Świt. Po chłodnym piasku wspinamy się żwawo na jedno z najwyższych wzniesień w pasie wydm Chongoryn Els. Na górze czekamy kilka minut, aż pojawi się pierwszy promień słońca. Jest! Patrzymy jak oniemiali na wędrujące pod nami cienie barchanów, dodające kolorytu stworzonym przez wiatr kształtom. Wkrótce rozpocznie się kolejny gorący dzień na pustyni...
Mikołaj Przewalski, wielki badacz Azji Centralnej, tak pisał o Gobi w 1875 roku:
Ała-Szańska pustynia na wiele dziesiątków i nawet setek wiorst przedstawia sypkie piaski, wszędzie gotowe zadusić wędrowca swym palącym żarem lub zasypać burzą piaskową. Czasem są te piaski tak obszerne, że Mongołowie nazywają je „tengri”, tzn. niebo. Na nich nigdzie ani kropli wody, nie widać ptaka ni zwierza, i martwa pustka napełnia mimowolnym przerażeniem duszę zabłąkanego tu człowieka. [...] Często przebiegają gorące wichry i daleko unoszą słupy wirującego pyłu. Upał w dzień niewyobrażalny. Naga ziemia nagrzewa się do 63 stopni, a w cieniu nie mniej niż 35. Słońce pali od wschodu do zachodu, więc wędrować można tylko nocą i wczesnym rankiem...
Spragnieni wody i cienia
Wracamy szybko do obozu, by w przewiewnym wnętrzu samochodu podążać dalej przez pustynię. Jesteśmy około siedmiuset kilometrów od Ułan Bator. Chcemy odwiedzić kilka ciekawych miejsc. A jest ich na Gobi wiele, gdyż ta pustynia wbrew pozorom pełna jest życia. Słowo „gobi” znaczy dokładnie w języku mongolskim „pustynny step” i przeważnie przyjmuje postać lekko pofalowanej równiny porośniętej ubogą roślinnością. Od północy jej obszar graniczy z górami Changaj, południową część zajmują góry Ałtaju Gobijskiego. Terenów typowo piaszczystych, takich jak ciągnące się przez dziesiątki kilometrów wydmy Chongoryn Els, jest tu niewiele. Skupiają się bliżej granicy chińskiej i zajmują łącznie trzy procent powierzchni pustyni. Jedynie upał jest wszechobecny.
Wbrew pozorom Gobi jest w stanie wyżywić wiele zwierząt.
Festiwal naadam
Od razu pierwszego dnia podróży przytrafia nam się awaria. Ponieważ jest to rosyjski uaz, udaje się ją szybko usunąć i po czterech godzinach postoju w palącym słońcu ruszamy dalej. W mieście Mandałgow pojazd jednak na dobre odmawia posłuszeństwa. Ale nie ma tego złego...
Nazajutrz rozpoczyna się naadam, czyli festiwal „trzech gier mężczyzny” z okazji święta ajmaku. Na igrzyska, składające się z wyścigów konnych, zawodów zapaśniczych i turnieju łuczniczego, ściągają nawet mieszkańcy odległych o wiele kilometrów jurt. Czekając, mamy dobrą okazję, by obserwować widzów. Przybywają pieszo, konno, motorami... Różnorodność twarzy i strojów w rosnącym wciąż tłumie jest ogromna. Wielu Mongołów do dziś nosi del – rodzaj sukmany przewiązanej jedwabnym pasem. Jest to ubiór praktyczny zarówno na upalne lato, jak i mroźne zimy. Niektórzy mają też tradycyjne mongolskie buty gutul z podwiniętymi w górę noskami. To z szacunku, by nie uderzać ziemi, po której się stąpa.
Teraz naszą uwagę przyciągają kolorowe stroje jeźdźców. Publiczność szaleje, gdy na metę wpada zwycięzca. Za nim z tumanów kurzu wyłaniają się następni. W wyścigach startują dzieci w różnym wieku. Mówią, że zanim mały Mongoł nauczy się chodzić, potrafi już jeździć konno! Główna nagroda dla właściciela najlepszego konia to dobry terenowy samochód.
Zapasy budzą również wielkie zainteresowanie. Przenosimy się na stadion. Co ciekawe, nie ma tu kategorii wagowych. Do walki zawodnicy stają bez czapek, które pozostają w rękach sędziów i sekundantów czuwających nad przebiegiem zmagań. Przed starciem zapaśnicy dotykają ziemi, wierząc, że ta podzieli się z nimi swą magiczną siłą. Koszule odsłaniające tors według starej legendy mają zapobiec powtórzeniu sytuacji, gdy przebrana za mężczyznę kobieta wygrała zawody.
Przez bezdroża
Wprawdzie mongolskie mapy pokazują na pustyni sieć dróg, ale nie próbujmy ich szukać w terenie. Tutejsze pojęcie drogi odbiega dość mocno od naszych wyobrażeń. Są to przeważnie sezonowe szlaki wytyczone w kamienistym podłożu kołami samochodów. Z roku na rok mogą zmieniać nieco swe położenie, zależnie od najczęściej obieranej przez kierowców trasy. Zdarzają się nawet drogi kilkupasmowe! W odróżnieniu od ruchliwych arterii Europy łatwiej na nich o spotkanie z dzikimi zwierzętami niż z innym samochodem.
Potężne drapieżne ptaki, takie jak orły, rarogi czy myszołowy, leniwie odbiegają na widok zbliżającego się pojazdu. Polują na liczne gryzonie, które często umykają spod kół. Nie pogardzą zapewne i agamą, mongolską jaszczurką o ciekawym ubarwieniu. Ta z kolei może zafundować sobie na śniadanie szarańczę...
Jest również wielu roślinożerców. Swoje norki w gobijskim stepie mają kolonie susłów. Kilkakrotnie widzimy majestatyczne żurawie. Najbardziej egzotyczny jest jednak widok stada gazeli dżejran na rozpalonej równinie u podnóży gór. Tak jak ich afrykańskie krewniaczki odbywają one sezonowe wędrówki w poszukiwaniu wody i pastwisk.
Tam, gdzie żyły smoki
Od niepamiętnych czasów pasterze na Gobi zwali kości dinozaurów, często przez nich znajdowane, kośćmi smoków. Znając dobrze anatomię zwierząt domowych, nie uważali skamieniałości za twory przyrody martwej, lecz za szkielety zwierząt. Wynikał tylko kłopot z rozmiarami, nikt nie widział bowiem w tym kraju zwierząt 40 razy większych od barana. Więc by nie zostawiać rzeczy bez wytłumaczenia, przyjęli przy współpracy lamów hipotezę uskrzydlonych smoków szybujących w chmurach. Potwory miały walczyć ze sobą w czasie burzy, wydając piorunowe ryki, a pokonane spadały na dół i tutaj kończyły życie. Wyjaśnienie na tyle wiarygodne, że tłumaczyło także i naturę burzy z dudniącymi grzmotami.
Maciej Kuczyński, „Zwrotnik dinozaura”
Zanim mały Mongoł nauczy się chodzić, potrafi już jeździć konno!
Na igrzyska ściągają mieszkańcy odległych o wiele kilometrów jurt.
Gołe głowy, nagie torsy...
Oaza
Pustynia zadziwia różnorodnością krajobrazów. Od płaskiej, pokrytej żwirem powierzchni przechodzi stopniowo w coraz bardziej pagórkowaty teren, by wreszcie ukazać naszym oczom panoramę pasma Gurwan-Sajchan, sięgającego 3000 metrów n.p.m. Kierujemy się do wąwozu Yołyn Am, nad którym krążą potężne orłosępy. Od nich ta głęboka śródgórska rozpadlina wzięła swoją nazwę. Jest tak wąska, że miejscami lód zalega w niej przez cały rok, a potok płynący dnem nigdy nie wysycha. Na stromych stokach nie jest sensacją wypatrzenie koziorożca, żyją tu także największe na świecie dzikie owce argali. Ta swoista oaza na pustyni jest pełna soczystej zieleni i kwiatów. To właśnie góry dały schronienie wielu gatunkom, gdy klimat równin stawał się coraz mniej przyjazny. Widać to doskonale i tutaj. Po opuszczeniu wąwozu potok natychmiast wsiąka w podłoże. Powraca sucholubna roślinność: charakterystyczne kępki karagany oraz trawy ostnicy.
Lasy pustyni
Największą osobliwością flory Gobi są jednak tutejsze lasy, czyli zarośla drzewiastych saksaułów. Wysoki na trzy, cztery metry saksauł nie ma liści i dzięki swym drobnym zielonym łodyżkom znacznie ogranicza powierzchnię parowania. To pozwala przetrwać tej roślinie w skrajnie trudnych warunkach, choćby i na piasku. W korytach okresowych rzek na obrzeżach Gobi występuje z kolei wiąz pustynny – drzewo o grubej, niezwykle poskręcanej korze. Wodę gromadzi tylko po ulewnych deszczach, które mogą być bardzo intensywne i czasem w ciągu jednego dnia przewyższać obfitością całoroczną normę opadów. Szeroka równina może wówczas niespodziewanie zmienić się w sieć rwących potoków. Nam przychodzi pokonywać tylko ich suche koryta, tak zwane sajry, którymi woda płynie właśnie w takich wyjątkowych sytuacjach.
Odbijając na północ, docieramy do Bajan-dzag. Rozległy płaskowyż obrywa się nagle, schodząc do obszernej pustynnej kotliny. Zupełnie inne życie toczyło się tutaj przed milionami lat, gdy w przyjaznym klimacie wśród bujnej roślinności przechadzały się dinozaury. Ich szczątki paleontolodzy znajdują na Gobi do dziś. Miejsce obfituje także w ślady pobytu licznych ssaków trzeciorzędowych.
Na skraju urwiska rozbijamy obóz. W zachodzącym słońcu skaliste klify z czerwonego piaskowca zdają się płonąć. Noc jest niespokojna, potężne podmuchy wiatru wyrywają nas ze snu. Poprawiamy odciągi namiotów, a rano... zbieramy co lżejsze rzeczy na dnie kotliny.
W „Opisaniu świata” Marco Polo podaje:
Mają domy drewniane pokryte wojłokiem, okrągłe, przenoszą je z sobą, gdziekolwiek idą, gdyż są one wiązane z gałęzi tak dobrze i porządnie, że dają się łatwo przenosić [...] i ustawiają je zawsze wyjściem do południa.
I tak jest do dziś! Wyjście wciąż kierowane jest tam, skąd wieje najmniej chłodnych wiatrów.
Podróżni zatrzymują się przy kopcu owo. Okrążają go trzykrotnie zgodnie z kierunkiem ruchu Słońca.
Sypkie piaski gotowe zadusić wędrowca swym palącym żarem lub zasypać burzą piaskową.
Bezkresna przestrzeń
Mongolia zawsze będzie mi się kojarzyła z nadzwyczajną widocznością, która zwłaszcza rano i wieczorem sięga dziesiątek kilometrów. W środku dnia obserwacja jest utrudniona przez rozgrzane warstwy powietrza. Zdarza się także zjawisko fatamorgany. Najczęściej są to rozległe jeziora na horyzoncie, które znikają, gdy tylko się do nich zbliżymy. Na szczęście poziom wód gruntowych jest na Gobi wysoki i studnie nie należą tu do rzadkości. Spotyka się przy nich zawsze dzieci, gdyż to one zaopatrują swe rodziny w wodę. One także zajmują się często wypasem.
Niecodzienność pustyni to również niezliczone stada owiec, koni, kóz i wielbłądów. Niestety, wiele zwierząt ginie w surowym kontynentalnym klimacie. W latach 2000–2002 wystąpiły trzy kolejne dzud, czyli ciężkie zimy następujące po letnich suszach, w wyniku których cały kraj stracił blisko jedną piątą pogłowia zwierząt hodowlanych. Ci Mongołowie, których stada ucierpiały najbardziej, porzucili pasterstwo i przenieśli się do miast. Wielu trwa jednak przy tradycji, tak jak ich przodkowie wciąż wędrując po stepie. Życie w zgodzie z naturą nie jest łatwe i bardzo zależy od zjawisk przyrody. Dlatego mieszkańcy tego kraju szanują każdą jej cząstkę.
Tak jak przed wiekami
Jurta to wynalazek, który przetrwał stulecia. Mongołowie chętnie zapraszają nas do środka. We wnętrzu panuje lekki półmrok i przyjemny chłód. Tu każdy członek rodziny ma swoje określone miejsce zarówno do pracy, jak i do odpoczynku. Na ścianach jurty suszą się płaty mięsa i wiszą skórzane worki z kumysem. Kumys, czyli skwaśniałe mleko klaczy, to jedna z licznych potraw diety mongolskiej, opartej głównie na nabiale i mięsie. Nawet biała herbata sutecaj, którą nas poczęstowano, zaparzana jest z aromatycznych ziół na gotowanym mleku. Choć na pustyni nie ma wcale warzyw i owoców, to na brak witamin pasterze raczej nie narzekają, a ich zęby lśnią niesamowitą bielą.
Jurta jest w użyciu przez cały rok. Podwinięty wojłok zapewnia dobrą wentylację latem, zimą kładzie się jego podwójną warstwę. Uwagę przyciąga bogato zdobione sklepienie domu pasterzy. Jego elementy to nierozbieralna obręcz toono oraz krokwie un. Przewozi się je na dwukołowych wozach zaprzęganych w zwierzęta lub też, ostatnio coraz częściej, samochodami ciężarowymi.
Rzeka, która znika
Ogin-goł to jedna z dużych rzek, wypływających z gór Changaj na północy. Wpada do gobijskiej kotliny jezior i stopniowo wsiąka w pustynię. Zależnie od opadów w danym roku dociera bliżej lub dalej bezodpływowego jeziora Ogin-nur, które okresowo wysycha i silnie zarasta. Żyją podobno nad nim pelikany, ale, niestety, musimy ominąć to miejsce. Na noclegu nadaremnie szukamy wody, napotykamy tylko błotniste rozlewiska połączone leniwym nurtem rzeki.
Wczesnym rankiem pod okiem jeźdźców z arkanami stada kóz i owiec żwawo wybiegają na śniadanie. Dolina jest szeroka na kilkaset metrów, dzięki wodom toczonym z gór tutejsze pastwiska są wyjątkowo obfite. Samochód wręcz przeciska się między zwierzętami. W tej dolinie napotykamy pierwsze ślady religii, która kiedyś przywędrowała tutaj aż z Tybetu.
Ongin-chid. Ślady dawnej świetności.
Powrót buddyzmu
Krótki spacer po ruinach monastyru Ogin-chid daje obraz przeszłości tego miejsca. Porozbijane elementy dachowych zdobień, odsłonięte fragmenty ścian i fundamenty budynków to pozostałości jednego z licznych buddyjskich miast klasztorów, które przed rewolucją funkcjonowały w całej Mongolii. Władza komunistyczna zniszczyła lub zamknęła w latach trzydziestych XX wieku większość obiektów religijnych. Wymordowano tysiące lamów, tłumacząc wszystko uwalnianiem narodu spod ich ucisku. Nikt już nie pamiętał, że to właśnie buddyzm przyczynił się do rozwoju kulturalnego kraju i dał wykształcenie jego mieszkańcom.
Mimo ucisku religia przetrwała i ludzie są jej wciąż wierni. Wraca też szamanizm. Mamy okazję zaobserwować, jak podróżujący na motorach Mongołowie zatrzymują się przy kopcu ofiarnym owo, by oddać cześć duchom ziemi. Okrążają go trzykrotnie w kierunku ruchu Słońca, za każdym razem dorzucając do stosu kamień. Zwyczaj ten, po części buddyjski, po części szamański, stanowi dobry przykład, jak kolejno następujące religie przeniknęły się zamiast wzajemnie zwalczać. Buddyzm ma w sobie coś uspokajającego, nakazując wyciszenie emocji na drodze do stanu oświecenia, jaki osiągnął sam jego twórca. Mongołowie żyjący w stepie donikąd się nie spieszą, stres jest pojęciem dla nich obcym, a spotkanie w drodze to zawsze dobra okazja do pogawędki.
Ślady wielkiego imperium
Gobi żegnamy, zbliżając się do Karakorum, dawnej stolicy imperium Czyngis-chana, którą jego następcy przenieśli do Pekinu. W 1586 roku wybudowano tu klasztor Erdene-Dzu. Na szczęście w dużej mierze przetrwał okres terroru i zachował po dziś dzień wiele zabytkowych posągów w 18 świątyniach.
Za miastem rozbijamy namioty nad rzeką Orchon. W niej się wreszcie porządnie umyjemy... To już prawie koniec 1800-kilometrowej podróży po pustyni. Różnorodność krajobrazów i form życia, które tu zastaliśmy, przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Stąd podążymy na północ, nad jezioro Chubsuguł, określane czasem mniejszym bratem Bajkału. Ale to już całkiem inna historia...
PS. Dziękuję moim towarzyszom wyprawy – Loretcie, Julii, Ani, Maćkowi i Wojtkowi. Bez Was nie byłoby tego artykułu.