Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2005-01-01

Artykuł opublikowany w numerze 01.2005 na stronie nr. 56.

Tekst i zdjęcia: Bolesław A. Uryn,

Spotkałem mongolskiego yeti!

TO MUSIAŁ BYĆ AŁMAS

Azja Centralna jest największą na świecie koncentracją terytoriów niedostępnych dla człowieka. Wysokogórskie, odludne i dzikie tereny Afganistanu, Bhutanu, Chin, Indii, Kazachstanu, Kirgistanu, Nepalu, Pakistanu, Uzbekistanu, Rosji i Mongolii są domem wielu rzadkich zwierząt i... yeti.

 

 

Busijn Tajga, północna Mongolia, sierpień 1998

 

Doskonałe przygotowanie, uczestnicy – profesjonaliści o wysokich kwalifikacjach, świetnie dobrany sprzęt, broń, przewodnik – miejscowy myśliwy – Mongoł, który zęby zjadł, polując w tajdze, wszystko to gwarantowało bezpieczny przebieg wyprawy.
Obóz rozbiliśmy w bezludnej, górskiej tajdze, tam, gdzie strome stoki gór dochodzą do samej rzeki, a ta przełomem, na wysokości ponad dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza, przebija się do Sziszchidu – Jeniseju. Miejsce na obóz było fatalne i z trudnością znalazłem maleńki skrawek równego terenu na rozstawienie namiotów, za to konie miały wiele zielonej trawy.
W ciemnościach nocy echo odbija od stoku góry na przeciwległym brzegu rzeki głośne ryki jakichś dzikich zwierząt. Wali się tam coś z hukiem do wody. Wygląda na to że, w pobliżu rozgrywa się jakiś zwierzęcy dramat. Może to poluje irbis – pantera śnieżna – i napastowana ofiara uciekając, skoczyła z wysokiego brzegu do rzeki? Może rosomak?
Nad ranem obudził mnie hałas przewracanych naczyń kuchennych pozostawionych przez nas wieczorem koło wygaszonego ogniska. Ktoś się tam po ciemku tłucze...
Świt i pobudka. Zaspany wyczołguję się z namiotu. Wstałem pierwszy, więc muszę iść i rozpalić ogień ogniska. A tam przykra niespodzianka. W naszej obozowej kuchni znajduję straszny bałagan. Stoję jak głupi, klnę i nie mogę uwierzyć własnym oczom. Gary są porozrzucane wokół ogniska. Śniadania nie będzie, bo wczorajsza zupa, zostawiona w kociołku na rano, jest rozlana. Pojemnik na wodę pusty – też leży przewrócony. Gorzej – wodoodporny wór z żarciem jest rozerwany, konserwy rozsypane, a makarony, ryż i herbata walają się mokre w trawie.
Na moje wrzaski wychodzi z namiotu zaspany kolega i wstaje Erdene. Nasz mongolski przewodnik po dokładnych oględzinach śladów na ziemi, nagle krzyczy – AŁMAS..! AŁMAS...!, biegnie po karabin, przeładowuje go i pędzi do koni. Wygląda na to, że się czegoś przestraszył, obawia się o konie i chce sprawdzić, czy nic im się nie stało. Na szczęście okazuje się, że pasą się spokojnie i są wszystkie. Erdene wraca, ale jest wyraźnie mocno wystraszony. Stwierdza autorytatywnie i zupełnie poważnie, że szkody w nocy nie zrobił żaden z nas.
– Nie było to również zwierzę – pantera czy niedźwiedź – mówi.
Do obozu nocą przyszedł pożywić się gospodarz gór – ałmas! To odgłosy jego – prawdopodobnie nieudanego – polowania słyszeliśmy nocą.
– Był głodny – twierdzi mocno zdenerwowany Mongoł. Najlepiej, abyśmy natychmiast stąd odjechali!
Erdene z karabinem ostrożnie obchodzi całą okolicę i szuka śladów bytności człowieka gór. W końcu woła nas i pokazuje wyraźne ślady wielkich stóp, odciśniętych w błocie na brzegu. Jurek – doświadczony myśliwy i tropiciel – dokładnie ogląda ślady i zdziwiony stwierdza, że rzeczywiście – nie są to doskonale mu znane ślady misia! – Zbyt duże, zbyt wąskie, zbyt płytkie, odciśnięte są paluchy, a nie widać pazurów – mówi zadziwiony. No i wyraźnie widać, że była to istota dwunożna, a przecież niedźwiedź chodzi na czterech łapach!
Bardzo żałuję, że nie mam ze sobą gipsu do wykonania odlewów śladów widocznych na wilgotnej ziemi. Niestety, jedyne, co mogę zrobić, by mieć dowód wizyty ałmasa, to wykonać kilka zdjęć tych charakterystycznych wgłębień. Fotografuję je pod różnymi kątami – może będzie coś widać? Choć wątpię, bo czarne błoto zagłębienia wypełnia mętna woda. To tak, jakbym fotografował czarnego kota na pryzmie węgla...

 

Przy ognisku trafia się okazja pogadać o ałmasie.

– Jest wielki – mówią – ma ze trzy metry wzrostu i wielkie kły.

Obiecałem sobie, że tu jeszcze powrócę.

 

Śmierdzi i gwiżdże

 

Przyjechali goście – grupa Mongołów podróżujących w kierunku „zielonej” granicy.
Przy ognisku trafia się okazja pogadać o ałmasie z miejscowymi ekspertami. Wiedzą już o nocnej wizycie w obozie i potwierdzają, że to musiał być ałmas. Ale traktują go w sposób naturalny – jak jedną z wielu żywych, myślących istot, a spotkanie z nim tak jak z odległym, rzadko odwiedzanym sąsiadem. Twierdzą, że wprawdzie żyje on głównie na zachodzie Mongolii, w górach Ałtaj, ale często przywędrowuje i tutaj, ponieważ tu – wysoko w górach i już blisko granicy – nikt go nie niepokoi.
– Zdarza się – mówią, że zimą porywa im bydło, ale rzadko, bo wielkie i rogate jaki potrafią się przed nim obronić. Tak więc raczej żyje w przyjaźni z pasterzami. Czasem ałmasa widują myśliwi, którzy w trakcie polowań na sobole tygodniami koczują w najdzikszych i najwyższych ostępach górskiej tundry po obu stronach granicy. Ale udaje im się go zobaczyć tylko zimą i to z daleka, gdy jego sylwetka jest dobrze widoczna na białym śniegu. Trudno go wytropić, bo zawsze pierwszy zauważa człowieka i tak szybko ucieka w góry, że nawet na koniu nie można go dogonić.
Na pytanie, jak wygląda ałmas, otrzymuję liczne odpowiedzi.
– Jest wielki – słyszę – ma ze trzy metry wzrostu, małą głowę i wielkie kły. Inny twierdzi, że wzrostem i wyglądem przypomina człowieka, tylko pokrytego czarną sierścią, chodzi z wielkim drągiem i brzydko pachnie. Czasem bywa okręcony skórą zdartą z upolowanego zwierza. Po intensywnym zapachu (a raczej okropnym smrodzie), który pozostawia za sobą, można poznać, że tędy niedawno przechodził lub że jest w okolicy.

 

 

Ałmas? Oczywiście!

 

Potem, w Ułan Bator, nasza przygoda nie wywołała specjalnego zdziwienia. Na moje pytanie o mongolskiego człowieka gór i śniegu, usłyszałem, że (...) „oczywiście, ałmas żyje w Mongolii i pewnie już niedługo go znajdziemy!” Tak z głębokim przekonaniem powiedział mi Nyambat – poważny, utytułowany naukowiec z uniwersytetu w Ułan Bator.
Zapytałem, kogo się spodziewają znaleźć.
– „Człowieka śniegu” albo inaczej – „człowieka z gór”. Yeti, nazywanego u nas ałmasem, co znaczy „dzikim człowiekiem”. Jest on nagi, czarnobrunatny, człekokształtny, olbrzymi jak żydowski golem (wzrost około dwóch metrów – przyp. aut.), chodzi na tylnych łapach (nogach), ma długie ręce, jest silnie owłosiony, ma małą głowę, ale twarz większą niż człowiek. Grzywą zasłania mu oczy i większą część twarzy. Szybko biega, nie mówi, tylko przeraźliwie gwiżdże, czasem wrzeszczy i ryczy, a głos ma wówczas wstrętny, chrapliwy. Najczęściej jest samotnikiem. Śmierdzi okropnie. Żyje wysoko w górach, tam, gdzie się kończy tajga, a zaczyna tundra. Żywi się, polując na dzikie renifery i jelenie, choć gdy jest głodny, to nie gardzi owcami z dolin. Je także jagody leśne i grzyby. Mieszka w norze lub jaskini. Nie pływa, nie lubi wody, wręcz się jej boi. W zimie, gnany silnymi chłodami i głodem, schodzi w niższe partie gór i pojawia się w pobliżu siedzib ludzkich, kradnąc zwierzęta hodowlane.
Pozostało mi tylko obiecać sobie, że w przyszłości wrócę tu na dłużej i będę kontynuował poszukiwania tajemniczego stworzenia. Na taką okazję przyszło mi długo czekać. Aż do roku 2004.

 

 

Ałmas, yeti, czuczunaa...

 

Dane przemawiające na korzyść istnienia ałmasa-yeti, o małpiej, niedźwiedziej lub wręcz ludzkiej naturze, stanowią dzisiaj materiał imponujący bogactwem i różnorodnością. Na poparcie tezy są przytaczane takie dowody jak legendy, zapiski w starych księgach, szczątki przechowywane w świątyniach, olbrzymie zęby znalezione przez profesora Koenigswalda, relacje ze spotkań i zdjęcia, między innymi zrobione przez Erika Shiptona, kierownika brytyjskiej wyprawy alpinistycznej w 1951 roku, czy też ślady znalezione przez słynnego himalaistę Hillary'ego, liczne relacje naocznych świadków, itp.
Od czasu do czasu w Mongolii pojawiają się nowe informacje o spotkaniach z ałmasem czy znaleziskach szczątków i relacje naocznych świadków, którzy twierdzili, że spotkali dzikiego czy leśnego człowieka. Ma tam różne nazwy w zależności od regionu występowania, na przykład w tundrze i tajdze nad Jenisejem zwą go „tung”, gdzie indziej – „czuczunaa”, ponadto bywa nazwany „girkyczawylinem”, „uten-ehti-agenem”, itd.
Zauważmy, że – w odległych od siebie regionach Azji, niezależnie od miejscowej nazwy – stwór ten był i jest zawsze prawie identycznie opisywany, pomimo że prostych ludzi, którzy go widzieli, oddzielały znaczne odległości (brak możliwości przepływu informacji), dzieliły języki, kultury i lata. Naukowcy twierdzą, że świadczy to pośrednio o tym, że ałmas istnieje. Niestety – dotychczas nikt nie udokumentował naukowo lub wiarygodnie istnienia humanoidów w Mongolii.
W 1951 roku alpinista Eric Shipton zrobił pierwsze wyraźne zdjęcie śladów stworzenia ye-teh. Potem w 1956 roku poważny argentyński profesor Orlando Rene Brave poinformował prasę o spotkaniu w Himalajach yeti, zwanego tam metohkanami. Wywołało to burzliwą światową dyskusję naukowców dotyczącą pytania – czy żyją w wysokogórskich obszarach tego regionu jakieś nieznane dotąd nauce zwierzęta?
Wbrew pozorom nie jest to pytanie niedorzeczne, ponieważ w ostatnim stuleciu poszukiwania badaczy, rozpoczęte właśnie na podstawie legend ludowych lub współczesnych doniesień, doprowadziły do odkrycia w tym regionie wprawdzie nielicznych egzemplarzy, ale NOWYCH gatunków zwierząt, na przykład irbisa – pantery śnieżnej, zwierzęcia kin (złotorune ta-kin), białego niedźwiedzia pei-hsiung i małpy wysokogórskiej Thinopitecusa. Życie tych nowo odkrytych zwierząt jest ciągle tajemnicą, bowiem niewielu ludzi widziało je w warunkach naturalnych.
Ale fakty te bezspornie wykazały, że odludne obszary wysokogórskie Azji Środkowej kryją w sobie liczne zakątki nietknięte stopą człowieka, w których żyły (lub mogą wciąż żyć) nieznane nauce zwierzęta. I, uwaga! W każdym z powyższych przypadków informacje o istnieniu tych zwierząt odnajdowali najpierw sinolodzy i historycy sztuki na bardzo starych naczyniach i obrazach oraz w legendach.
Ogromne, odludne regiony Mongolii (powierzchnię połowy Europy zamieszkuje zaledwie nieco ponad dwa miliony ludzi, z czego połowa jest zgromadzona w kilku miastach) nie były eksplorowane przez badaczy i wciąż stanowią białą – naukową – plamę! Wysokogórska tundra, śniegi i lodowce, mrozy, mordercze wichury, straszne burze itp. oraz ogromne odległości od zaplecza cywilizacyjnego (i brak akceptacji poszukiwań przez władze mongolskie) utrudniają eksplorację i nie pozwalają na zdecydowaną odpowiedź, czy w Mongolii żyją ałmasy, będące endemicznym, nieznanym gatunkiem zwierzęcia.

 

Całkowicie bezludne góry, niedostępne i okryte wieczną zmarzłocią, nękane strasznymi burzami, huraganowym wiatrem, pożarami, mrozami do minus 50 stopni Celsjusza... to terytorium groźne dla obcych i miejscowych. Upiorna tajga i „księżycowa” tundra, taka „czarna dziura”, ciągle czekają na odkrywców ukrytych tam tajemnic (podobnie jak i na przykład trzystumetrowe głębiny mongolskiego jeziora Chubsuguł). Tajemnic dinozaurów, czasów chanów i przyrody. Trwanie mitu (lub istnienie zwierzęcia) zależy od istnienia takich ostatnich obszarów dzikiej przyrody i ten sygnał podaję wszystkim pod rozwagę. Bez nienaruszonego, dziewiczego środowiska nie będzie ałmasa lub nawet legend o nim.

Wiele dni marszu przez góry i rzeki.

Biwak w wąwozie był niewygodny i niebezpieczny. Woda w każdej chwili mogła gwałtownie wezbrać.

 

Ułan Tajga, północna Mongolia, lato 2004

 

(...) po pięciu dniach jazdy samochodem dotarliśmy do Mörön – stolicy ajmaku chubsugulskiego. W Cagaan Nuur znalazłem po kolejnych dwóch dniach jazdy. Przenocowaliśmy w jurcie u Erdene i już następnego dnia przesiedliśmy się na konie. Szybko dotarliśmy do górnego Tengyzu. Te dni konnej podróży przebiegającej wzdłuż rzek zaowocowały w moim notesie następującymi uwagami: „Zupa rybna zrobiona na głowie złapanego tajmienia jest pyszna, a marynowane filety rybne robią furorę...” oraz – „w nocy spadł śnieg. Wieje wiatr i jest bardzo zimno, rano straszna mgła...! Mokro, wszędzie teren zalany wodą, nie ma gdzie rozbić namiotów, bo albo woda, albo dżungla krzewów... Była straszna burza. Po raz pierwszy obserwuję poziome pioruny...”.
Męczący marsz konny przez góry ciągnął się długo, nim – wreszcie – dotarliśmy do najdalszego północnego krańca naszej wyprawy, skąd dopiero mogliśmy odbić na południowy zachód. Tyko tak mogliśmy ominąć łańcuch wysokich gór, ze szczytami sięgającymi 3500 metrów. Ociepliło się. Poprawa pogody zaowocowała masowym pojawieniem się komarów i meszki. Drobniutkie owady dotkliwie gryzły i było ich tak dużo, że właziły w oczy i usta. Tereny, przez które wędrowaliśmy na koniach, były porośnięte gąszczem krzewów, pokryte bajorkami i kamieniami. Nic, tylko czarne błoto, a w nim kępy wysokiej trawy i twarde krzewy.
Gdy już byliśmy wysoko w górach – nadszedł niż. Jak zaczął padać ulewny deszcz, to lał przez cały dzień. Mróz, zimno, wiatr itp. znoszę dobrze, ale wilgoci nie lubię. W nocy namiot pokrył się pancerzem lodu o grubości centymetra i zrobiło mi się igloo. Potem przyszedł śnieg. Powierzchnia rzeki dymiła...
Erdene szamanił na intencję poprawy pogody.
Kolejne dni zafundowały nam przeprawy przez trzy rzeki. Potem były same ostre podjazdy i zjazdy. Upadłem z koniem. Jak zawsze dziwiłem się, jak te mongolskie koniki potrafią dać sobie radę tak wysoko i w takim terenie.
Już połowa września. Dzisiaj Erdene mówi, że doszliśmy do celu wyprawy. Właśnie tutaj mamy szansę na znalezienie ałmasa. Jesteśmy w miejscu niedostępnym dla ludzi i zwierząt i właśnie tu – ponoć – chroni się on przed ludzkim wzrokiem. Nawet myśliwi tu nie zaglądają, bo się boją. Mongoł każe mi iść wzdłuż rzeki, wąskim pasemkiem brzegu tuż przy pionowej, skalnej ścianie wąwozu i szukać tam śladów. Przez całe dni penetruję okolicę po obu stronach rzeki. Niestety, bez rezultatu”.
Aż pewnego razu...

 

 

Czaszka ałmasa

 

Wędrując po skalnym rumowisku, nagle poczułem wstrętny zapach. Od razu przypomniały mi się wszystkie opowieści o smrodzie wydzielanym przez ałmasy i podniósł poziom adrenaliny. Smród dochodził gdzieś z góry. Musiałem się zatem zabawić w alpinistę. Wróciłem do obozu po inne obuwie, linę alpinistyczną, pas z karabinkiem, rękawiczki i asekuranta.
Kilkakrotnie ponawiałem próby wspinaczkowe, nim trafiłem na miejsce, skąd wydzielał się ten smród. Odszukałem niewielką jaskinię, usytuowaną wysoko na zboczu skalnym, a w niej znalazłem tylko obrzydliwe, rozkładające się resztki jakiegoś zwierzęcia kopytnego. Fragmenty kończyn pokrytych gnijącą skórą, żebra, kręgosłup. Kilka czystych kości zrzuciłem na dół, by pokazać je Erdene. Wróciliśmy do obozu.
Po oględzinach kości mój mongolski przyjaciel stwierdził, że są to szczątki sarny, która – jakimś dziwnym sposobem – trafiła do tej jaskini wysoko na zboczu góry i tam zdechła. Może płynęła z powodziową wodą – dumał. Albo – podniecił się – może porwał ją ałmas, zabił i przyniósł do domu? Erdene poradził, abym jeszcze raz wdrapał się na górę i dokładnie obejrzał jaskinię i jej okolice.
Szczegółowe oględziny jaskini nie były łatwe ani przyjemne. Aby móc wczołgać się głębiej, musiałem odsunąć patykiem gnijące szczątki. Było ciasno i bałem się, czy się wydostanę z powrotem.
W końcu wlazłem do środka. Zapaliłem latarkę i wyginając się jak wąż (oraz walcząc z odruchem wymiotnym), świeciłem po kątach. I wtedy TO zobaczyłem! Stare kości, bielejące w półmroku. Dwie czaszki. Dziwne, wielkie. Na wpół zagrzebane w piachu. Jakby ludzkie!!! Z ziemi wystawały jeszcze jakieś zęby.
Ostrożnie wydobyłem z ziemi obie czaszki i szczękę. Włożyłem je do plecaczka i spuściłem na dół do kolegi. Jeszcze patykiem przeorałem całą jaskinię, szukając w piasku innych kości. W końcu zszedłem na dół. Erdene obmył czaszki w rzece i obejrzał je dok ładnie. Z niecierpliwością czekałem na jego opinię.
Wreszcie, ponaglany, wykrztusił:
– Ta większa, z zębami to... nie znaju. Ta mniejsza jest na pewno ałmasa. Jaskinia była jego domem, gdzie się chronił, przynosił upolowaną zdobycz. Pewnie stary ałmas tam zdechł albo powodziowa woda go utopiła...
Teraz sam dokonałem oględzin. Jedno znalezisko wyraźnie wyglądało na dużą ludzką mózgoczaszkę, chociaż jej kształt był jakby nieco inny. Brakowało, niestety, szczęk z zębami. Druga czaszka spełniała moje (i na przykład Reinholda Messnera) wyobrażenie o dzikim ałmasie. Miała solidne kły, wskazujące na drapieżnika.
Pieczołowicie chroniąc znaleziska, podnieceni i rozgorączkowani, wróciliśmy do obozu. Dwoma aparatami obfotografowałem kości ze wszystkich stron. Potem zapakowałem czaszki w ręczniki i zamknąłem do aluminiowych pojemników. Znalezisko zabiorę do Polski – zadecydowałem, przeszmugluję (jeśli nie dostanę zgody na wywóz) i przekażę antropologom do badań.
Długo myłem się w rzece, by usunąć trupi odór zgnilizny.
Erdene zamknął się w swoim namiocie i szamanił. Do późna słyszeliśmy jego monotonny śpiew.
Co za emocjonujący dzień!
Coś takiego. Znalazłem czaszkę ałmasa!!!

 

Miałem iść wzdłuż rzeki, wąskim pasemkiem brzegu tuż przy pionowej, skalnej ścianie wąwozu i szukać tam śladów.

Ostrożnie wydobyłem z ziemi obie czaszki i szczękę.

Nie pojechałem zabrać z powrotem swojego znaleziska. Pozostało tam, gdzie Mongoł zadecydował.

 

Profanacja i kara

 

Powoli zbliżał się kres naszej wędrówki i trzeba było wracać do cywilizacji. Mając takie znalezisko, już mogłem wracać „z tarczą” i nie mogłem się doczekać zaprezentowania znaleziska fachowcom!
Ostatni biwak przed powrotem do cywilizacji wypadł nam w miejscu, gdzie na odległym wierzchołku góry stał wielki i piękny kurhan wotalny obo. Odpoczywaliśmy cały dzień, piorąc i zmywając z ciał wielotygodniowy brud. Erdene dokądś pojechał. Wrócił dopiero wieczorem i jakoś się dziwnie zachowywał. Był nieswój i mrukliwie odpowiadał na moje żarty. Skarżył się na ból w piersiach i poprosił o leki. Nie jadł i szybko poszedł spać. Znowu szamanił nocą w swoim namiocie...
Następnego dnia, przy pakowaniu, zauważyłem, że pojemnik z czaszkami jest lekki. Okazał się pusty i zrozumiałem, co się stało. To Erdene... Poszedłem do chłopaka, bez słów pokazując mu puste aluminiowe pudło. Ten odwracając wzrok, powiedział tylko: – „Bolik, uuczłaaraj (przepraszam), ty znajesz...”.
Zrozumiałem, co się stało i dlaczego. Erdene zreflektował się, zabrał moje znalezisko – czaszkę ałmasa i na szczycie góry, na tym obo, złożył ją bogom w ofierze. Oddał to, co było ich własnością, a nie moją. Bowiem zgodnie z wierzeniami Mongołów (niezależnie, czy tych prostych z tajgi, tych miejskich, czy nawet naukowców z uniwersytetu), nie wolno szukać, a tym bardziej zabierać szczątków ludzkich. Nie wolno rozgrzebywać starych kurhanów, prowadzić prac archeologicznych, szukać grobu Czyngis-chana itp., bowiem wszystko to może sprowadzić wielkie nieszczęścia. I dlatego Erdene – syn szamanki – zadecydował, że znalezisko powinno wrócić do bogów ziemi i nieba, a nie zostać sprofanowane przez naukowców. Wystraszył się o własny los, przeraził się tego, co się stało, czego się dopuściliśmy... klątwy, kary bogów, które mogły spaść na nas i dlatego pozostawił kości na świętym kurhanie. Między innymi leżącymi tam czaszkami – argali, wilków, niedźwiedzi, owcy z trzema rogami itp. Wystraszył się, że znalezisko sprowadzi nieszczęście, a może nawet śmierć na tych, którzy je zabrali! Chorobę, która JUŻ go dotknęła!
Taka jest Mongolia! Tacy są tam ludzie, ich obyczaje, wierzenia... Tam do niedawna nie grzebano w ziemi zwłok zmarłych, a pozostawiano na uroczyskach, na pastwę drapieżnego zwierza i ptactwa! Rozszarpywały je orłosępy i wilki! Dziś chowa się zmarłych daleko i wysoko w górach, przykrywa kamieniami i... zapomina się o tym miejscu.
Jeżdżę do tego „zaginionego” świata od dziesięciu lat i mam tę świadomość, że za każdym razem cofam się w magiczny XIV wiek. I szanuję wierzenia miejscowych, ich obyczaje i prawa. Zatem trudno, nie pojechałem zabrać z powrotem swojego znaleziska. Pozostało tam, gdzie Mongoł zadecydował. Mnie pozostały przeżyte emocje, satysfakcja z odkrycia i zdjęcia, które Wam prezentuję.

 

 

Czy to był on?

 

Czy my wtedy w mongolskiej, górskiej, bezludnej tajdze zetknęliśmy się z ałmasem?
Cóż – wierzę własnym oczom, śladom w błocie, doświadczeniu mongolskiego przewodnika i – przede wszystkim – myśliwskim kwalifikacjom mojego ówczesnego partnera – Jerry'ego. Twierdzę zatem, że wtedy naszego obozu na pewno... NIE ODWIEDZIŁ NIEDŹWIEDŹ! Pozostaje pytanie – w takim razie kto?! Jakiś zdziczały i głodny przestępca – zbieg o kolosalnych, gołych stopach? Samotnik, pustelnik od lat ukrywający się na bezludziu? Czy też ktoś specjalnie nocą porobił ślady stóp i zniszczył nam zapas jedzenia? Zrobił nam głupi, złośliwy dowcip. Na takim odludziu?!
A znaleziona w tym roku czaszka? Niewątpliwie humanoida! Lub ta druga, idealnie pasująca do teorii Messnera o yeti? Znowu, po wyeliminowaniu prostych wyjaśnień, nasuwa się jedyna, logiczna odpowiedź...

 

 

„Bracia” ałmasa

Na początku października 2004 roku magazyn naukowy „New Sciencist” doniósł, że w tropikalnych lasach Konga odkryto gigantyczne małpy. Są one znacznie większe od goryli. Mierzą około dwóch metrów i ważą do 120 kilogramów.
Ale nie tylko w dżunglach kryją się nieznane nam dotąd gatunki zwierząt. Naukowcy powiadomili także o odkryciu nowego gatunku wieloryba. Na łamach magazynu „Nature” opisano wyłowionego z Morza Japońskiego dziesięciometrowego walenia. „Testy DNA wykazały, że mamy do czynienia z nowym, nieznanym nauce gatunkiem...” – podał Tadasu Yamada z Narodowego Muzeum Nauki w Tokio. O nieznanych dotąd zwierzętach będziemy pewnie słyszeli coraz częściej, bowiem działa projekt, w ramach którego naukowcy z 53 krajów starają się skatalogować jak największą liczbę nowych gatunków...