Nie chodzi tu o wielkie miasto nad Zatoką Meksykańską ani o żadne inne z wielu o tej nazwie, ale o to rozłożone u ujścia rzeki Senegal, tuż przy granicy Mauretanii z państwem Senegal, po stronie tego drugiego. To najbardziej na zachód wysunięta część kontynentu afrykańskiego, stąd też termin Afryka Zachodnia, który jeszcze do końca lat sześćdziesiątych minionego stulecia obejmował rozległe kolonialne posiadłości Francji. Dziś oznacza tylko region geograficzny.
Przypłynął Diaz
Afryka Zachodnia zaczęła być zasiedlana już w paleolicie (6–2 tysięcy lat p.n.e.). Pochodzące z tamtego okresu skalne malowidła z północnego Senegalu, obrazujące sceny polowań i różne zwierzęta, wykazują, iż klimat wówczas był wilgotny i sprzyjający bujnej wegetacji. W miarę jednak pustynnienia praprzodkowie Tuaregów i Berberów zaczęli się posuwać ku południowi, zamieszkując pogranicze Sahary i sawann – sahel. Warto wspomnieć, że to ostatnie słowo znaczy po arabsku „brzeg”, którym się wydawał teren z pierwszymi suchoroślami, mizernymi trawami i kolczastymi krzakami. To i tak było zbawienie po przebyciu oceanu pustynnych piasków!
Pierwsze pisemne wzmianki, nadzwyczaj zresztą skromne, dotyczą wyprawy kartagińskiego admirała Hannona, który w latach 510–480 p.n.e. dotarł na południe od zachodniego przylądka. Przez następne wieki powstawały i upadały w tym rejonie różne państewka, włączane okresowo do silniejszych ośrodków, potem od północy z terenów dzisiejszego Maroka zaczęli docierać Maurowie.
Wreszcie przyszedł czas wielkich okryć – oczywiście w sensie europejskim. W 1445 roku Portugalczyk Dinis Diaz wylądował na Cap Vert (Zielony Przylądek) w obecnym Dakarze.
Pośrodku ujścia rzeki powstała wysepka o długości dwóch kilometrów i szerokości 300–400 metrów. Od oceanu oddzielona jest Językiem Barbarzyńców.
„Czy mamy się troszczyć o kolonialne dziedzictwo, czy zajmować się ogromnymi aktualnymi problemami naszego kraju?”
Dawny pałac gubernatorski z XVIII wieku.
Ku czci Króla Słońce
W tym samym roku jego rodacy założyli faktorię na wysepce u ujścia Senegalu – miejscu bezpiecznym i dogodnym do kotwicowania. Rzeka ta wypływa z niewielkich gór Futa Dżalomn w Gwinei, kieruje się na północ i następnie zatacza rozległy łuk na zachód, by po 1430 kilometrach silnie meandrującego biegu ujść do Atlantyku. Odwadnia 441 tysięcy kilometrów kwadratowych, w porze suchej tylko jej dolny bieg jest żeglowny. Tuż przed oceanem Senegal tworzy liczne rozgałęzienia, istny ptasi (i nie tylko) raj. Dlatego też ustanowiono tu jeden z sześciu parków narodowych – Dżudż.
Ujście rzeki jest bardzo ciekawe. Oto pośrodku niego powstała wysepka o długości dwóch kilometrów i szerokości 300–400 metrów. Od oceanu oddzielona jest wąską (do 100 metrów) i długą na 25 kilometrów odnogą oraz wąziutką i długą mierzeją, nazwaną później Langue de Barbarie (Język Barbarzyńców). Rzeka od strony lądu jest natomiast już bardzo szeroka. W tym miejscu właśnie osiedlili się Portugalczycy, po nich byli i Holendrzy, wreszcie przyszedł rok 1638 rok i pojawili się Francuzi, którzy postanowili ustanowić tu swoje władztwo. Zaledwie pięć lat później zmarł ich król – Ludwik XIII, Król Słońce. Stało się to okazją do ustalenia nazwy tego miejsca – Ile de Saint-Louis (Wyspa Świętego Ludwika). Tak oto pojawił się zaczątek miasta Saint Louis, trzeba przyznać, korzystnie zlokalizowanego, najstarszej francuskiej osady w Afryce. Udział w tym ma i klimat, zbliżony do śródziemnomorskiego.
Gdy perła błyszczy
Początkowo nic nie zapowiadało bujnej kariery niewielkiej faktorii, późniejszej „perły Afryki Zachodniej”. Mieszkańców jednak stopniowo przybywało, a znaczący przełom dokonał się dopiero w połowie XIX wieku, gdy gubernatorem niewielkiej jeszcze wtedy francuskiej posiadłości został w 1854 roku Faidherbe, zręczny polityk, doskonały organizator i sprawny wojskowy. Uczynił on z Saint Louis punkt wypadowy do podboju kontynentalnego. Zwyciężył Maurów i w ciężkich walkach pokonał bohaterskiego wodza tukulerskiego El Hadż Omara. Teraz poszło już szybko – miejscowość zaczęła się rozwijać bardzo dynamicznie, stając się na przeciąg wielu dziesięcioleci głównym ośrodkiem Afryki Zachodniej, a do 1958 roku znajdowała się tu stolica… Mauretanii. W 1878 roku było w Saint Louis 16 tysięcy mieszkańców, w połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku – już 50 tysięcy, a obecnie – ponad 160 tysięcy.
Na początku XX wieku wybudowano linię kolejową do Dakaru, wtedy małej jeszcze mieściny. Miasto przeżywało rozkwit, lecz był to już łabędzi śpiew. Pojawienie się portu dakarskiego, znacznie korzystniejszego, podcięło korzenie rozwoju dawnej stolicy, która zresztą wkrótce została przeniesiona właśnie do Dakaru. Nastąpił odpływ ludności, głównie francuskiej.
Dopiero powstanie niepodległego państwa Senegal znów zdynamizowało Saint Louis, lecz ograniczoność przestrzenna wysepki sprawia, że rozrost miasta następuje w części kontynentalnej, zwanej Sor. Łączą się one stalowym mostem Pont Faidherbe z 1897 roku. W tej lądowej dzielnicy zachowało się kilka starszych budynków, takich jak dworzec czy École Khayar Mbengue, jednak pierwszoplanową rolę odgrywa tu targ, na którym można kupić dosłownie wszystko.
Barwy wypłowiały, miejscami odpadają tynki, zawalają się balkony.
Typowa ulica w części „arystokratycznej”.
Jeszcze piroga nie dobije do brzegu, a już w wodę wdziera się niezły tłumek.
I co się dzieje?!
Dlaczego Saint Louis jest perłą, choć nieco wyblakłą? To sprawa nie tylko położenia, lecz także zachowanej architektury w stylu kolonialnym z przełomu XVIII/XIX wieku i nieco późniejszej. Podziwiać ją można przede wszystkim w części południowej starego miasta – orientację tu wyznacza wspomniany most i wybiegająca zeń ulica przecinająca w poprzek de Saint-Louis. Uznawana była dawniej za arystokratyczną: tu mieszkali Europejczycy i Les Signares.
Kim były te ostatnie? To konkubiny czy czasami nawet żony albo wyzwolone niewolnice, które Europejczykom z Gorée – Wyspy Niewolników koło Dakaru – dały potomstwo i wraz z nim były osiedlane w ujściu Senegalu, otoczone swoistym dostatkiem, awansując wysoko nad miejscowymi Afrykanami. Przesiadywały w eleganckich strojach na balkonach, budząc podziw. Zabawiały się oglądaniem życia plebsu toczącego poniżej na ulicy. Ich określenie pochodzi od przekręconego portugalskiego słowa signora, tak jak z kolei Gorée z niderlandzkiego Gouda Reda – Dobra Reda.
W tej właśnie części miasta wznosi się okazały pałac gubernatorski z drugiej połowy XVIII wieku i niewiele mniejszy, w typowo kolonialnym stylu „Hôtel de la Poste” z 1850 roku, początkowo faktoria handlu gumą arabską. Nieco dalej zbudowano w 1827 roku katedrę katolicką (katolicy to głównie Francuzi i niewielu rdzennych Senegalczyków, niecały procent ludności) o wyglądzie charakterystycznym dla francuskiej prowincji. To wszystko przypomina jakby w miniaturze inne Saint Louis – to amerykańskie. Uliczki obudowane są piętrowymi domami o długich balkonach i pastelowych barwach. Niestety, barwy wypłowiały, miejscami odpadają tynki, zawalają się balkony. Tylko nieliczne budynki wabią swymi świeżymi kolorami, odmalowanymi okiennicami.
Co się dzieje? No cóż, w miejsce Francuzów przyszli Senegalczycy, których w większości nie stać na remonty, nawet bieżące. I co z tego, że z uwagi na wyjątkowo zachowany kompleks budownictwa kolonialnego UNESCO wpisało tę część miasta na listę światowego dziedzictwa. Na międzynarodowe ubolewania z powodu postępującej degradacji owej perły Afryki Zachodniej władze odpowiadają: Czy mamy się troszczyć o kolonialne dziedzictwo, czy zajmować się ogromnymi aktualnymi problemami naszego kraju? Rzeczywiście, dylemat niezwykle trudny.
Rue Blaise Diagne wyprowadza nas do części północnej, znacznie uboższej. Po drodze można zajrzeć do niewielkich galerii, w których są i oryginalne dzieła afrykańskiego rzeźbiarstwa. Aż do brzegu wyspy biegnie szeroka, cienista Avenue du Gén. Villiers, przy której wznoszą się okazałe niekiedy rezydencje. Tu też stoi osobliwa budowla – z daleka przypomina kościół, ma nawet wieżę, kwadratową na planie, a na niej… dzwon. Lecz to jest meczet, taki bowiem warunek postawili Francuzi, wymagając bicia w dzwon w porze modlitw katolickich.
Boczne uliczki to znacznie skromniejsze, wręcz biedne budyneczki, rozmieszczone przy piaszczystych uliczkach. Nad samą wodą stoi niewielka rozgłośnia radiowa, najstarsza w Afryce Zachodniej.
Impresje z Języka
Na Język Barbarzyńców można się dostać przez Pont Servatius. I ta część miasta jest wyraźnie zróżnicowana. Na północ od mostu rozciąga się Avenue Dodds, w dawnych czasach elegancka, a dziś zapuszczona i obsadzona byle jakimi palmami. U jej krańca zaczyna się strefa nadgraniczna.
Najgorzej jednak przedstawia się południowa część – Guet Ndar, dzielnica rybacka. Ulice wyłącznie piaszczyste, budynki nędzne, poprzetykane drewnianymi i blaszanymi budami. Swoistego kolorytu nadają tu chmary dzieci, ale nie żebrzących, choć ciekawych Europejczyków, którzy nader rzadko zapuszczają się w te pozornie niebezpieczne rejony.
Po ciemku widać tylko gwiazdy i płomienie niewielkich ognisk czy kuchenek na otwartym powietrzu, słychać czasami rozmowy, czasem przejeżdżającą, rozlatującą się taksówkę, a częściej miauczenie kotów i szuranie szczurów. W dzień natomiast rzucają się w oczy kozy, które spełniają tu rolę służby sanitarnej: pochłaniają wszystko, co nie jest metalem lub plastikiem, w tym także liczne odpady rybie.
Bo oczywiście wielką rolę spełnia tu rybołówstwo. Wieczorem widać wypływające na ocean wielkie pirogi, ale już z motorowymi silnikami. Wczesnym rankiem czekają na nie tłumy: rodziny, lądowi współpracownicy i przede wszystkim handlarze i indywidualni nabywcy. Jeszcze piroga nie dobije do brzegu, a już w wodę wdziera się niezły tłumek. Mężczyźni koszami noszą połów do kobiet, które prowadzą handel, lub do hurtowników z czekającymi na dużym placu ciężarówkami. Czego się nie sprzeda, jest selekcjonowane do gotowania lub suszenia, dlatego też po południu wzdłuż brzegu roztacza się osobliwy widok zszarzałych w słońcu ryb, rozłożonych na stojakach i stolikach. Towar ten trafia później w głąb lądu. Malowniczego aspektu nadaje temu miejscu bodaj najpiękniejsza panorama Ile de Saint-Louis z kolonialnymi budynkami i palmami na tle błękitnego nieba.
Swoistą atrakcją dla cudzoziemców, niestety, dostępną jedynie z okien autokarów, jest położony jeszcze bardziej na południe tzw. Cmentarz Rybacki, oczywiście islamski, odgrodzony murem od ulicy. Nagrobków w formie małych budowli jest tu bardzo niewiele – w końcu rybacy to nie najzamożniejszy ludek. Znacznie częściej miejsce pochówku zaznaczone jest kilkoma kamieniami lub nawet tylko wetkniętym w grunt kijkiem.
A dalej – ośrodki wypoczynkowo-turystyczne z rozległymi, wspaniałymi plażami atlantyckimi. Stąd bowiem do Dakaru ciągnie się Côte Sauvage (Dzikie Wybrzeże) – senegalska Riwiera. Znajduje się tu kilka ośrodków turystycznych, o kameralnym wyglądzie, jako że władze republiki, propagując turystykę miękką (łagodną), nie dopuszczają do powstawania zespołów typu Costa Brava czy Acapulco. Jednak nie samo plażowanie jest główną atrakcją kraju. To przede wszystkim arcyciekawa przyroda, chroniona m.in. w sześciu parkach narodowych – ale temat na inny już reportaż.