Kilka lat temu, myszkując po bibliotecznych półkach, natrafiłem na małą książeczkę jakiejś krajoznawczej serii. Jej tematem była relacja z wyjazdu na Grenlandię. Książki nie wypożyczyłem, ale to, co zdążyłem wyczytać oparty o regał, zapadło mi głęboko w pamięć. Zwłaszcza opis grenlandzkiej miejscowości, w której co kilkadziesiąt minut jest małe trzęsienie ziemi. I nie wynika ono wcale z jakichś szczególnych uwarunkowań geologicznych w tamtym rejonie. Po prostu w pobliżu ogromny grenlandzki lądolód dochodzi do oceanu i łamie się na monstrualne bryły wpadające do wody i to ten proces powoduje wstrząsy w całej okolicy.
Właśnie ta wizja rodzących się z hukiem lodowych gór zawiodła mnie w sierpniu 2005 roku na pokład kilkusetmiejscowego boeinga linii lotniczych Air Grenland lecącego z Kopenhagi do Kangerlussuaq…
Kangerlussuaq to brama wyjazdowa, a właściwie wlotowa na zachodnie, bardziej zaludnione wybrzeże Grenlandii. W rejonie Kangerlussuaq pierwszym pozytywnie wstrząsającym przeżyciem może być postawienie stopy na czapie lodowej zajmującej 85 procent powierzchni wyspy.
Wokół film fantastycznonaukowy na żywo pt. „Lądowanie na obcej planecie”. Po horyzont – grzebienie kilkumetrowych lodowych górek, między nimi lodowe doliny, którymi płyną strumienie krystalicznie przejrzystej wody, dalej podobno całe pojezierza roztopionej wody zalegającej w zagłębieniach lądolodu. W okolicach Kangerlussuaq koniecznie trzeba jeszcze zobaczyć kilkudziesięciometrową pionową ścianę lodowca Russella, a także, jeśli uda się je wytropić, należy sfotografować największe grenlandzkie lądowe stworzenia – piżmowoły.
Wbrew pozorom piżmowoły nie są genetycznie spokrewnione z żubrami, ani z amerykańskimi bizonami, ani z bydłem w ogóle. To dalecy krewni kozy. Kiedy już kilka upolowanych piżmowołów załadujemy do karty pamięci lub na kliszę aparatu fotograficznego, czas wyruszyć z Kangerlussuaq dalej na północ, ku górom lodowym…
Człowiek zagubiony na styku żywiołów: potężna czapa ściętej w lód wody ściera się tu ze skałą.
Kilka upolowanych piżmowołów załadujemy na kliszę.
Napoić Nowy Jork
Przelot z Kangerlussuaq do Ilulissat to niesamowite przeżycie, pod warunkiem że na odprawę przed odlotem zgłosimy się na tyle wcześnie, żeby zająć miejsce przy oknie. Lot wzdłuż krawędzi lądolodu pozwala uzmysłowić sobie bezmiar tej lodowej krainy, co ciężko jest ogarnąć wyobraźnią, nawet stojąc na lodzie w jakimś punkcie. Ostatnich kilka minut lotu nad fiordem pełnym gór lodowych robi takie wrażenie, że trzeba uważać, żeby z emocji nie zapomnieć o oddychaniu.
Lodowiec, który produkuje te góry lodowe – Sermeq Kujalleq – ma nadzwyczajną wydajność. Uwzględniając objętość zawartej w górach lodowych słodkiej wody, można obliczyć, że dzienna produkcja tego wypływającego z czapy lodowej lodowca jest równa rocznemu zapotrzebowaniu Nowego Jorku na wodę pitną. Pamiętajmy, że niektóre kostki lodu odłamujące się codziennie od lodowca mają taki rozmiar, iż wznoszą się ponad sto metrów nad poziomem wody, a pod tym poziomem są w stanie szorować o dno fiordu znajdujące się półtora kilometra niżej.
Ilulissat Kangerlua (nazwa fiordu) ma czterdzieści kilometrów długości i góry lodowe potrzebują mniej więcej dwóch lat, żeby przebyć całą drogę od miejsca swoich narodzin na pełny ocean. Kiedy znajdziemy się w Ilulissat, jeśli będzie dobra pogoda, leżąc na zielonych pełnych kwiatów wzgórzach za miastem, możemy aż do metafizycznego nasycenia obserwować majestatyczne kolosy opuszczające fiord. To początek ich rejsu do Nowej Fundlandii w Kanadzie, gdzie po przebyciu dwóch i pół tysiąca kilometrów giną w promieniach słońca.
Nowa Fundlandia leży na tej samej szerokości geograficznej co Kraków. Góry lodowe z okolic Ilulissat potrafią dotrzeć jeszcze dalej – nawet do Tokio i do… wielu pubów w Europie. Wystrzałów sprężonego w lodzie powietrza sprzed 25 tysięcy lat można posłuchać, sącząc whisky z kostkami lodu, które są produkowane z przyholowanych do portu w Ilulissat lodowych odłamków, a następnie eksportowane za granicę (oczywiście po pokruszeniu na kawałki, które można przewozić w chłodni).
Pierwsze udokumentowane archeologicznie zasiedlenie Grenlandii nastąpiło ponad 4400 lat temu przez grupy Innuitów migrujące z terytorium dzisiejszej Kanady. Innuici, powszechnie nazywani Eskimosami, wywodzą się etnicznie z zachodniej Syberii, skąd przez Cieśninę Beringa przedostawali się na terytorium północnej Ameryki.
W 930 roku n.e. norweski żeglarz Gunnbjörn Ulfsson jako pierwszy Europejczyk odkrył przypadkowo Grenlandię w czasie rejsu z Islandii – tak podają sagi wikingów.
W roku 985 wikingowie zasiedlili południową i zachodnią Grenlandię, a w połowie XV wieku znikli z przyczyn, które do dzisiaj są przedmiotem naukowych sporów.
Przez pewien czas, między innymi z powodu oziębienia klimatu, zwanego małą epoką lodowcową, Grenlandia była prawie zapomniana.
Dopiero w wyniku ekspedycji wysłanej w 1605 roku przez duńskiego króla Christiana IV została proklamowana przynależność Grenlandii do Danii, co zapoczątkowało terytorialny spór z Norwegią, który zakończył się dopiero w 1924 roku ostatecznym zwycięstwem Danii.
Fabryka gór
Ale Ilulissat słynie nie tylko z gór lodowych. Latem w Ilulissat ponad sześć tysięcy psów zaprzęgowych nudzi się na łańcuchach, czekając na zimę, czas, kiedy będą się mogły wybiegać, ciągnąc sanie. W tym miasteczku zobaczyłem po raz pierwszy znaki drogowe: sanki w żółtym trójkącie – uwaga na szybko przejeżdżający psi zaprzęg.
W Ilulissat można jeszcze zobaczyć całe mnóstwo kolorowych drewnianych domków, którymi cała ta miejscowość jest zabudowana, boisko piłkarskie zapełnione młodymi adeptami tego sportu i starszych młodzieńców rozbijających się importowanymi samochodami po uliczkach, z których najdłuższą można przejść pieszo w dwadzieścia minut. Ilulissat nie ma drogowego połączenia z żadną miejscowością…
Ani w Ilulissat, ani w okolicy nie można jednak zobaczyć tego spektaklu, którego wizja zaprowadziła mnie na Grenlandię. Nie można zobaczyć, jak lądolód cieli się do oceanu. Można i trzeba koniecznie zaokrętować się na jedną z turystycznych łodzi, które zabierają w baśniowo nierzeczywisty rejs pomiędzy lodowymi gigantami, ale żadna z łodzi nie jest w stanie podpłynąć do czoła lodowca.
Sermeq Kujalleq cieli się tak szybko, że cała jego produkcja doszczętnie zapycha pierwsze 20 kilometrów fiordu. Wyprodukowane gotowe góry lodowe początkowo płyną w takim ścisku, że nie przeciśnie się pomiędzy nimi nawet kajak. Odłamujący się od czoła lodowy noworodek nie ma możliwości, aby spektakularnie plusnąć w ocean i odpłynąć; zamiast tego wpada w tłum swoich lodowych siostrzyczek. Aby usłyszeć grzmot pękającego lodu, zakołysać się na fali utworzonej przy narodzinach góry lodowej, trzeba z Ilulissat popłynąć promem dalej na północ Grenlandii, aż do Upernavik.
Zielone doliny między szczytami to jedyne rejony, gdzie na Grenlandii można zobaczyć drzewa.
Prawie...
Ja, niestety, do Upernavik nie dotarłem, a jedynie do lodowca Eqip Sermia, który wpada do oceanu 50 kilometrów na północ od Ilulissat. Zobaczyłem i przeżyłem prawie to co chciałem – słyszałem ten odgłos jakby gromu odległej burzy i czułem drżenie gruntu pod stopami. „Prawie” robi wielką różnicę… – huk i drżenie nie zwiastowały narodzin nowej góry lodowej – Eqip Sermia szoruje o płytko położone dno zatoki i każdy kawałek materiału, który się od niego z hukiem oddzieli, natychmiast rozpada się na drobny lodowy gruz.
Jeżeli mamy w rezerwie naszej grenlandzkiej wyprawy dodatkowy tydzień, trzeba wsiąść na prom do Upernavik, gdzie nic nie jest „prawie”, a rzeczywistość może zawstydzić naszą wyobraźnię.
Sześć łap misia?
Dalej na północ poza Upernavik leży najdziksza i najmniej zaludniona część zachodniego wybrzeża – każdy śmiałek, który wybierze się w tamte rejony, musi się liczyć z możliwością spotkania oko w oko z niedźwiedziem polarnym o sześciu łapach albo wielorybem o dwóch głowach. To nie żarty. Między 76. a 77. równoleżnikiem szerokości geograficznej północnej leży amerykańska baza lotnicza Tule. W 1968 roku bombowiec B52 z kilkoma bombami wodorowymi na pokładzie roztrzaskał się w okolicach tej bazy. Bomby na szczęście nie wybuchły, ale sześć kilogramów radioaktywnego plutonu rozsypało się na znacznym obszarze. Przez dwa miesiące ponad tysiąc osób brało udział w wielkiej operacji oczyszczania terenu. Po wyzbieraniu wszystkich odłamków okazało się, że brakuje 1,8 kilograma radioaktywnego materiału. Ten incydent ma szczególnie tragiczny wymiar z tego powodu, że zdarzył się w strefie, gdzie przyrodnicze środowisko Grenlandii zachowało się w stanie pierwotnym. Praktycznie tylko na północy Grenlandii można zobaczyć białe niedźwiedzie.
W Nuuk, stolicy Grenlandii, są cztery jedyne na tej wyspie skrzyżowania asfaltowych dróg regulowane światłami. Trudno też nie zauważyć blokowiskowych osiedli. To widoczny rezultat prowadzonej przez duński rząd w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku polityki komasowania miejscowej ludności, a także rezultat naturalnego procesu migracji do dużego miasta.
Południe Grenlandii...
…to rejony, gdzie nazwa wyspy Greenland, czyli zielona ziemia, przestaje dziwić aż tak bardzo. Nazwę tę wymyślił i marketingowo, w 985 roku naszej ery, zastosował norweski żeglarz banita Eryk Rudy, żeby zapewnić sobie towarzystwo w jedynym miejscu, gdzie jeszcze nie był wyjęty spod prawa. Wygnany z Norwegii za udział w zemście rodowej, potem zaś z Islandii za zamordowanie dwóch niewolników, którzy coś zdemolowali na działce sąsiada – Eryk Rudy uciekł do krainy odkrytej w 930 roku przez Gunnbjörna Ulfssona. Islandzki żeglarz Ulfsson niechcący dotarł do wschodnich wybrzeży Grenlandii, jednak widząc lód i czarne gołe skały, zrobił szybki zwrot przez rufę i zawrócił na Islandię. Zdesperowany Eryk Rudy popłynął dalej, bardziej na południe, minął przylądek Farewell i w jednym z osłoniętych fiordów znalazł zielony raj (okolice dzisiejszego lotniska Narsarsuaq).
Problem polegał na tym, że odkryty przez Eryka raj był zielony tylko przez cztery miesiące w roku. Eryk wrócił na Islandię w celu zwerbowania sobie towarzystwa – czyli osadników. Ponad dwadzieścia rodzin dało się nabrać i tym sposobem wikingowie zasiedlili południową i zachodnią Grenlandię na czterysta lat. Syn Eryka Rudego w roku tysięcznym odkrył Amerykę, zaś żona wprowadziła na Grenlandii chrześcijaństwo, odmawiając Erykowi współżycia tak długo, dopóki ten nie wybudował na wyspie pierwszego kościoła.
Jeśli dopisuje pogoda, okolice Qassiarsuk są obowiązkowym punktem programu – zielone łąki, na których można się opalać, lśniące strumienie w zacisznych jarach, gdzie można na dziko biwakować, ciesząc się tylko przyrodą i własnym towarzystwem, wspaniałe widoki na fiord, góry i lodowce oraz doskonała baza wypadowa do jednodniowych albo kilkudniowych wycieczek.
Warto się wybrać w rejon znajdujący się jeszcze bardziej na południe niż Narsarsuaq. Do Nanortalik – miejscowości rybackiej leżącej u wejścia do długiego na ponad sześćdziesiąt kilometrów Tasermiut Fiordu. To rejon słynny wśród alpinistów całego świata. Po lewej i prawej stronie fiordu w niebo strzelają prawie pionowe iglice dwutysięcznych szczytów – najtrudniejsze, najdalej na północy umiejscowione granitowe skały wspinaczkowe. Niektóre ze zboczy to prawie tysiąc metrów drogi w pionie, a zielone doliny między szczytami to jedyne rejony, gdzie na Grenlandii można zobaczyć drzewa. W Qinnguadalen rośnie nawet niewielki las, który dla Grenlandczyków jest osobliwością przyrodniczą.
Zielone łąki, na których można się opalać, lśniące strumienie w zacisznych jarach, gdzie można na dziko biwakować, ciesząc się tylko przyrodą i własnym towarzystwem.
Odwilż na potęgę
Lodowce Grenlandii topnieją w coraz szybszym tempie. W ciągu ostatnich dziesięciu lat wzrosło ono dwukrotnie. O ile w roku 1996 stopniało 90 kilometrów sześciennych lodu, to w roku ubiegłym już 224. Przyczyną topnienia grenlandzkich lodowców jest ocieplanie się klimatu. Skutkiem – podnoszenie się poziomu mórz. Według szacunków naukowców, topniejące lody Grenlandii mają w tym procesie 17-procentowy udział. Powierzchnia lodowca, który pokrywa tę położoną na Morzu Arktycznym wyspę, przypomina swoimi rozmiarami państwo Meksyk. Jego grubość dochodzi w niektórych miejscach nawet do 3 kilometrów. W przypadku stopnienia się całego lodu poziom mórz wzrósłby o około siedem metrów.
(witek)
Czego nie jeść
Fok – zwłaszcza jeżeli od stołu (gdzie na talerzu leży gotowany kawałek foki) do łazienki lub drzwi wyjściowych jest daleko. Żeby innuiccy gospodarze nie poczuli się urażeni, wystarczy poczęstować ich polską suszoną kiełbasą – kiedy ją wyplują ze wstrętem (spotkałem się z taką reakcją), nie będą mieli pretensji, że nam nie smakują lokalne przysmaki. Nie polecam też kivioqu, choć dla samej wiedzy o miejscowej tradycji warto wiedzieć, jak się kivioq przyrządza:
„Weź martwą fokę, zrób w niej kilka dziur i powpychaj w te dziury upolowane wcześniej ptaszki – traczyki lodowe (alczyki). Poczekaj, aż traczyki zgniją w foce. Masę z przegniłych ptaszków – kivioq – możesz podawać na miseczkach z kości wieloryba, dla przybrania warto na wierzch dodać po jednym fiołku arktycznym, który ma jadalne kwiaty”. Smacznego…