Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2005-12-01

Artykuł opublikowany w numerze 12.2005 na stronie nr. 46.

Tekst i zdjęcia: Roman Warszewski,

Ludzie orły szybują ku ziemi

WIERZĄ, ŻE TYLKO DZIĘKI TEMU ISTNIEJE WSZECHŚWIAT

Zanim ich ujrzysz, najpierw słychać muzykę. Muzykę fletu. Powolną, wijącą się, przenikliwą. Jakby docierającą z daleka, gdzieś z drugiej strony, nie wiadomo skąd. To muzyka, która przykuwa uwagę i hipnotyzuje. Jeśli znajdziesz się w jej zasięgu, nie możesz się od niej uwolnić. Ona przyciąga do siebie: jak raz pochwyci, już Cię łatwo nie wypuści. Jest jak odurzający napój. Jak wzrok kobry, jak otchłań…

 

 

Papantla

Współczesną stolicą Totonaków jest Papantla. Miasto liczy 150 tysięcy mieszkańców, leży na wschodnich stokach gór Sierra Madre, w pobliżu Poza Rica. Panuje w nim parny, gorący klimat, typowy dla rejonu Zatoki Meksykańskiej. To tu najżywiej kultywowana jest tradycja voladores – ludzi orłów. W Papantli istnieją ich szkoły, a między poszczególnymi „orlimi” klanami trwa zażarte współzawodnictwo.
W niedzielne popołudnia i wieczory połowa ludności miasta wylega na centralny plac (zocalo) i kibicuje ich podniebnym ewolucjom. Totonakowie na tę okazję przywdziewają swoje tradycyjne stroje, składające się przede wszystkim z białych koszul, wielobarwnych pasów, workowatych spodni i kolorowych, ściśle przylegających czapeczek lub haftowanych ponchos, zwanych quechquemitle. Co roku, w końcu maja, odbywa się tu festiwal totonackiej kultury. Wtedy w Papantli spotykają się nie tylko turyści, lecz także etnografowie, dokumentujący totonacką kulturę, która – choć żywa – z wolna ginie i zanika.

 

Po chwili do dźwięków piszczałki dołącza bęben. To on nadaje tempo, rytm, każe Ci przyspieszyć kroku. Idziesz więc dalej, prawie biegniesz i teraz na rozległym placu, do którego docierasz, widzisz wysoki, trzydziestometrowy słup z niewielką platformą na szczycie. Dzięki drewnianym ościom, które wyrastają z jego obu stron, można się nań z łatwością wdrapać.
Oni właśnie to robią.
Ten piąty jest już na górze, na platformie – teraz już wszystko jasne!: to on gra i uderza w bęben, dmie w wielką, białą muszlę. Czterej pozostali, po odbyciu rytualnego tańca, jeden za drugim, pną się do góry, następnie każdy przewiązuje się w pasie długim, mocnym powrozem.
Potem ten piąty nawija na drewniany walec każdy z czterech sznurów, a tamci – trzydzieści metrów nad ziemią – koncentrują się i zapominają, że oprócz muzyki i bicia w bęben istnieje coś jeszcze. Przede wszystkim zapominają o pustce i otwartej przestrzeni, która tkwi pod nimi otwarta i szczerzy kły. Gdy liny są już nawinięte, gdy w myślach wzdłuż i wszerz, w tę i z powrotem przemierzą już cały świat, muzyka niespodziewanie się urywa. Wtedy jak na komendę skaczą w dół, ku ziemi.
Skaczą tyłem.
Rozkładają ręce niczym skrzydła.
Zmieniają się w cztery szybujące ptaki.
Lecą.

 

Jeden za drugim, pną się do góry. Następnie każdy przewiązuje się w pasie długim, mocnym powrozem.

Koncentrują się i zapominają, że oprócz muzyki i bicia w bęben istnieje coś jeszcze.

Jak na komendę skaczą w dół, ku ziemi. Rozkładają ręce jak skrzydła, zamieniają się w cztery ptaki. Trzynaście razy okrążają cały wszechświat.


W miarę jak z drewnianej tulei odwijają się zwoje czterech lin, zataczają coraz szersze, coraz powolniejsze, coraz bardziej dostojne kręgi. Kim są, gdy trwa ten niezwykły lot? Co czują? Dokąd sięga wtedy ich wzrok? O czym rozmawiają z bóstwem, które jest wtedy tuż-tuż i które na te krótkie uskrzydlone chwile przekazuje im całą swoją moc?
Trzynaście razy zataczają okrąg wokół pala, który w tej chwili staje się osią świata, osią czasu – osią wszystkiego. Trzynaście obrotów liczy ten podniebny tan, trzynaście razy okrążają cały wszechświat. Ten podniebny taniec trwa już od stuleci i powtarzali go będą jeszcze przez co najmniej następnych tysiąc lat. Wierzą, że tylko dzięki temu nadal istnieje świat, że gdyby przestali, że gdyby zaniechali tego choć na jeden dzień – to, co ich otacza, rozsypałoby się w proch, w pył, niczym domek z kart.
Potem – jak oni to robią? – mimo że cały czas szybują głową w dół, po trzynastym, ostatnim obrocie, wykonują szybki zwrot ciałem i bez wysiłku nogami dosięgają ziemi. Bezbłędnie łapią równowagę i już biegną. Z ziemi unosi się tuman kurzu wzbudzony podeszwami ich butów. Jeszcze przed chwilą byli tam, hen, wysoko, tacy nieosiągalni, tacy odlegli, a teraz są już tu, na ziemi, razem z innymi, razem z nami. Ich ręce w jednej chwili przestają być skrzydłami, już nie widać piór tylko palce dłoni. Mają białe wykrochmalone rękawy i czapeczki, które z daleka wyglądają jak dzioby. Uśmiechają się, łapczywie chwytają oddech. Widać, że wrócili z bardzo daleka i z bardzo wysoka. Odwiązują długi, mocny powróz, którym byli przepasani. W ciągu ledwie kilku sekund z orłów zmieniają się w normalnych ludzi…
Ta prastara totonacka ceremonia aż kipi od znaczeń. Jest ich tyle, że nie wiadomo, od którego zacząć, które z nich jest najważniejsze. Ten podniebny taniec to urzeczywistnienie odwiecznego marzenia o lataniu – by się oderwać od ziemi i choć na kilka chwil poczuć się naprawdę wolnym, poczuć się ptakiem. To także modlitwa o deszcz, bo wiadomo, że kiedy ma padać, ptaki zniżają lot i zbliżają się do ziemi: dlaczego więc nie dać im dobrego przykładu i ich do tego nie zachęcić? Wreszcie – to najpełniejsza inscenizacja lotu szamana odrywającego się od ziemi po tym, jak wypalił fajkę z dodatkiem peyotlu lub jakiegoś czarodziejskiego ziela… Tu jednak ani tytoń, ani fajka nie są konieczne. Potrzebne są tylko wysoki słup, muzyka, długa, bardzo długa lina.
Zwinność i dużo odwagi.

 

 

El Tajin

 

To dawna stolica Totonaków. Kamienne miasto oddalone o kilka kilometrów od Papantli, z przerwami rozwijające się od setnego do dziewięćsetnego roku nowej ery, choć najprawdopodobniej ludzie w tym miejscu osiedlali się już w czasach Olmeków. Ten były ośrodek ceremonialny ku czci boga grzmotów i zdarzających się tu często huraganów – El Tajina – jest bardzo rozległy i nie został jeszcze odsłonięty w całości. Wiele w nim boisk do gry w rytualną piłkę oraz piramid o lekko podwiniętych narożnikach i krawędziach, co nadaje im niepowtarzalny, lekko azjatycki wygląd. Najsłynniejsza i najokazalsza spośród tamtejszych budowli jest tzw. Piramida Niszowa, w której znajduje się 365 zagłębień o nieznanym przeznaczeniu. Każda nisza na jeden dzień roku? Być może. Na razie naukowcy sugerują, iż cień prostokątnych zagłębień sąsiadujący z oświetlonymi częściami piramid jest nawiązaniem do nieuchronnego następstwa dnia i nocy.

 

Jeszcze jedna interpretacja

Moim zdaniem jest jeszcze jedna warstwa znaczeń tego tańca. Kiedyś ludzie orły nie byli orłami, ale papugami – stąd ich wielobarwny strój, tak bardzo mieniący się w słońcu. Natomiast papugi to w środkowoamerykańskiej mitologii wyobrażenie gwiazdozbioru Plejad. Z tego rejonu nieba, jako Taurydy, w strefie zwrotnikowej na przełomie maja i czerwca okresowo nadlatywały liczne roje meteorytów. Przeszywały niebo złotymi smugami, płonęły w atmosferze i tylko nieliczne dolatywały do Ziemi. Te jednak, którym się ta sztuka udawała, czynią dużo szkody, a przynajmniej – czyniły. Pamięć o tym – o katastrofach nadchodzących z nieba z rejonu Plejad – jest do dziś żywa wśród Totonaków, ludu wywodzącego się od prastarych Olmeków. Pamięć, strach i chęć, by temu w jakiś sposób przeciwdziałać. Stąd też – według mnie – pomysł tego przedziwnego tańca. Chodzi o to, by Papugi (teraz Orły) w sposób kontrolowany i spokojny sprowadzać na Ziemię – tak żeby nie wyrządzały szkód, by nie stawały się zarzewiem katastrofy. Czy nie tu tkwi też praprzyczyna tego, że starożytni z taką predylekcją (i tak wielkim nakładem sił!) czy to w dolinie Nilu, w dolinie Urubamby, czy na płaskowyżu Nazca, wyrysowywali na Ziemi gigantyczne mapy i odwzorowania nieba?