To nie jest zwykły rajd. Nie ma tu wielkich pieniędzy, markowych sponsorów, kolumny technicznej. Jest za to Przygoda. Kilkudziesięciu ludzi w swych maszynach przemierza bezkresne, dziewicze przestrzenie. Są zdani tylko na siebie i życzliwość napotkanych ludzi. W zamian za trudy i niebezpieczeństwa czerpią radość z odkrywania cudownej krainy, którą wciąż jeszcze jest Syberia. Choć ledwie mignęła im w pędzie, powracają – jak każdy stamtąd – inni.
Rajd samochodowy nikogo już nie szokuje. Może się tylko wydawać dziwne, że ktoś się wybrał na rajd długości 30 tysięcy kilometrów.
4 sierpnia 2004 r. Tak się zaczęło.
Rajd „gigant” ruszył z Gdańska 4 sierpnia 2004 r. Wystartowało 12 załóg, a na metę dotarła tylko połowa z nich. W nieco ponad pięć tygodni w skrajnie trudnych warunkach pokonano prawie trzydzieści tysięcy kilometrów, 22 pasma górskie, kilkadziesiąt przełęczy oraz 20 stref czasowych. To swoisty rekord świata!
Są ludzie niemogący już żyć bez Syberii. Należy do nich Romuald Koperski. O swoich syberyjskich wyczynach napisał dwie książki. „Pojedynek z Syberią” opowiada o podróży samochodem terenowym z Zurychu aż do Nowego Jorku. „Przez Syberię na gapę” to historia samotnego pontonowego spływu Leną. Te książki miały wpływ na to, że chętnych do spotkania z Syberią jest coraz więcej.
Pokonywaliśmy wyrwy nie do pokonania. Wyrywaliśmy się z mlaskającego błota.
Po przepłynięciu Ałdanu na pokładzie barki wjechaliśmy na złowrogi trakt kołymski.
Wszyscy mieliśmy wrażenie, że jesteśmy niezniszczalni.
Po co tam jechać?
Wszyscy spotkani przeze mnie po powrocie z Międzynarodowego Rajdu Samochodowego TRANSSYBERIA-GIGANT, twierdzili, że przechodzą ich dreszcze po grzbiecie na samą myśl o Syberii. Rajd w swojej pierwszej edycji w 2003 roku był o połowę krótszy – w Magadanie wszyscy wsiedli na pokład samolotu, zaś samochody były zapakowane do kontenerów. Tym razem przed uczestnikami postawiono trudniejsze zadanie: jazda tam i... z powrotem!
Syberia ma powierzchnię kilku Europ. Klimat subkontynentalny. Trasa rajdu prowadziła z Gdańska przez Litwę, Łotwę, europejską część Rosji, Ural i Nizinę Zachodniosyberyjską, Step Iszymski, Sajan Zachodni, północną część okolic jeziora Bajkał, Wyżynę Środkowosyberyjską, Góry Jabłonowe, Góry Stanowe, Góry Wierchojańskie, góry Suntar-Chajata i Czerskiego, aż do Morza Ochockiego – do Magadanu. Stamtąd wracaliśmy do Polski niemalże tą samą drogą. Miasto Ułan Ude (N 51°49', E 107°36'), które osiągnęliśmy po minięciu jeziora Bajkał, leży na tym samym równoleżniku, co moje rodzinne miasto (N 51°49', E 19°26'), tyle że w odległości 5687 kilometrów w linii prostej. Trudno mi było w to uwierzyć, gdy oglądałem surową syberyjską przyrodę.
Jeśli by posłuchać zaleceń Koperskiego, komandora rajdu, wówczas należałoby dojść do wniosku, że właśnie żegnamy grupę szaleńców, wyruszających w drogę, z której nie ma powrotu. Wydawało się oczywiste, że uczestnicy rajdu TRANSSYBERIA-GIGANT nie mają zmysłu matematycznego lub cierpią na dyskalkulię – wszystko im jedno, z iloma zerami mają do czynienia. Nawet często liczący biznesmeni miewają nazbyt ubogą wyobraźnię, by wyczuć, czym jest przebycie drogi liczącej trzy tysiące kilometrów, a czym – 30 tysięcy.
Przejazd rajdu przez większe miasta – to było wydarzenie!
Magadańska telewizja z zachwytem podała, że Polacy przebyli najtrudniejszy odcinek traktu w 10 godzin. Przez to musieliśmy w drodze powrotnej wyciągać z błotnej opresji potężnego urala, którego kierowca zaufał, że trakt wobec tego nadaje się do przebycia.
Jazda, jazda, jazda...
Komandor powiedział mniej więcej tak, a było to na łące koło szosy prowadzącej ku Moskwie: „Póki mamy pod kołami asfalt – grzejemy do przodu, ile się da. Niech to będzie dziennie tysiąc kilometrów... Nawet tysiąc sto...” Kto go nie znał, ten nie wiedział, jak łatwo będzie wypowiadał przy byle okazji: „...nawet tysiąc dwieście. A spokojnie tysiąc trzysta...” No i to „tysiąc dwieście” zdarzyło się kilka razy...
Komandor powiedział jeszcze to, że spać będziemy krótko, bo czasem po trzy godziny, że nie będzie czasu na zwiedzanie ani siedzenie przy świeżutkim śniadanku i delektowaniem się widokiem.
Jazda, jazda, jazda... Nie da się ukryć, że było nieco monotonii połykania kilometrów. Ale i emocji nie brakło. Do Uralu sukcesem było przejechać cały dzień bez kontroli GAI (Gosudarstwiennaja Avto Inspiekcja), czyli czegoś w rodzaju milicji drogowej. Wszyscy mieli świadomość, że niezauważenie posterunku GAI oraz niezatrzymanie się na żądanie mogło oznaczać jedno – pościg i serie z kałasznikowów... Nie mniejsze emocje wzbudzał zakup paliwa. Jego... powiedzmy... rozmaitość powodowała, że można było zatankować coś, co pozwoliło samochodowi jechać z najwyższą trudnością, ale za to z rekordowym spalaniem. Można było trafić też na coś, co czyniło z pojazdu rakietę mimo niewielkiego ubytku płynu w baku. To drugie wydarzenie wzbudzało jednak zupełnie inne emocje: silnik się rozwali na kawałki czy nie.
Na półmetku!
Sprawdzian sprzętu,
sprawdzian ludzi.
Widmo „federalki”
Czekało nas przejechanie „federalki” – drogi powstającej od lat między Czernyszewskiem a Skoworodinem. Było to 4500 kilometrów momentami naprawdę koszmarnej drogi. Jeszcze długo przed nią, na asfaltach, toczyliśmy boje o długość i szybkość jazdy. Ludzie marzyli o ognisku nad jeziorkiem, o „stoliczku nakryj się”, o spaniu... Po co tak szybko? Po co tak długo?
Koperski jechałby dalej. „Póki asfalt – gnajmy do przodu, potem będzie nam brakować czasu”. Miał rację. Od „federalki” zaczęły się poważniejsze awarie. Ciągle trzeba było coś spawać, wymieniać, naprawiać. Była to zmora nie tylko dla maszyn. Momentami psychika bez pytania chciała usiąść w zaciszu i wyłączyć się. Ale jechaliśmy.
Spanie w samochodzie było normalnością i zarazem koniecznością, bowiem po przejechaniu takiej liczby kilometrów nie było ochoty na żadne przygotowania do snu. Padało się nieomalże natychmiast. I podobnie się wstawało – po paru krótkich godzinach snu. Opłukanie twarzy i jazda! Po dwóch godzinach zatrzymywaliśmy się na posiłek, jedzony szybko i sprawnie. Wkrótce weszło nam to w krew. Rytm miał ogromne znaczenie, zwłaszcza że był on zaburzony choćby tym, iż na trasie ku Magadanowi przekraczaliśmy aż 10 stref czasowych ku wschodowi, a więc 10 razy nasza doba miała jedną godzinę mniej.
Przejechaliśmy 45 rzek po nielicznych mostach, brodami i przez kałuże, w których samochody zanurzały się ponad maskę.
Ludzie byli gotowi w każdej chwili pomagać sobie w trudnych chwilach.
Droga na kościach
Po przepłynięciu Ałdanu na pokładzie barki wjechaliśmy na złowrogi trakt kołymski. Ma on około sześciuset kilometrów. Rozpoczyna się w Chandydze – patrząc od strony, z której nadjechaliśmy, czyli od miejsca, gdzie katorżnicy pieszo ruszali do miejsca swego przeznaczenia. Nie miało znaczenia, ilu z nich umrze. Nadciągały transporty następnych. Trzeba było budować kolejne kilometry drogi – mówią: na kościach zesłańców. Przy niej mieściły się złoża kruszców, powstawały kopalnie, a w ich pobliżu – wioski. Były zamieszkane tak długo, jak długo pracowały kopalnie. Gdy kruszców już nie starczało, kopalnie kończyły swój żywot. Wioski też.
Wydawało się, że ta kraina ma zachłanną naturę, dążąc do tego, by wszystko zatrzymać i spoić ze sobą. Ostrzegano nas. Mówiono o nieprzejezdności traktu, o zerwanych mostach, o podwyższonym poziomie wód i o uwięzionych w błocie samochodach, o akcjach ratunkowych z użyciem śmigłowców. Trakt kołymski swą najciekawszą i najtrudniejszą część zaczyna od Tomtoru w stronę Susumanu. Tutaj właśnie, w tych dolinach, w Ojmiakonie niedaleko Tomtoru – odnotowywano rekordowe temperatury minus 82 stopni Celsjusza.
15 września 2004 r. I to już koniec...
Tutaj nie kupisz
Sprawdzian sprzętu, sprawdzian ludzi. W ludziach dominuje wiara w technikę i jej zabawki. Jak to określił jeden z moich znajomych, który znał już takie trasy: ludzie tkwiący po uszy w cywilizacji „różnią się od ludzi stawiających przede wszystkim na własne siły, doświadczenie i umiejętności (...) wierzą w to, że rozwiązanie każdego problemu tkwi w znalezieniu odpowiedniego pokrętła. Jeśli nie, to znaczy, że trzeba kupić jeszcze droższe urządzenie”. Ludzie bywają ofiarami wytworu własnego gatunku: stylu życia. Wszyscy podlegamy tym samym regułom. Dotyczy nas brak umiejętności posługiwania się ogniem, prymitywnymi narzędziami, odróżniania elementów przyjaznych i pożytecznych w przyrodzie, wyczuwania, co jest niebezpieczeństwem, a co tylko niepokojąco wygląda...
Ale nastroje w zespole okrzepły, w niepamięć poszły dawne spory o sposób jazdy, ludzie byli gotowi w każdej chwili pomagać sobie w trudnych chwilach.
Przejechaliśmy 45 rzek po nielicznych mostach, brodami, przez kałuże, w których samochody zanurzały się ponad maskę. Pokonywaliśmy wyrwy nie do pokonania. Wyrywaliśmy się z mlaskającego błota. Słuchaliśmy niepokojącego trzeszczenia podwozi i nadwozi. Czasem gubiliśmy orientację w terenie... Potem magadańska telewizja z zachwytem podała, że Polacy przebyli najtrudniejszy odcinek traktu w 10 godzin. Przez to musieliśmy w drodze powrotnej wyciągać z błotnej opresji potężnego urala, którego kierowca zaufał, że trakt wobec tego nadaje się do przebycia („Jedźcie, jeśli się spieszycie – powiedział – ja i tak za dwa dni powinienem sobie jakoś poradzić”).
W drodze powrotnej jechaliśmy już jak starzy rutyniarze. Wszystko wydawało się prostsze i łatwiejsze. Wszyscy mieliśmy wrażenie, że jesteśmy niezniszczalni. Nawet wtedy, gdy wyszedłem z samochodu za potrzebą, a mój kierowca tego nie zauważył i odjechał. Nie czułem żadnego lęku. Środek nieznanego kraju, niemal zerowy ruch kołowy, głucha noc, zimno, padający deszcz – nic nie było w stanie wyprowadzić mnie z równowagi. Z pewnością nosiłem w duszy swą wizję siebie jako survivalowca, ale byłem też dodatkowo naładowany energią zdobywcy (chociaż samochodu nie prowadziłem i uważałem się w tym rajdzie za rodzaj pakunku). A może podświadomie czułem, że jedzie jeszcze jeden nasz samochód, zaś jego pasażerowie zauważą w ostatniej chwili, że ten cień na poboczu to właśnie ja...
Prawdę mówiąc, to marzę teraz, aby... zgubić się na Syberii!