Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2005-03-01

Artykuł opublikowany w numerze 03.2005 na stronie nr. 82.

Tekst: Z Janem Szulcem rozmawia Dorota Kobierowska,

Ósmy skalp Lodowych Wojowników


Sziszapangma (8027 m n.p.m.) to ósmy z czternastu ośmiotysięczników zdobyty zimą. Stało się to po 17 latach przerwy. Poprzednio takiego wyczynu dokonał Krzysztof Wielicki w 1988 roku, gdy osiągnął wierzchołek Lhotse. Wszystkie osiem pierwszych zimowych wejść na najwyższe szczyty to dzieło Polaków – nie bez racji nazywanych Lodowymi Wojownikami. Wraz z Piotrem Morawskim 14 stycznia 2005 roku na szczycie stanął uczestniczący w wyprawie Włoch Simone Moro. Była to druga próba zdobycia Sziszapangmy zimą. Po raz pierwszy Polacy pod wodzą Jana Szulca zmierzyli się z tą górą w styczniu ubiegłego roku. Bez powodzenia.

 

 

To jest nowa jakość

Rozmowa z Janem Szulcem, kierownikiem zimowej wyprawy na Sziszapangmę

 

 

• Po siedemnastu latach ponownie Polak zdobył zimą ośmiotysięcznik, udowadniając, że ekstremalna zimowa himalajska wspinaczka jest w dalszym ciągu polską specjalnością. Twoja wyprawa jest kolejną zmianą w sztafecie rozpoczętej przez narodową zimową wyprawę na Mount Everest, kierowaną przez Andrzeja Zawadę.
– Nasze zimowe wejście na Sziszę ma także związek z Andrzejem. Kiedy w 1996 roku spotkaliśmy się po powrocie z wyprawy organizowanej przez Klub Wysokogórski „Trójmiasto”, podczas której szóstce z nas udało się osiągnąć wierzchołek Sziszapangmy, Andrzej gratulował sukcesu, mówiąc, że byłby on jeszcze większy, gdyby udało się go powtórzyć zimą. Obiecałem mu, że wrócimy na Sziszę zimą. Udało się dotrzymać słowa, tylko szkoda, że Andrzej tego nie doczekał.


• Tym razem na szczycie wraz z Polakiem Piotrem Morawskim stanął Włoch Simone Moro.
– Po ubiegłorocznej zimowej wyprawie na K2 doszły nas wieści, że Włosi przygotowują się, żeby zimą zaatakować Sziszę. „Musisz zawalczyć, żeby nie weszli bez nas, ewentualnie wejdziemy razem” – radził Krzysztof Wielicki. Okazało się jednak, że Simone Moro, który organizował włoską wyprawę, nie skompletował składu i dołączył do nas.


• Ilu was było?
– Pięciu wspinaczy, kucharz i jego pomocnik.


• To bardzo mało.
– Myślę, że nasza wyprawa wprowadzi nową jakość do zimowego himalaizmu. Udowodniliśmy, że niewielki zespół himalaistów jest w stanie pokonać ośmiotysięcznik zimą.


• Jaki jest patent na sukces?
– Szybkość i niezawodność. Znaliśmy się wzajemnie z wyprawy zimowej na K2. Udało mi się utrzymać ten zespół. Podczas górskiej akcji nie straciliśmy ani jednego dnia. Świadomość, że jest nas tylko pięciu, była niesłychanie mobilizująca. Każdy czuł odpowiedzialność, że nie może zawieść, bo wszystko się posypie. Bywały dni, kiedy w bazie zostawał tylko kucharz, bo wszyscy wspinacze działali, wytyczając linami poręczowymi drogę na szczyt. Do bazy schodziliśmy tylko po to, żeby uzupełnić bilans energetyczny i zjeść coś bardziej treściwego. Zimą organizm spala o wiele więcej kalorii i szybciej się traci na wadze, około dwóch i pół kilograma w ciągu tygodnia.


• To nie jedyna różnica między letnią a zimową wspinaczką w Himalajach.
– Zimą jest ciężko przede wszystkim z powodu zimna i wiatru. W tych warunkach wysiłek jest nieporównywalny. Zimą w Himalajach nie ma śniegu. Wiatr wywiewa wszystko do gołego lodu. Wielkie lodowe ściany trzeba pokonywać, wspinając się na przednich zębach raków. W Himalajach zawsze wieje, ale zimą prędkość wiatru sięga siedemdziesięciu metrów na sekundę. Taki huragan porywa namioty, łamie maszty. Wówczas nie ma mowy o żadnym wspinaniu. O wiele dłużej trwa przygotowanie do wspinaczki. Nie ma wody, do wszystkiego trzeba ją topić z lodu. Za każdym razem trwa to do dwóch godzin.


• Pomocą były ubiegłoroczne doświadczenia spod Sziszy.
– Tylko że w tym roku zostaliśmy zmuszeni, żeby wejść innym wariantem. Planowaliśmy osiągnąć wierzchołek drogą hiszpańską, która wyprowadza bliżej wierzchołka i oszczędza wspinaczowi wysiłku pokonywania długiej grani wystawionej na wiatry. Jednak w ubiegłym roku wszedł na szczyt Jean-Christophe Lafaille, poręczując kuluar, którym wiodła nasza droga. Nie mogliśmy jej powtórzyć. Zdecydowaliśmy się na schowaną w ścianie drogę brytyjską. Można było w niej działać także podczas gorszej pogody.


• Kiedy podczas wspinaczki był taki moment, że wiedziałeś, iż sukces już jest w zasięgu ręki?
– W zeszłym roku z powodu pogody koledzy zawrócili w czasie ataku szczytowego, kiedy do celu było zaledwie 260 metrów. Niczego nie można być pewnym, kiedy w ciągu dwóch, trzech godzin wiatr potrafi zmienić się w huragan wiejący z prędkością 150 kilometrów na godzinę. Wtedy trzeba szukać namiotu lub opuścić ścianę.


• W tym roku sprzyjało szczęście czy pogoda była łaskawsza?
– Pogoda była normalna, zimowa. O tyle mieliśmy szczęście, że kiedy Piotr i Simone zakładali „dwójkę”, to tego dnia wiatr nieco osłabł. Zachęciłem ich, by skorzystali z warunków i szli jak najwyżej. Gdyby nie to, pewnie jeszcze długo siedzielibyśmy w bazie, czekając, kiedy zelżeje wiatr. Cała ściana była zaporęczowana. Byliśmy zdeterminowani, gotowi czekać na niezbędne dwa dni względnej ciszy, aby wejść na szczyt. Wykorzystaliśmy okazję do maksimum. Wtedy jeszcze wydawało mi się, że realne jest wejście drugiego zespołu, ale noc zmieniła wszystko. Zaczęły się zimowe wichury. Nie było wyjścia, trzeba było ogłosić koniec wyprawy.