Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2012-01-01

Artykuł opublikowany w numerze 01.2012 na stronie nr. 16.

Wśród tysięcy indonezyjskich plaż ta jest wyjątkowa. Próżno na niej szukać klimatu tropikalnej idylli – utonął w strumieniach krwi, jaką tutejsi rybacy, w imię kultywowanej od wieków tradycji łowieckiej, napoili i wciąż poją ten niewielki skrawek czarnego, wulkanicznego piasku. Ofiary tej tradycji mają tu swój trwały pomnik pod postacią usypiska gigantycznych kości, zbyt ciężkich, by zabrała je fala przyboju.

Dostępny PDF i AudioBook
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Opowiadanie „Zabić orkę” – o tym, jak na jednej z wysepek Archipelagu Malajskiego rybacy od wieków stosują na wielorybach morderczy proceder.

Kręgi z wielorybich szkieletów spotkać można w okolicznych obejściach, gdzie służą za taborety lub podstawki pod kwiaty. Sens śmierci, którą zadano morskim gigantom, tłumaczą jednak przede wszystkim wszechobecne rusztowania, na których suszy się to, z czego odarto potężne szkielety. Dla nielicznych przyjezdnych te mięsne ochłapy i oleisty tłuszcz, który wytapia z nich słońce, to nade wszystko źródło wszechobecnego, zatruwającego całą okolicę fetoru. Dla mieszkańców leżącej nad czarną plażą wsi to warunek przetrwania, ich „być albo nie być”.

 

 

KRWAWA ŁAŹNIA

Zabijanie i oprawianie tych ogromnych ssaków to proces rozpisany na wiele rąk.

TRUP ŚCIELE SIĘ GĘSTO

Wielorybnicy polują też na rekiny, manty i delfiny.

 

SSAKI WALCZĄ O ŻYCIE

 

Niezwykłość tego miejsca tłumaczy w pierwszym rzędzie jego lokalizacja. Lamalera, przycupnięta z dala od innych osad na południowo-zachodnim wybrzeżu Lembaty – największej z wysp w archipelagu Solor – do niedawna utrzymywała kontakt ze światem jedynie dzięki rybackim łodziom, docierającym stąd do kilku sąsiednich wysp. I choć sporo w tej kwestii zmieniła nowa, acz wertepiasta droga, która od paru lat łączy wieś z prowincjonalną stolicą wyspy Lewolebą, nadal trzeba zadać sobie dużo trudu, by tu dotrzeć. Turyście, który musi podjąć w tym celu wieloetapową podróż na wschodni kraniec wyspy Flores – skąd kursują promy do Lewoleby – a następnie pokonać niemal niezaludniony „interior” Lembaty, nietrudno zrozumieć problemy, jakie stwarza taka izolacja. Na ludziach osiadłych przed wiekami nad czarną plażą wymusiła ona opracowanie własnego patentu na samowystarczalność. Tak surowego, jak warunki stworzone w tym miejscu przez samą naturę.
Zmierzając w sierpniowy poranek w stronę tego niezwykłego zakątka Indonezji, widzimy również świadectwa tego, czym tak hojnie obdarzyła go natura. Delfiny baraszkujące w kilwaterze przeładowanego promu, płynącego z Flores na Lembatę, są dla nas symboliczną delegacją licznie występujących w tych wodach gatunków morskich ssaków. Także tych największych, które za stały szlak wędrówek obrały sobie okolice Lamalery. Nie wiadomo, kiedy rybacy znad czarnej plaży upolowali pierwszego wieloryba; precedens ten stał się receptą na życie – i przeżycie – również dla wszystkich następnych pokoleń mieszkańców tej wsi. Receptą unikalną, bo polowania na wielkie walenie nie upowszechniły się bynajmniej na innych wyspach dzisiejszej Indonezji. Wyjątkowy charakter łowów praktykowanych w Lamalerze wynika jednak przede wszystkim z odwiecznej niezmienności metod i reguł, jakim pozostają wierni tutejsi wielorybnicy. W epoce przemysłowych i technicznie zaawansowanych polowań na wieloryby, uprawianych mimo protestów reszty świata przez takie kraje jak Japonia, Norwegia czy Islandia, łowieckie tradycje rybaków z Lamalery jawią się jako zdumiewający swoją żywotnością relikt przeszłości.

 

W ŚWIETLE PRAWA

Indonezyjskie prawo zezwala mieszkańcom Lamalery polować na zagrożone gatunki.

BEZRĘKI HARPUNNIK

Za Markusem widać skradzione japońskie detektory do lokalizacji dużych ryb.

HARPUNNIK I JEGO TROFEUM

 

DŁUGA AGONIA WIELORYBA

 

Zdaniem samych wielorybników ryty obyczajowe związane z polowaniami powstały już w XIV wieku, kiedy na wybrzeże Lembaty mieli przybyć ich pochodzący z Sulawesi przodkowie. Ignasius Blajan, siedemdziesięcioletni harpunnik, który udziela nam kilkudniowej gościny w swym domu, dając rzadką okazję uczestniczenia w życiu codziennym wielorybniczej rodziny, z nieskrywaną dumą pielęgnuje świadectwa tradycji sławiącej jego wieś. Pokazuje album, w którym obok zdjęć rodzinnych widnieją fotografie polowań, i demonstruje swoje narzędzie pracy – metalowy, prymitywnie obrobiony grot harpuna, będący atrybutem przewodnika załogi wyruszającej na łowy. Drobna postura naszego gospodarza tworzy zdumiewający kontrast z jego największym trofeum – półtorametrową czaszką kaszalota, strzegącą wejścia do domu. W narastającym szacunku dla zawodowego kunsztu Ignasiusa utwierdza nas widok wielorybniczych łodzi, które czekają na połów w krytych palmowymi liśćmi wiatach, okalających plażę. Żadna z nich nie mierzy więcej niż 10 metrów, a drewniane, nieforemne kadłuby i siermiężnie prosty takielunek wyglądają jak wierna replika tego, na czym zapewne wypływali w morze pionierzy tutejszych połowów. Konstrukcja i technika wykonania łodzi jest podyktowana przez nakazy dziedziczonej po przodkach tradycji. Jedynym, lecz za to jaskrawym i spornym odstępstwem od tej tradycji są silniki spalinowe, które zastąpiły żagle. Rybacy utrzymują, że nie używają silników w trakcie samych polowań i nie wypuszczają się poza dozwoloną, przybrzeżną strefę połowów. Jednak dla organizacji walczących o wprowadzenie bezwzględnego zakazu zabijania wielorybów są one kluczowym argumentem, by odebrać Lamalerze ten wynikający z tradycji przywilej.
Pewne jest to, że sama zasada łowów na „grubego zwierza” – jakkolwiek ograniczona przez okres ochronny dla wielkich waleni, jaki obowiązuje tu od listopada do kwietnia – przez wieki nie uległa zmianie i wciąż zasadza się na tyleż prymitywnej, co spektakularnej technice uśmiercania ofiary. Gdy zwierzę wynurza się dla zaczerpnięcia powietrza, harpunnik czatujący na rampie wysuniętej z dzioba łodzi skacze rozpędzony wprost na jego grzbiet, wbijając weń całym ciężarem ciała ostry grot osadzony na bambusowym drzewcu. Jeśli cios jest celny, reszta zadania polega już „tylko” na szybkim podjęciu harpunnika z wody i na czekaniu, aż waleń trzymany na uwięzi przez przywiązaną do harpuna linę osłabnie i ostatecznie wynurzy się na powierzchnię. Agonia potrafi jednak trwać kilka dni – Ignasius pamięta wieloryba, który walcząc o życie zaholował łódź aż pod wybrzeża Australii! Realne jest także zagrożenie związane z ogromną siłą i ciężarem rannych zwierząt, mierzących nawet ponad 20 metrów. Zdarzało się, że rozbijały one łodzie na kawałki albo trwale okaleczały wielorybników. Sąsiad Ignasiusa, Markus, przed dwudziestu laty stracił ramię, zaplątane niefortunnie w linę rzuconą wraz z harpunem. Jego smutny przypadek jest jednak zarazem dowodem na ogromną solidarność tutejszych rybaków, od czasu wypadku utrzymujących rodzinę niepełnosprawnego kolegi. Polowania na ogromną zdobycz, przerastającą siły pojedynczego łowcy, wytworzyły szczególne więzi między mieszkańcami wsi, czyniąc z nich świetnie zorganizowaną, zdyscyplinowaną i wspierającą się społeczność.

 

DRAPIEŻNIK POKONANY

Rekiny wolno rosną, późno dojrzewają i mają mało potomstwa. Czy warto przyspieszać wyginięcie tych ryb?

CZYM SKORUPKA ZA MŁODU NASIĄKNIE…

Wielorybnicy dbają, by tradycja polowań nie zanikła.

BIADA ZWYCIĘŻONYM

Po nierównej walce na pełnym morzu zwycięzcy przystępują do ostatniego aktu tego dramatu.

 

RZEŹ MA SWOJE REGUŁY

 

Normy postępowania narzuca tu jednak nie tylko czysty pragmatyzm, ale reguły i tabu wynikające z usankcjonowanej przez przodków tradycji. Legenda o wielorybie fiszbinowcu ratującym załogę łodzi zniszczonej przez burzę podczas polowania, na jakie wyruszyli założyciele osady, tłumaczy powód, dla którego rybacy z Lamalery zabijają tylko drapieżne walenie, wyposażone przez naturę w zęby, a nie w fiszbiny. Tradycyjne i bardzo precyzyjne zasady rządzą także podziałem zdobyczy, trafiającej w stosownych fragmentach i proporcjach do rodzin właściciela łodzi i członków załogi. Z imponującą wprawą i bezdyskusyjną pewnością, co się komu należy, rybacy dzielą każdy łup, jaki trafia na plażę, zarówno gigantyczne kaszaloty, jak i inne, z reguły również potężne ofiary harpunów i sieci: rekiny, manty, mieczniki, tuńczyki czy delfiny. Podział ról przy dystrybucji zdobyczy też nie budzi wątpliwości – podczas gdy mężczyźni sprawnie oprawiają i kawałkują mięso, kobiety płuczą oblepione piaskiem połcie w morzu i transportują je do domów. O dziedzicznej niezmienności takich obyczajów przekonuje nas obserwacja zachowań dzieci, których nigdy na plaży nie brakuje. Chłopcy asystują przy typowo męskich czynnościach, pomagając przy wyciąganiu wielkiej zdobyczy z wody i z fascynacją studiując anatomię złowionych zwierząt. Dziewczynki w ramach zabaw ćwiczą umiejętność balansowania przedmiotami przenoszonymi na głowie.

 

 

NIEWINNE OKO NIE ISTNIEJE

 

Spotykamy w Lamalerze zaledwie paru turystów. Oczywiście, przybyli tu w nadziei na możliwość obejrzenia widowiskowych łowów na wieloryba. Szanse praktycznie są niewielkie – rybacy zabijają rocznie 10-15 wielkich waleni, wykorzystując ich mięso wyłącznie do własnych potrzeb. Nie odmawiają jednak turystom udziału w polowaniach. Sęk w tym, że od czasu, gdy bogaci japońscy filmowcy zapłacili dobrowolnie fortunę za możliwość ich sfotografowania, wielorybnicy zwęszyli w tym świetny interes i teraz żądają niebotycznych sum za każde zdjęcie harpunnika „w akcji”. Istnieje nawet nieformalny cennik usług: miejsce w łodzi to zaledwie 100 tys. rupii, dopłata za udany połów – 50 tys., ale pojedyncze zdjęcie harpunnika zabijającego wieloryba to już 1 mln rupii, a film – 5 mln! (milion rupii indonezyjskich to około 110 USD). Dwoje Amerykanów, których spotykamy chwilę po ich powrocie z morza, podkreśla jednak dodatkowy, emocjonalny koszt takiej „atrakcji”. Śmierć wielkiej orki, której stali się świadkami, nawet dla średnio wrażliwego przybysza musi być drastycznym i bardzo smutnym przeżyciem.
Powinniśmy byli zostać na brzegu. Trudno się po tym otrząsnąć – mówią wyraźnie przygnębieni. Nietrudno uwierzyć. Dla nas dostatecznie przykrym widokiem jest samo ciało orki, przyholowane przez dumnych łowców na skraj plaży. Jak na ironię, zabójcą pięknego walenia okazuje się „nasz” Ignasius! Z zawodową rzeczowością, pokazując rany na martwej zdobyczy, objaśnia nam sposób, w jaki uśmiercił zwierzę: ślad po uderzeniu harpunem, szramy po burtach dwóch łodzi, które zablokowały orkę w morderczym uścisku, dziurę na linę holowniczą, przewierconą przez płetwę grzbietową…
Wieczorem musimy wyprzeć ten obraz z wyobraźni – orka (jedna z dwóch zabitych tego dnia) trafia na stół w charakterze dania na kolację. Podobnie jak nasi gospodarze nie mamy większego wyboru, w Lamalerze trzeba cieszyć się z tego, że w ogóle coś leży na talerzu, a mięso wydarte morzu to często jedyne dostępne tu źródło kalorycznego pożywienia. W tej części wyspy nie rosną nawet palmy kokosowe, a warzywa stanowią rzadki i drogi, bo importowany rarytas. Dodatkiem do orki, przypominającej smakiem gorzkawą, twardą wołowinę, jest „warzywo” zastępcze: ugotowane liście z mizernego, podobnego do akacji drzewa rosnącego przed domem. Życie mieszkańców wsi wyglądałoby inaczej, gdyby nie skrajnie suchy klimat Lembaty (rocznie jedynie 60 mm opadów), który sprawia, że również rezerwy pitnej wody są tu ograniczone i często niewystarczające. Nasz wyjazd z Lamalery przyśpieszył właśnie przedłużający się brak wody w wioskowym wodociągu, zmuszający ludzi do pieszych wędrówek po wodę do odległych studni.

 

OKRAŚĆ ZABÓJCÓW

 

Trudna walka o przetrwanie, trwająca w Lamalerze od dnia, w którym osiedlił się tu pierwszy rybak, toczy się na wielu polach bitewnych. Do odwiecznych zmagań jej mieszkańców z siłami natury coraz częściej dochodzą jednak problemy stwarzane przez innych ludzi. Trudno przewidzieć, jaki skutek odniosą interwencje organizacji ekologicznych, oskarżających wielorybników o rzeź chronionych gatunków zwierząt. Los żyjących w tutejszych wodach wielorybów też nie jest pewny – wiele może zmienić rozważana przez potężne koncerny wydobywcze idea eksploatacji wykrytych na Lembacie złóż złota, która odbiłaby się fatalnie na stanie środowiska naturalnego w całej okolicy. Póki co, rybacy z Lamalery robią jednak skuteczny użytek z odziedziczonych po przodkach talentów surwiwalowych. Gdy trzeba, uświęcając cel dość podstępnymi środkami.
Co to jest? – pytamy na widok zaskakująco nowoczesnych urządzeń z długimi antenami, opartych o ścianę drewutni bezrękiego Markusa. Markus uśmiecha się rozbrajająco:
To japońskie boje do lokalizowania dużej zdobyczy. Odkąd Japończycy je tu zainstalowali, skończyły się dla nas udane połowy rekinów. Teraz, gdy wyjęliśmy je z wody, połowy znów są obfite!