szczęście do spotykania na swojej drodze wyjątkowo ciekawych ludzi, szczególnie samotnie podróżujących dziewczyn, choć nie przypuszczałam, że jest ich aż tak wiele w okolicy. Na festiwalu w Ségou spotkałyśmy kolejną – Francuzkę Agnes, która podróżuje swoim domem ciężarówką i robi najwspanialszą rzecz, o jakiej słyszałam – rozstawia w małych afrykańskich wioskach ukradziony z McDonald'sa dmuchany zamek. Stwierdziła, że tutaj przyniesie on znacznie więcej radości i pożytku. A na ścianie swojej białej ciężarówki wyświetla filmy – w wioskach bez elektryczności musi być to niezłą atrakcją. A filmy wyświetla w miarę możliwości lokalne, afrykańskie.
• 20 lutego
Myślałam, że Burkina Faso będzie tylko „przejazdowym” krajem w drodze do Nigru. Podążałam powoli stopem wzdłuż mniej uczęszczanej drogi w stronę nigerskiej granicy. A tutaj moją uwagę odwracał co jakiś czas przejeżdżający na wielbłądzie Tuareg. Tak, właśnie przejeżdżający, nie prowadzący wielbłąda, ale jadący samotnie nie wiadomo skąd i dokąd, w turbanie, dostojnych szatach i z mieczem… Coś, o czym marzyłam. Następnego dnia znalazłam się na motocyklu z miejscowym Tuaregiem jadącym około pięćdziesięciu kilometrów przez pustkowie do swojej wioski. Motor popsuł się po drodze, kontynuowaliśmy pieszo, spędziliśmy noc z tuareską rodzinką, następnego dnia ludzie poprzyprowadzali swoje wielbłądy. I tak – w końcu – jestem szczęśliwą posiadaczką okazałego, białego wielbłąda! Ochrzciłam go Tika.
Wybieram się wkrótce razem z Tiką do Nigru – jak tylko nauczę się mniej więcej samodzielnej obsługi wielbłąda. W zakurzonej wiosce Gorom Gorom czuję się jak w domu, Burkina Faso jest jednym z najbardziej przyjaznych krajów, w jakich byłam. Mój wielbłąd skubie właśnie liście z drzewa na piaszczystym podwórku u miejscowego przyjaciela Tuarega, jednym słowem – życie jest piękne…
Kinga Choszcz i Radek „Chopin” Siuda przez pięć lat podróżowali autostopem dookoła Ziemi. Kiedy wrócili – ich opowieści podbiły serca tysięcy ludzi, zauroczonych sposobem postrzegania przez nich świata. Pełne sale podczas spotkań, ogromna popularność książki… Jednak… Kingę trawił wciąż niedosyt. Podczas autostopowej epopei nie dane im było dotrzeć do Afryki. Po dwóch latach spędzonych w kraju wyruszyła więc, tym razem sama, odkrywać nowy ląd. A zwłaszcza ludzi.
• 25 lutego
Mam wielbłąda! Ale… zajmie pewnie trochę czasu, zanim będę mogła powiedzieć, że jesteśmy prawdziwymi przyjaciółmi. Tutaj ludzie traktują wielbłądy, a właściwie wszystkie zwierzęta, w bardzo utylitarny sposób – wielbłąd jest głównie środkiem transportu, powoli zastępowanym przez motocykl, nawet wśród populacji miejscowych Tuaregów. Nikt nie zaprzyjaźnia się ze zwierzętami, więc Tika też nikomu naprawdę nie ufa, ani z ludźmi się nie przyjaźni. Owszem, wstanie, usiądzie, ruszy, skręci w lewo, w prawo, ale nawet do tego czasem trzeba użyć trochę siły. A ja… traktuję go chyba ciut zbyt delikatnie. Ale powoli, powoli, uczę się wielbłądzich sztuczek, przymocowując siodło co rano i jadąc z Tiką poza wioskę, zostawiając go tam, aby posilił się liśćmi z pustynnych krzaków. A po południu siodłam go znowu i przyprowadzam z powrotem na podwórko. Dwa dni temu z miejscowymi przyjaciółmi sprawiliśmy Tice kąpiel, szorując go dokładnie, aby stał się czyściutki, prawdziwie biały. Ale następnego dnia, kiedy przyszłam po niego po południu na skraj pustyni, ledwo poznałam mojego własnego wielbłąda – umyślnie położył się i wytarzał w popiele ogniska, tak że nie jestem już pewna, czy mam białego, czy ciemnoszarego wielbłąda. Stwierdziłam, że nie ma więcej sensu myć go, więc otrzepałam go tylko, a dziś oczywiście zrobił dokładnie to samo.
Ale nie tracę nadziei, że zaczniemy się wkrótce rozumieć. Czuję, że tak naprawdę nauczę się najwięcej po prostu w drodze.
• 28 lutego
Tuareg na motorze
w zwiewnej szacie w kolorze
tak niebieskim jak niebo Burkiny
mija nas pozdrawiając
i Allacha wzywając
a obok przechodzą dziewczyny
z ozdobami w warkoczach
błyskiem uśmiechu w oczach
balansując na głowie wodę
co przynoszą ze studni
każda się tym tu trudni
a na plecach niemowlę młode
Tika kroczy niespiesznie
strzygąc uchem pociesznie
szybkie tempo Tice nie w smak
nigerskie przestrzenie
Tika kocha szalenie
Tika uj, Tika uj, Tika tak.
Przyśpiewywałam sobie w ten sposób w rytm niespiesznych kroków Tiki, przemierzając bezdroża na pograniczu Burkiny i Nigru.
Wędrujemy, przekraczając wyschniętą zupełnie rzekę, jak się domyślam – granicę. Bez kontroli paszportowej, bez pieczątek. Na szczęście – bo nie mam wizy ani burkińskiej, ani nigerskiej. Ani nawet pieczątek z kilku ostatnich granic. Więc na wielbłądzie wkroczyłam do kolejnego afrykańskiego państwa. Wjeżdżamy do Amarasinge – pierwszej nigerskiej wioski.
Brodaty marabut w czarnej szacie i turbanie wita nas serdecznie na swoim podwórku. Pośrodku podwórka stoi podwyższona platforma z matą – łoże marabuta. A w dwóch przeciwnych rogach podobne platformy, tylko dodatkowo zadaszone, na których spoczywają dwie żony marabuta, każda otoczona gromadką dzieci.
Daję Mohamedowi, najstarszemu synowi marabuta, pudełeczko herbaty i garść kostek cukru z przywiezionych przeze mnie zapasów. Młodsze rodzeństwo wygrzebuje skądś trochę na wpół spalonego węgla i Mohamed zabiera się do zaparzania na tradycyjnym drewnianym stojaczku z węglem. Zdaję sobie sprawę, na krawędzi jakiego ubóstwa żyją, kiedy pyta, czy ma wsypać całe opakowanie, czy pół. Mówię, że pół w zupełności wystarczy i dorzucam jeszcze cukru, aby starczyło na drugie pół na jutro.
Mohamed, chociaż nigdy nie był w szkole, mówi całkiem nieźle po francusku. Tylko dwóch z jego młodszych braci chodzi do szkoły. Wygląda na to, że dziewczynek się tu do szkoły nie posyła. Bo jeśli już inwestować (zeszyt, długopis, itd.), to w chłopców.
Robi się ciemno. Wyciągam moją ostatnią świeczkę, która przełamała się na pół. Kiedy zapalam jej połówkę, zbiega się liczne rodzeństwo, wpatrując intensywnie w płomień.
– Może zgasić, aż się zagotuje woda – sugeruje nieśmiało Mohamed – aby zaoszczędzić, bo i tak nic nie robimy.
– Nie, niech się pali. Przyjemnie ze światłem – mówię, zdając sobie nagle sprawę, że brzmi to pewnie trochę ekstrawagancko, a połówka mojej świeczki jest jedynym światłem w wiosce w tę bezksiężycową noc.
– Mohamed, ile dzieci ma twój ojciec? – pytam z ciekawości.
– Być może… około czternastu chyba – odpowiada niepewnie Mohamed.
Postanawiam zostawić jutro rodzince marabuta większość przywiezionych przeze mnie z Gorom Gorom zapasów.
Piszę te słowa, będąc smutna – po szybszym niż się spodziewałam rozstaniu z Tiką. I szczęśliwa – wszystkimi pięknymi chwilami, które razem przeżyliśmy. Nie wiem, czy mogę powiedzieć, że Tika mnie pokochał. Ale w każdym razie zaczął mnie akceptować i tolerować, z cierpliwością i uśmiechem. A tych kilka dni wędrówki było jednymi z najintensywniejszych w moim życiu.
Parę osób pytało, ile kosztował mnie wielbłąd. No więc nie jest to tajemnica – zapłaciłam za Tikę w Burkinie dokładnie pięćset euro. Ale okazuje się, że nie jestem najlepszą wielbłądzią dealerką. Sprzedałam go w Nigrze za mniej więcej dwie trzecie ceny. Tak więc rada dla wszystkich – następnym razem, kiedy wy będziecie kupowali wielbłąda – kupcie go raczej w Nigrze i przejedźcie do Burkiny. A być może… być może to nie ma znaczenia, bo jako biali tak czy inaczej stracicie. To znaczy, licząc tylko pieniądze. Ale doświadczenia, wspólnych chwil, nauki, uciechy, niespodzianek… nie da się policzyć.
• 5 marca
Po superintensywnych dniach podróży z Tiką spędzam teraz dla kontrastu relaksujące dni w Niamey – całkiem przyjemnym jak na stolicę kraju mieście. Wszyscy się tu długo i kurtuazyjnie pozdrawiają. Jeśli chcesz kogoś zapytać na przykład o drogę, wypada go najpierw pozdrowić, zapytać o zdrowie, rodzinę oraz jak mija dzień. Kiedy chcesz kupić parę tłustych placuszków z prosa od ulicznej sprzedawczyni, nie podchodzisz i nie mówisz od razu: „Poproszę placuszków za pięćdziesiąt franków”. Musi być to poprzedzone zwyczajowym: „Dzień dobry, jak leci? W porządku?” oraz co najmniej jeszcze jednym pytaniem. Byłam już pytana przy różnych okazjach: „Jak praca?” „Jak biznes?” „Jak dzieci?” – na co stwierdzałam za każdym razem pogodnie, że biznes oraz dzieci mają się jak najlepiej, dziękuję.
W rytm niespiesznych kroków Tiki przemierzamy pogranicze Burkina Faso i Nigru.
Nigdy przedtem nie kochałam żadnego zwierzaka tak mocno.
Dobrze bawiliśmy się kredkami.
• 7 marca
Wieczorem, siedząc jak zwykle na macie przed chatką Djibo na podwórku jego rodziny, kiedy mówię, że jutro chyba czas na mnie, dowiaduję się, że tu, w Nigrze, i to całkiem niedaleko, bo jakieś pięćdziesiąt kilometrów stąd, można spotkać ostatnie w zachodniej Afryce żyrafy na wolności. Nawet nie w żadnym parku narodowym, tylko po prostu spacerujące sobie, podobno chronione, ale zupełnie wolne żyrafy. Natychmiast postanawiam więc zmienić kierunek jutrzejszego wyjazdu i przed opuszczeniem Nigru odwiedzić żyrafy.
• 8 marca
Trudno mi uwierzyć, że mogę zobaczyć żyrafy tak po prostu, niedaleko głównej asfaltowej drogi w kraju. Ale mój kierowca potwierdza: – A tak, chodzą tutaj, czasem przechodzą przez drogę. Wysadza mnie przy znaku oznajmiającym, że ostatnie zachodnioafrykańskie żyrafy witają mnie i życzą miłego pobytu. Muszę wykupić bilet za około trzy euro, z zakupu którego fundusze idą na ochronę żyraf. Po czym zostanie mi przydzielony przewodnik. Otrzymuję ulotkę informującą, że jeszcze w dziewiętnastym wieku region od Nigru aż do Senegalu zamieszkany był przez setki, jeśli nie tysiące żyraf, ale z powodu polowania, kłusownictwa oraz zwiększenia obszaru terenów uprawnych zostały one prawie doszczętnie wytrzebione i w 1996 roku zostało tylko pięćdziesiąt sztuk – wszystkie tutaj, w tym regionie. Teraz, dzięki pracy stowarzyszenia dla ochrony żyraf, ich populacja wzrosła do ponad stu trzydziestu.
Wędrujemy parę kilometrów, a żadna długa szyja nie wyłania się z zasnutej pyłem kolejnej kępy krzaków. Wreszcie… jest! Moja pierwsza afrykańska żyrafa! Na całkowitej, nieograniczonej wolności, skubiąca sobie nonszalancko liście wysokiego drzewa, nie zwracając na nic ani na nikogo uwagi. Wielka, potężna żyrafa. A tak naprawdę to „on” – żyraf.
– Masz szczęście – oznajmia mój przewodnik – trafiłaś na najokazalszego, największego osobnika ze stada. Nie ma większych żyraf niż ten tutaj.
Wpatruję się oniemiała w ten długoszyi cud natury. Podchodzę powoli i bezgłośnie coraz bliżej. Na to żyrafa odrywa się od skubania i zaczyna obserwować mnie czujnie. Po chwili decyduje się zmienić drzewo. Nie wiedziałam wcześniej (na przyrodniczych filmach chyba nie zwróciłam nigdy na to uwagi), że żyrafy chodząc, podnoszą na raz zawsze dwie nogi z jednej strony ciała. Podążam za żyrafą w nienachalnej odległości i siadam pod krzakiem nieopodal, całkiem blisko, może jakieś dziesięć metrów – taką odległość żyrafa toleruje i stwierdziwszy, że jestem niegroźna, wraca do liściastego posiłku, wysuwając długi język manewrujący sprawnie pomiędzy kolcami drzewa.
• 22 marca
Wróciłam z powrotem do Burkina Faso. Burkina z wielu powodów jest jednym z moich ulubionych krajów. Spędziłam więc parę dni z przyjaciółmi w Ouagadougou, po czym ruszyłam z powrotem do Mali, odwiedzić Krainę Dogonów.
Kraina Dogonów jest fascynującym miejscem, z unikatową mitologią oraz z wioskami o bajkowej architekturze. Ale… nie mogłam skoncentrować się za bardzo na widokach z powodu tego, co się wydarzyło w pierwszej wiosce, do której dotarłam, w wiosce Kani Kombole…
Zeszłam właśnie do wioski ze skalnego klifu, gdzie wędrowałam wśród ruin chatek opuszczonych przez cywilizację Tellem. Zobaczyłam tłum ludzi, głównie dzieci i nastolatków, każdy z wielkim drągiem w ręku, czekających na coś w napięciu przed niewielkim budynkiem – spichlerzem na proso. Ziemny spichlerz stoi na czterech kamieniach, tak że jest trochę przestrzeni pomiędzy ziemią a podłogą i właśnie tam skierowane były oczy tłumu, a kilku chłopców wtykało tam kije.
– Co się dzieje? – spytałam młodego chłopaka, który za mną podążał.
– Zwierzę…
– Jakie zwierzę? Wąż?
– Nie, nie wąż.
– Co za zwierzę?!
– Pies. Młody pies.
– Czy mają zamiar zabić pieska?
– Tak. My nie jemy psów.
– Nie zabijajcie pieska!
– Psy nie są dobre.
– Nie zabijajcie pieska! Ja go wezmę.
Porozmawiał ze starszym mężczyzną dowodzącym polowaniem na psa i ten się zgodził. Niestety, nie wszyscy chyba jednak zrozumieli, bo w momencie, kiedy wykurzony kijami szczeniaczek wynurzył się w końcu z kryjówki i przerażony zaczął uciekać, jeden z chłopców rzucił się na niego i uderzył go drągiem, zanim zdążyłam złapać i ukryć pieska w swoich ramionach. Usiadłam na kamieniu wraz z trzęsącym się szczeniaczkiem, ze łzami w oczach – łzami szoku z powodu takiego okrucieństwa i łzami szczęścia, że pojawiłam się na czas. Rozumiem, że w wiosce, gdzie dzieci biegają półnagie i gdzie ledwo starcza jedzenia dla ludzi, nie ma chętnych do dzielenia się z psami, ale mimo wszystko nie mogłam pozwolić na zatłuczenie szczeniaczka drągami.
Tak więc z białego wielbłąda zeszłam na psy. A raczej na małego straumatyzowanego szczeniaczka, który stracił wzrok w jednym oku od tego uderzenia kijem, i który przez pierwsze dwa dni tylko chował się na widok innej niż ja ludzkiej osoby. Teraz powoli zaczyna się robić odrobinę bardziej ufny, uczy się jeść (do tej pory ssał chyba tylko mleko matki), doświadczył już autostopu, a dzisiaj nawet przejażdżki na motocyklu ze mną i przyjacielem z Ségou. Nazwałam szczeniaczka Kani, od wioski, z której pochodzi. Nie jestem pewna, czy chce, aby przypominać mu o tym miejscu, ale w każdym razie to miejsce, gdzie zaczęło się dla niego nowe życie.
• 31 marca
Mój amerykański przyjaciel Jason przysłał mi paczkę z kredkami, książeczkami do kolorowania, naklejkami, i tak dalej oraz pieniądze, aby sprawić trochę radości miejscowym dzieciom. Nie lubię rozdawać słodyczy czy pieniędzy żebrzącym dzieciom na ulicy, więc wpadłam na lepszy pomysł. Zatrzymałam się u miejscowego przyjaciela w jednej z dzielnic Bamako, wśród domów wzdłuż piaszczystych uliczek – i tutaj właśnie zorganizowałam mały warsztat i konkurs rysowania. Powiadomiliśmy tylko rano dzieci sąsiadów, aby przyszły z przyjaciółmi, a już po południu podwórko pękało w szwach od tłumu małoletnich artystów. Wszyscy dobrze się bawiliśmy.
Ale jeśli chodzi o sprawianie radości – obserwuję życie wokół i… myślę, że miejscowi nie bardzo potrzebują mnie czy kogokolwiek do tego. To tylko nasza, zachodnia perspektywa, ludzi zaprzątniętych materialnymi dobrami, która każe nam wierzyć, że tylko dlatego nie są szczęśliwi, bo są biedni. Z tego co widzę, Afrykańczycy są w rzeczywistości najbardziej radosnymi, najszczęśliwszymi ludźmi, jakich spotkałam, oraz są mistrzami radzenia sobie najlepiej na świecie z tym, co mają. Parę przykładów:
Niejeden raz obserwowałam miejscowe dzieci zgromadzone późnym wieczorem na piaszczystej uliczce – nie mają magnetofonu ani radia, ani nawet bębna, ale śpiewają, klaszczą i wygrywają rytm patykami na zardzewiałej puszce, podczas kiedy inni tańczą. Te dzieci nigdy nie brały lekcji tańca, ale powinniście je zobaczyć – tańczą całym ciałem i duszą, w rytmiczny, zmysłowy sposób, z takim entuzjazmem, jakby bawiły się na koncercie najpopularniejszego zespołu świata.
Gdy wędrowałam z tym miejscowym przewodnikiem w Nigrze w poszukiwaniu żyrafy. Ja w superbutach na podobno najlepszej podeszwie świata, z vibramu. On w tanich plastikowych klapeczkach – a ledwo dotrzymywałam mu kroku.
A innym razem, kiedy miejscowy chłopak odprowadzał mnie do domu swojej rodziny, zaoferował ponieść mi plecak. Plecak z pasem biodrowym, regulowanym systemem nośnym i innymi bajerami – a on… umieścił go sobie sprawnym ruchem na głowie i znowu powędrował szybciej niż ja bez bagażu.
Więc tak naprawdę nie wydaje mi się, aby miejscowi potrzebowali mnie albo kogokolwiek tutaj, ale mimo wszystko miło jest uczestniczyć w ich radosnym życiu, a jeśli mogę sama czymś się podzielić, to jeszcze lepiej. Dzięki, Jason! Dobrze się bawiliśmy z kredkami, a pieniędzy jeszcze zostało, tak że będę mogła zaprosić na posiłek więcej żebrzących na ulicy ludzi albo zrobić coś innego, jeśli wpadnę na inny pomysł.
Śpiewają, klaszczą i wygrywają rytm patykami na zardzewiałej puszce, podczas gdy inni tańczą.
Pierwszy widok z rana, gdy wychodzę na podwórko przed chatkę, to kobiety i dziewczynki ubijające drągami proso.
Na zatłoczonym podwórku młode dziewczyny gotowały jedzenie w ogromnych garach. A wśród nich dziewczynka o imieniu Akua.
• 8 kwietnia
Miło było w upalnym Bamako w sezonie mango. Dobrze było pobyć ciut dłużej w jednym miejscu i idąc ulicą, być witaną okrzykami nie jak zwykle „tubabu, tubabu!” (biały człowiek) – a po imieniu: „Kinga! Kani!”. Teraz czas już dalej w drogę. Ruszamy zaraz z Kani z powrotem w stronę senegalskiej granicy i dalej w stronę Gambii. To długa, pusta i piaszczysta droga, mam nadzieję, że coś nas zabierze.
• 16 kwietnia
To już trzeci dzień dzisiaj i ciągle mi smutno. Trzeci dzień jak podróżuję znowu zupełnie sama… Tak, okazało się, że jazda stopem przez zakurzone drogi Afryki w ponadczterdziestostopniowym upale z małym szczeniaczkiem, który boi się obcych (a każdy poza mną jest obcy), boi się pojazdów i przez większą część czasu musi być niesiony na rękach – nie jest łatwa. Było to jednak piękne doświadczenie. Od momentu, gdy zaczął ze mną podróżować, status Kani bardzo się zmienił – z bezdomnego wiejskiego kundla na ulubieńca białej kobiety. Nagle wszyscy zaczęli go lubić, dzielić się jedzeniem, a dzieci stały się przyjazne i miłe. Tak więc Kani, zaszczepiony, z książeczką zdrowia psa (coś jak psi paszport) przekroczył ze mną granicę z Mali do Senegalu, a potem do Gambii. W Basse, małym miasteczku w odległej, wschodniej części Gambii, zatrzymałam się u miłej miejscowej rodziny. Kani od razu polubił to miejsce. Była to niełatwa, łamiąca mi serce decyzja. Obiecali opiekować się nim i traktować go jak członka rodziny. Mimo wszystko – przez długi czas nie mogłam przestać płakać… Nigdy przedtem nie kochałam żadnego zwierzaka tak mocno jak tego nieskoordynowanego, półślepego szczeniaka, który całym sobą odwzajemniał moją miłość.
Afryka wyzwala najmocniejsze emocje. Wszystko wydaje się tu bardziej intensywne. Upał bardziej gorący, kurz bardziej zakurzony, kolory żywsze, muzyka bardziej trafiająca do serca, mango bardziej soczyste; bieda osiąga dno, radość życia sięga nieba, a gościnność – jest nieporównywalna.
Wysiadam z ciężarówki pośrodku jakiegoś zakurzonego gambijskiego miasteczka. Młody mężczyzna bierze mój plecak.
– Hej, dokąd idziesz z moim plecakiem?
– Pomogę ci zanieść go na dworzec busz taxi.
– Nie idę na dworzec. Spędzę tutaj noc.
– Masz gdzie się zatrzymać?
– Jeszcze nie…
– Chodź do mojego domu.
Nie chce pieniędzy. Ani mnie nie podrywa. Jest dwudziestotrzyletnim robotnikiem pracującym dwanaście godzin dziennie przy budowie drogi za równowartość jednego euro za dniówkę. Nie rozumie, kiedy pytam, dlaczego mnie zaprosił. Czy to nie jest oczywiste: jestem obcokrajowcem w jego miasteczku, nie mam gdzie się zatrzymać – czy nie jest najnaturalniejszą rzeczą na świecie, że powinien mnie zaprosić…
A kiedy jesteś już gościem – jesteś święta – zrobią dla ciebie absolutnie wszystko. Podczas kiedy my chcemy wierzyć, że robimy coś dla nich (sprawiamy radość ich biednym dzieciom), w rzeczywistości oni robią to, aby zadowolić nas: „Masz ochotę na sałatkę? Załatwimy ci sałatkę. Chcesz kupić białego wielbłąda? Pomożemy ci znaleźć białego wielbłąda. Życzysz sobie zobaczyć, jak dzieci rysują? Zorganizujemy ci trochę dzieci od ręki. Ile potrzebujesz? Te się nadadzą, czy chcesz starsze lub młodsze?”.
Ruszam z jedną szczęśliwą dziewczynką w stronę jej rodzinnej wioski w Ghanie…
• 21 kwietnia
Gwinea Bissau, niewielki, zielony, biedny kraj, pachnący lekko sfermentowanymi owocami nerkowca, gdzie ludzie mówią portugalskim kreolskim…
W Gambii miejscowi mówili mi: „Nie jedź do senegalskiej prowincji Casamance. Tam pełno aktywnych rebeliantów – niebezpiecznie”. W Casamance znalazłam jedynie gościnnych, roztańczonych ludzi, rozległe plaże i ciepły ocean. Ale tam ostrzegali mnie: „Nie jedź do Gwinei Bissau. Tam jest wojna. Tam przenieśli się rebelianci z Casamance”. OK, kiedy wczoraj przejeżdżałam przez okolice w pobliżu granicy, widziałam sporo uzbrojonych żołnierzy, ale tutaj, w głębi kraju, jest zupełnie spokojnie.
• 7 maja
Ponieważ wiza do Sierra Leone kosztuje zawrotną kwotę prawie stu amerykańskich dolarów, zdecydowałam zaoszczędzić czas, pieniądze oraz miejsce w paszporcie i spróbować obejść się bez. Udało mi się wjechać do kraju bez problemu, ale kiedy dotarłam do mostu granicznego na granicy z Liberią, okazało się, że nie chcą mnie wypuścić. Za to szef pobliskiej wioski bez wielu zbędnych pytań zaakceptował dwadzieścia dolarów i nakazał chłopcom przewiezienie mnie na drugą stronę wąską, chybotliwą łódką, a po drugiej stronie doeskortowanie mnie do pierwszej liberyjskiej wioski, gdzie znowu zostałam przyprowadzona przed oblicze szefa wioski. Szef, którego kraj dopiero co otrząsa się z niedawnej wojny domowej, użył lekko wojskowego języka, aby wypytać o cel mojej wizyty:
– Jaka jest twoja misja tutaj, madam?
– Moja misja to zobaczyć Afrykę.
– Więc patrolujesz Liberię?
– No… można powiedzieć, że patroluję afrykański kontynent.
– No to bardzo dobrze. Witaj w naszej wiosce.
A kiedy siedziałam potem na werandzie chaty z mieszkańcami całej wioski zgromadzonymi wokół, lekko zdziwionymi moim widokiem, jeden z mężczyzn powiedział:
– Raz tylko widzieliśmy białych ludzi w naszej wiosce. Przyjechali autem ONZ, spatrolowali okolicę i odjechali. Żaden biały nie przywędrował tu nigdy pieszo.
A kiedy błyskawica rozświetliła nocne niebo w oddali, inny mężczyzna zapytał:
– W Portland, czy tam też słońce rozświetla niebo tuż przed deszczem?
Mówiłam mu, że to nie Portland, a Poland, ale robiło to niewielką różnicę, podobnie jak nie dało się wytłumaczyć, że to nie słońce rozświetla niebo podczas burzy.
• 21 maja
W przewodniku Lonely Planet przeczytałam o Wybrzeżu Kości Słoniowej coś, co mnie poruszyło. Otóż okazuje się, że stąd pochodzi prawie połowa produkowanego na świecie kakao. Oraz, że… na porozrzucanych po kraju plantacjach pracuje około piętnastu tysięcy dzieci-niewolników. Wiele z nich sprowadzanych z pobliskiej Burkina Faso i Mali, niektóre zwabione obietnicą płatnej pracy, inne kupione bezpośrednio od biednych, zadłużonych rodziców, inne jeszcze porwane wprost z ulicy. Jest podobno nawet targ dzieci-niewolników, gdzie za około siedemdziesięciu dolarów można kupić dziecko do pracy. Miałam spontaniczny, być może szalony pomysł odnalezienia tego targu i kupienia tam najmizerniej wyglądającego dziecka i… no i nie wiem dokładnie co dalej, w każdym razie postarałabym się jakoś, aby miało lepszą przyszłość. Problem w tym, że przewodnik nie podaje, gdzie znajduje się ten targ.
Odkąd wkroczyłam do Wybrzeża Kości Słoniowej, próbowałam odnaleźć go, ale nie jest to łatwa sprawa. Wszyscy, z którymi tylko poruszyłam ten temat, twierdzili, że nic o tym nie wiedzą, łącznie z lokalnym biurem UNICEF, które odwiedziłam.
W Abidżanie, największym mieście Wybrzeża Kości Słoniowej, zostałam przygarnięta przez miejscowego rastamana, szczerego, ale prostego gościa, który obraca się w różnych środowiskach…
– Tak, jest tu targ dzieci. W Abidżanie możesz kupić wszystko – usłyszałam.
– Zaprowadzisz mnie tam? Chcę kupić dziecko.
– Nie ma sprawy. A co, masz plantację w Polsce?
Chwilę zajęło mi wytłumaczenie, no bo – jeśli nie na plantację, to po co mi dziecko… Ale kiedy pojął, zaczął rzucać ofertami:
– Chcesz, dam ci mojego chłopca.
Bo sam ma dwójkę dzieci, każde z inną dziewczyną, obydwoje wychowuje rodzina jego mamy w Ghanie.
– Albo możesz wziąć córkę mojej siostry, jeśli wolisz dziewczynkę. Albo jeśli chcesz niemowlę, mam znajomą prostytutkę. Będzie wolała sprzedać dziecko tobie. Bo ty nie utniesz mu głowy.
– O czym ty mówisz? – pytam, nie wierząc własnym uszom.
– Bo jak sprzeda komuś innemu, to utną mu pewnie głowę. Z główek dzieci robi się lekarstwa.
– Jakie lekarstwa?
– Lekarstwa czarnej magii. Na wzbogacenie.
Następnego ranka po tej szokującej rozmowie mój przyjaciel rasta zabrał mnie na spotkanie z jego przyjacielem. Sprawa przedstawiała się bardzo prosto:
– OK, powiesz nam, czy chcesz dziewczynkę, czy chłopca, małego czy dużego, a my znajdziemy kogoś, kto zorganizuje kilkoro dzieci.
– W jaki sposób „zorganizuje”?
– O to się nie martw, siostro. Mamy swoje sposoby.
Zorganizujemy, nakarmimy je dobrze, a ty przyjdziesz i wybierzesz, które ci się spodoba.
Ale nie muszę chyba mówić, że kupowanie porwanego specjalnie dla mnie dziecka to ostatnia rzecz, jaką bym zrobiła. Musiałam wyjaśnić wszystko od nowa. I wpadliśmy w końcu wspólnie na inny pomysł. Jest tu cała masa przywiezionych z Ghany dziewczynek, niezupełnie niewolników, ale pracujących często w skrajnych warunkach jako pomoc do gotowania, prania, zmywania i wszystkiego innego. To wszystko zbiegło się z e-mailem od mojego przyjaciela Jasona, amerykańskiego biznesmena, który pisał, żeby dać mu znać, jeśli znajdę jakąś rodzinę lub dziecko, któremu będzie mógł pomóc albo je zasponsorować.
Poszliśmy razem do tej rodziny, gdzie na zatłoczonym podwórku młode dziewczyny gotowały jedzenie w ogromnych garach – jedzenie, które sprzedają potem na ulicznych stoiskach. A wśród nich dziewczynka o imieniu Akua, mniej więcej jedenastoletnia (sama nie zna swojego wieku). Porozmawialiśmy z jej pracodawczynią. Okazała się wyrozumiałą kobietą i zgodziła się, że jeśli ma to być zabranie dziewczynki z powrotem do Ghany i posłanie do szkoły, to nie ma nic przeciwko temu. I tak nie miała z dziewczynki większego pożytku. Opowiedziałam o tym Jasonowi. A on, nie odrywając się nawet od komputera, przesłał przez Western Union 150 dolarów na transport dla dziewczynki, nowe ubrania, zabawki, jedzenie, przybory szkolne i może pierwszą opłatę za szkołę. Mówi, że parę dni temu wydał 160 dolarów na jeden posiłek w restauracji z dziewczyną, która go nawet nie dokończyła. Więc te pieniądze przyniosą więcej dobrego i pożytku. Tym bardziej że zamierza pozostać w kontakcie i wspierać finansowo Akue tak długo, jak będzie chodziła do szkoły, a może i dłużej.
Tak więc ruszam jutro z rana z jedną szczęśliwą dziewczynką w stronę jej rodzinnej wioski w Ghanie…
***
W tym miejscu urywa się prowadzony przez Kingę internetowy pamiętnik. Kilka dni później znalazła się w szpitalu, w stolicy Ghany, Akrze. Malaria. Kilkanaście dni trwała walka o jej życie. Był przy niej Chopin. Kinga zmarła 9 czerwca.