Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2005-06-01

Artykuł opublikowany w numerze 06.2005 na stronie nr. 68.

Tekst i zdjęcia: Krzysztof Pierzgalski,

U stóp Kluczewskiej Sopki


Walcząc z ogarniającą mnie sennością, patrzyłem na przesuwające się za oknem obrazy: las, rzeka, góry, znów las... W pewnej chwili w luce między chmurami dostrzegłem oślepiająco biały obiekt. W miarę jak luka poszerzała się, obiekt rósł i potężniał. Wreszcie gigantyczny, pokryty śniegiem stożek ukazał się w całej okazałości. Nie miałem już wątpliwości – to Kluczewska Sopka!

 

Upłynęło dwanaście godzin od chwili, gdy na dworcu w Jelizowie koło Pietropawłowska Kamczackiego wsiedliśmy w mały autobusik. Nasz wysłużony pojazd, kołysząc się po pełnej wybojów drodze, minął pierwsze zabudowania Kluczy.

 

Sopka nad Kluczami. Wybucha często, co kilka lat.

Spędzaliśmy czas, włócząc się wśród zabudowań wsi.

Baza wulkanologów na krawędzi krateru Cyrk. Domek malutki, otynkowany cementem zmieszanym z żużlem. W okienkach zamiast szyb – foliowe worki.

 

Jak najwyżej

 

Chcieliśmy się wspiąć na Kluczewską Sopkę tak wysoko, jak to będzie możliwe bez specjalistycznego sprzętu wspinaczkowego. Mniej więcej trzydzieści kilometrów dzieliło nas od podnóża wulkanu. Wiedzieliśmy, że gdzieś po drodze znajdują się bazy wulkanologów. Ale jak do nich dotrzeć, nie mając dokładnej mapy? Chcieliśmy uniknąć noclegów w namiotach z powodu licznie występujących w tym rejonie niedźwiedzi. Były i inne trudności. W lipcu ze stoku wulkanu spływa masa wody z topniejącego śniegu. Dziesiątki strumyczków łączą się u podnóża w rwące rzeki, płytkie, ale szerokie na setki metrów. Potrzebowaliśmy przewodnika. Udaliśmy się do stacji wulkanologicznej w Kluczach, gdzie polecono nam człowieka o polsko brzmiącym nazwisku – Maciejewski.
Zła pogoda na Kamczatce to nie tylko deszcz, lecz także przejmujący chłód i mgła. Nie wyruszyliśmy w planowanym terminie. Na pięć długich dni niebo zasnuło się chmurami. Spędzaliśmy czas, włócząc się wśród zabudowań wsi lub próbując szczęścia w sportowym połowie ryb na przepływającej nieopodal rzece Kamczatce. Wreszcie chmury zaczęły rzednąć. Wieczorem w blasku zachodzącego słońca znów ujrzeliśmy Kluczewską Sopkę. Otrząsnęliśmy się z ogarniającego nas już uczucia apatii. Zapadła szybka decyzja – jutro wyruszamy.

 

Już przy trzeciej rzeczce nie zdjęliśmy butów...

Fantazyjne kształty zastygłej lawy.

Małe jeziorko lśni na dnie krateru „G”.

 

W górę!

 

O świcie podjeżdżamy pod dom Andrieja. Wulkanolog wychodzi do nas w kaloszach i z kijkami narciarskimi w dłoniach. Nie wróży to nam niczego dobrego. Z trudem upychamy się w ciasnym wnętrzu łazika. Kierowca, ryzykując ugrzęźnięcie w mokrym wulkanicznym błocie, podwozi nas możliwie najbliżej celu, ale i tak do bazy mamy około dwudziestu kilometrów.
Pogoda znakomita. W najlepszych humorach ruszamy przed siebie. Pierwszy bród pokonujemy, trzymając buty w dłoniach. Andriej czeka na drugim brzegu z pobłażliwym uśmiechem. Suszymy nogi, wciągamy skarpety i treki, by w chwilę później znów stanąć przed rwącą wodą. Jeszcze raz w trosce o nasze obuwie powtarzamy całą zabawę. Przed trzecią rzeczką zdajemy sobie sprawę, że w ten sposób nie zdążymy do bazy przed zmierzchem. Perspektywa noclegu pod gołym niebem, wśród niedźwiedzi i milionów komarów, każe nam zapomnieć o suchych butach.
Pod stopami wciąż popiół i szlaka. Wokół pełno porozrzucanych bomb wulkanicznych. Andriej odnajduje kierunek marszu, orientując się po sobie znanych szczegółach terenu. Dla nas jeden soczyście zielony brzozowy zagajnik jest podobny do drugiego, jedna szeroko rozlana rzeka roztopowa do następnej.
Kluczewska wybucha często, co kilka lat. Wówczas zasypuje okolicę w promieniu kilkudziesięciu kilometrów grubą warstwą pyłu. Z jej zboczy płyną rzeki lawy, a woda z błyskawicznie topniejącego śniegu porywa ze sobą setki tysięcy ton popiołu. Mimo to teren wokół wulkanu nie jest pustynią. Kamczackie brzozy, olchy i wierzby potrafią podjąć wyzwanie. Ich roznoszone przez wiatr nasiona kiełkują w bogatej w pierwiastki biogenne wulkanicznej glebie. Siewki rosną szybko, śpieszą się, by wydać nasiona, nim kolejna lawina szarego błota zakończy ich żywot. Sterczące, martwe kikuty drzew, pamiątka po ostatniej erupcji, są świadectwem rozgrywającego się tutaj dramatu.
„Suche rzeczki” pozostały daleko za nami. Od trzech godzin pniemy się w górę. Las z wolna zaczyna ustępować miejsca zaroślom karłowatych krzewów i barwnie kwitnących ziół. Przykuwają oczy okazałe kwiaty złocistych rododendronów. W oddali widać kilka małych kraterów. Wulkanolog wskazuje jeden z nich, o wyraźnie obsypanej z jednej strony krawędzi. – To jest Podkowa – mówi. – Obok niej znajduje się pierwsza nasza baza.
Zatrzymujemy się przy pierwszym napotkanym płacie śniegu. Wypływa spod niego cienka strużka wody. Napełniamy butelki. Odtąd śnieg będzie dla nas jedynym źródłem wody pitnej, ponieważ ta, która płynie w potokach, niesie ze sobą zbyt wiele pyłu.
Drewniany domek z dwuspadowym dachem, wewnątrz murowany piec, stół i kilka ław do spania – tak przedstawia się baza wulkanologów na wysokości 900 metrów n.p.m. Zrzucamy plecaki, terenowe buty, które zdążyły już wyschnąć, po czym zabieramy się do przygotowywania posiłku. Andriej wlewa w siebie pięć kubków herbaty i zawodząc coś pod nosem, rozpina pod sufitem trójkąt z drutu, który ma posłużyć jako antena nadajnika.
Po całym dniu wyczerpującego marszu zupa z torebki, zagryziona znakomitym rosyjskim chlebem, zdawała się kulinarnym rarytasem. Gdy skończyliśmy posiłek, zbliżała się północ. Latem na Kamczatce o tej porze zachodzi słońce. Wyszedłem przed domek, założywszy uprzednio nieodzowny kapelusz z siatką przeciw komarom. Spojrzałem na Kluczewską Sopkę. Wulkan był teraz bliski, zdawał się osiągalny. Biała czapa chmur przykryła jego krater. Płaty śniegu odbijające promienie zachodzącego słońca ozdabiały łagodnie opadające stoki. Wokół rozciągał się mocno pofałdowany teren pokryty niską roślinnością. Liczne pagóry kładły swe długie cienie na zielonym kobiercu. Syciłem oczy tym niecodziennym widokiem aż do chwili, gdy wdzierające się do rękawów i nogawek krwiopijne meszki stały się nie do zniesienia.

 

Kamczackie brzozy, olchy i wierzby potrafią podjąć wyzwanie. Ich roznoszone przez wiatr nasiona kiełkują w bogatej w pierwiastki biogenne wulkanicznej glebie. Siewki rosną szybko, śpieszą się, by wydać nasiona, nim kolejna lawina szarego błota zakończy ich żywot.

Z krateru wulkanu Awaczyńskiego wydobywają się trujące gazy.

Martwe kikuty drzew, pamiątka po ostatniej erupcji, są świadectwem rozgrywającego się tutaj dramatu.

 

Podniebny cyrk

 

Słońce stoi już wysoko, gdy wypełzamy ze śpiworów. Poranna toaleta w lodowatej kałuży z topniejącego śniegu szybko przywraca nas do życia. Po śniadaniu wyruszamy w dalszą drogę. Do następnej bazy na wysokości 1500 metrów mamy tylko siedem kilometrów. Nie musimy się śpieszyć.
Krajobraz staje się coraz surowszy. Rzednie pokrywa roślinności. Wreszcie tylko pojedyncze karłowate wierzby i jakieś maleńkie tundrowe kwiatuszki ożywiają osypiska szlaki. Grzęznąc w miałkim podłożu, wdrapujemy się na krawędź krateru zwanego Cyrkiem, gdyż przypomina arenę. Domek wulkanologów jest maleńki, o połowę mniejszy od poprzedniego, od zewnątrz otynkowany cementem zmieszanym z żużlem. W okienkach zamiast szyb – foliowe worki.

 

 

Na innej planecie

 

Nazajutrz pogoda znów się popsuła. Mgła ograniczała widoczność do kilku metrów. Nie było sensu piąć się do następnej bazy. Postanowiliśmy obejrzeć dwa znajdujące się w sąsiedztwie Cyrku kratery, które nie doczekały się nazw, a jedynie oznaczeń literowych. Byliśmy zaskoczeni, zaglądając do krateru „G”. Podczas gdy jego zewnętrzne ściany były zupełnie jałowe, pokryte osypującym się żużlem, w zacisznym wnętrzu bujnie rozwinęły się porosty i drobne rośliny kwiatowe. Na dnie płytkiej niecki połyskiwało małe jeziorko. Krater „O” przerażał swoją surowością. Postrzępione bloki zastygłej lawy wyłaniały się z mgły niczym senne koszmary. Chwilami miałem wrażenie, jakbym stąpał po innej planecie.

 

Wulkan Awaczyński. Tym razem weszliśmy na szczyt.

Automęka

 

Powrotna droga do Kluczy wyciska z nas wszystkie siły, a jazda z Kluczy do Jelizowa zapisała się w naszej pamięci jako prawdziwa katorga. Rzęsisty deszcz utworzył na nieutwardzonej nawierzchni drogi głębokie kałuże, zmuszając kierowcę do ciągłego manewrowania. Z trudem utrzymywaliśmy równowagę na naszych pozbawionych oparć zydlach, bo tylko takie miejsca pozostały dla spóźnialskich nabywców biletów. Mieliśmy kilka niezaplanowanych postojów z powodu spadającego paska klinowego. W połowie drogi jakaś kobieta zauważyła, że zapomniała zabrać pieniądze. Wyjaśniła swój problem kierowcy, a ten zgodził się podjechać do leżącej „niemal po drodze” wioski, w której mieszkali krewni pani Zapominalskiej. Nikt z pasażerów nie miał nic przeciwko temu. Tak więc pokonaliśmy dodatkowych osiemdziesiąt kilometrów, by dojechać do owej zapomnianej przez Pana Boga i ludzi osady. Do Jelizowa dotarliśmy po szesnastu godzinach jazdy.
Kilka następnych dni spędzamy w basenie napełnianym leczniczą wodą z gorącego źródła. Kąpiele znakomicie regenerują nasze siły przed planowaną wspinaczką na Awaczę. Wieczorami, siedząc przy ognisku, spoglądamy czasem na ten piękny i stale aktywny wulkan. Ma „zaledwie” 2741 metrów n.p.m. Tym razem wejdziemy na szczyt!