Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2010-12-01

Artykuł opublikowany w numerze 12.2010 na stronie nr. 20.

Tekst: Urszula Rzepczak, Zdjęcia: Witold Rzepczak,

Rzym na święta


Stanęłam oko w oko z kolosem. Mitycznym, nieosiągalnym tworem podręcznika do historii. Mogłam dotknąć jego murów, usłyszeć niemal szczęk mieczy walczących gladiatorów. Był rok 1984. I ja tutaj po raz pierwszy. Na wakacjach.
Jest rok 2010. To moje szóste święta w Rzymie. Dziś jestem jego częścią.

 

Cappuccino w białej filiżance, koniecznie takiej zwykłej, jak z baru, posypany nieśmiało cukrem pudrem cornetto – pusty w środku rogalik z francuskiego ciasta. Pod szklanym przyciskiem ze szkła Murano szeleszczą gazety. Niemy, lecz krzyczący tytułami wydarzeń laptop przywraca poczucie kontaktu z rzeczywistością. I ja. Na maleńkim tarasie unoszę się ponad dachami miasta. Dookoła Rzym – miasto najpiękniejsze na świecie.

 

Taką siebie widziałam, kiedy postanowiłam tu przyjechać. Tak wielu wyobraża sobie swoje rzymskie poranki, choćby mieli dla nich wykraść codzienności ledwie kilka dni. Przecież – jak pisał w listach z wygnania rzymski poeta Owidiusz – Cóż jest lepszego od Rzymu?.
Na tarasach jadają szczęśliwcy. Tylko najdroższe hotele oferują taką przyjemność – nawet zimą, jeśli nie pada. W hotelu Forum śniadaniom spożywanym na krzesełkach z wygiętego stalowego drutu towarzyszą cyklamenowe bordiury fiołków alpejskich. I widok na rzymskie fora. O tej porze fiołki pojawiają się na wszystkich otwartych przestrzeniach rzymskich apartamentów.
Balkony „z widokiem” to przywilej mieszkańców palazzi signorili, w wolnym, choć niepozbawionym złośliwości tłumaczeniu, „kamienic jaśniepaństwa”. Rzymianie uwielbiają, kiedy im się oddaje honory. W dobrym guście jest mieć znajomego ingeniere, dottore czy avvocato i tak też się do niego zwracać.
Ale są wyjątki, kiedy żadnych grzeczności się nie robi. Wobec porannego espresso, caffe latte czy cappuccino wszyscy są równi. Biorą górę barbarzyńskie maniery przybysza zza Rubikonu i szturmujesz bar. Żadnych kolejek. Lepszy jest ten, kto pierwszy do baristy krzyknie: – Caffeeeeee, per favore! Stosuję tę zasadę, odkąd pod skrzydła przyjęła mnie pewna kafejka – jedyna otwarta przed ósmą rano na ulicy Conciliazione. Sprzedawcy oklejonych kolorowymi zdjęciami samochodów z kanapkami i napojami dla pielgrzymów rozstawiają towar na budzącej się leniwie do życia ulicy, a ja w tym czasie, już w luksusie, przygotowuję się do porannych łączeń na żywo. Przychodzę tu jak po swoje. Płacę dopiero po wypiciu kawy, a nie przed, jak to jest przyjęte w miejscach opanowanych przez turystów. No i nikt nie podwaja mi ceny, gdy siadam przy stoliku, a nie piję na stojąco. W moim ulubionym barze Papagallo, niedaleko domu, w miejscu uchodzącym za nieco mniej turystyczne, rankiem jest i tak jak w wieży Babel. Trochę tylko monotematycznie: caffe e cornetto, caffe e cornetto, cornetto e caffe! Obok rumuńskich, ale i znów coraz częściej włoskich (z racji kryzysu) hydraulików pokrzepiających się w drodze do cieknącego kranu kawę popijają tam wymuskane emerytki, mamy wracające ze szkół, do których zaprowadziły dzieci, no i zawsze przystojni karabinierzy. Jednym łykiem wychylają naparstek posłodzonej nieproporcjonalnie dużą ilością cukru kawy i nie tracą nic ze swojej elegancji, wymieniają grzeczności z uwijającym się jak w ukropie barmanem. Zupełnie tak jakby nikt z nich nie miał w domu kuchni!

 

Złotym dzieciom Rzymu, motocyklistom, wszystko uchodzi na sucho: jazda pod prąd, wyprzedzanie prawą stroną, szpilki na 15 cm obcasach czy wożenie psa na przednim siedzeniu. To kasta uprzywilejowanych.

IMPERIUM TRWA

Bez imigrantów rzymianom żyłoby się trudniej – sprzątają im domy, opiekują się starymi matkami, a zimą są pod ręką z krzepiącymi pieczonymi kasztanami.

DLA SWOJAKÓW

Sfatygowane, chybotliwe stoły powystawiane na bruk, papierowe obrusy i gwar miejscowych to znak, że qui si mangia bene – tu można smacznie zjeść.

 

Gesty zamiast słów

 

Za oknem korek – pora dojazdów do pracy. Szczęście, jeśli jest poniedziałek – wtedy zwyczajowo nikt nie przychodzi do pracy na czas. Po weekendzie rzymianie dochodzą do siebie. Poranny rozgardiasz najlepiej obserwować od wtorku. Wyją klaksony zniecierpliwionych nieprzejezdnością ulicy kierowców, karabinier wychodzi przed bar, dziwiąc się, co komu przeszkadza, że przytulił się na trzeciego. Kierowca składa dłoń w cebulkę ze złożonymi czubkami palców i oburza się, machając nią to do siebie, to od siebie. – Uuuuu! Ma daiiiiii! Rzymskie onomatopeje zwłaszcza przybyszowi z północy wydają się nie na miejscu. Na przykład takie buuuu intonowane ze znakiem zapytania oznacza ni mniej, ni więcej, tylko nasze: bo ja wieeeem? Ale gest na cebulkę ma też inny przekaz – oznacza postawę defensywną lub ignorowanie przeciwnika w stylu: Daj spokój – jeden gest zamiast słów. No bo co strasznego się stanie, gdy skręcisz w lewo z prawego skrajnego pasa, uciekając z mostu Wiktora Emanuela II przed strefą ograniczonego ruchu, jaką stanowi w dzień centrum historyczne Rzymu? Wszyscy tak robią!
Barbarzyńcę z północy zatyka na widok tutejszych policjantów z drogówki próbujących kierować ruchem. Przystaje, by popatrzeć na uliczny bałagan i zgrabne policjantki z długimi, kokieteryjnie rozpuszczonymi włosami, w tak mocnym makijażu, że mogłyby natychmiast iść na kolację do restauracji. Zamiast podziwiać świeżo odnowiony bielusieńki pomnik Wiktora Emanuela II, turysta przygląda się odstawianiu bella figura, czyli pokazywaniu się z jak najlepszej strony. Na służbie czy nie. Na widok włoskich policjantek człowiek przestaje się dziwić pełnej dekoncentracji rzymskich kierowców, dodatkowo atakowanych przez notorycznie zajeżdżających im drogę motocyklistów, którzy stanowią prawdziwą plagę rzymskich ulic. Samochody są dla ludzi na motorach zbędnym elementem ruchu drogowego, który się bezpardonowo wymija i wyprzedza. Jeśli przypadkiem stajesz na czerwonym świetle jako pierwszy, możesz być pewien, że i tak pojedziesz jako ostatni za hordą motocyklistów.
Nad Tybrem bywam codziennie – samochodem lub pieszo. Lubię przechodzić przez rzekę, kiedy podnosi się tak wysoko, że zasłania przęsła mostów, burząc piękną kolistą geometrię lustrzanych odbić w wodzie, a sama woda zaś niemal przelewa się przez wały na niżej położone ulice. Im usilniej zabrania się wtedy sterczenia na mostach, tym mocniej Tyber z jego wartkim nurtem przyciąga. A my, rzymianie – bo tak w gruncie rzeczy lubimy się nazywać – kibicujemy postawionej na baczność obronie cywilnej, ale kciuki trzymamy za silny prąd, by okiem kamery uwiecznić moment, kiedy roztrzaska źle zacumowane stateczki o któreś z zabytkowych przęseł. Albo kiedy połyka deptak, ten nad samą wodą – bieżnię i trasę rowerową dla jednych, dom pod gwiazdami dla innych.
W słoneczne dni staję na jednym z mostów i budzę wyobraźnię. Myślę o tym, jak Rzym wyglądał przed wiekami. Jakże inna to była wtedy rzeka – prawdziwie życiodajna, pierwotna, pozbawiona kamiennych więzów, którymi później spięto jej brzegi w obawie przed powodziami. Widzę Zamek Świętego Anioła wbudowany jak implant w Mauzoleum Hadriana, a obok pastuszków pilnujących rogacizny na rachitycznej trawie. Do piaszczystego brzegu przycumowały łodzie z towarami – tak to oddawali XVII-wieczni artyści, choćby Gaspar van Wittel. Jego obraz przystawiający Tyber stanowi ozdobę narodowego muzeum sztuki w pełnym przepychu pałacu kardynała Barberini, późniejszego papieża Urbana VIII. Sam pałac też jest zachwycający: poraża monumentalną spiralną klatką schodową projektu Francesca Borrominiego i pełnym alegorii gigantycznym freskiem namalowanym na suficie Sali Balowej przez Toskańczyka Piotra z Cortony.

 

 

Uliczny romantyzm

 

Rzym atakuje sztuką. Dla jednych największy kaliber ma tutejsza architektura, dla innych rzeźba i malarstwo. Kiedy wspinam się po niskich, nieproporcjonalnych do wysokości holu stopniach, nie zdaję sobie sprawy, że to TE schody. Wracam. Tak jest z całym miastem, poza obiektami z pierwszych stron przewodników, o których uczymy się w szkole i na widok których stajemy oniemiali albo zawiedzeni. Najbardziej niepozorne drobiazgi bywają warte grzechu. Włosi mówią na nie piccoli gioielli – małe klejnoty, jakimi są w istocie. Zdarza mi się w myślach rozmawiać ze zdobiącymi fasady pałaców rzymskimi maszkaronami. Istoty te dysponują całym wachlarzem przekazu mimicznego: cynicznie wykrzywiają usta lub zastygają w jakimś pełnym rozdarcia krzyku. Drwią i śmieją się na przemian. Bo tutaj my jesteśmy przypadkiem, na chwilę. Im zdecydowanie bliżej do wieczności. Może kiedyś, gdy opadną już z sił i nie dadzą rady dłużej przytrzymywać się gzymsów, ktoś wykorzysta je po raz kolejny, jak to bywało w średniowieczu, kiedy w nowe mury implantowano kapitele rzymskich kolumn, fragmenty płaskorzeźb pamiętających czasy Augusta czy Trajana.
Na Zatybrzu, które mogłoby być bliźniaczą dzielnicą warszawskiej Pragi, spotykają się brodate wagabundy z psami u nogi oraz anglojęzyczni trzydziestolatkowie ze złotymi kartami kredytowymi w portfelach, którzy postanowili pooddychać wiecznością i zacumowali w ciasnym mieszkanku z widokiem na spadziste dachy z czerwonej dachówki. Chcąc wtopić się w miejscowy klimat, przybysze z zagranicy uczą się paru zdań w romanaccio – gwarze tutejszych Grzesiuków – i od niechcenia zagadują ostatnich rzymskich rzemieślników od rana tkwiących w swych ciemnych pracowniach. Kto kogo jest bardziej ciekaw? – zastanawiam się, przechodząc obok ostatniego być może w tej dzielnicy lutnika zerkającego na mnie spod zawieszonych na nosie okularów i chętnego do rozmów o przeszłości. Wzrusza mnie staruszka rozwijająca między budynkami żagiel bielizny do suszenia. Zaskakują futurystyczne noski oraz bajkowe jak kominy Gaudiego obcasy butów wystawianych w jednej z licznych minipracowni artystycznych. Buty przymierzam jednak w sklepiku z końcówkami serii – jaskini Alibaby dla turystek, które bez włoskiego obuwia z Rzymu nie wyjadą.
Obiecuję sobie, że wrócę na Zatybrze wieczorem, żeby chłonąć wielokulturowy puls tego miejsca, podziwiać pomysłowość lokalnych artystów plastyków handlujących biżuterią wytwarzaną na moich oczach. Żeby wreszcie zdobyć się na kolację w snobistycznej Antica Pesa i jedząc maleńkie arcydziełka szefa kuchni, wyobrażać sobie, jak w tym miejscu w XVII w. na granicy celnej państwa papieskiego, gdzie ważono zboże, specjalnie dla płacących taksy obywateli urządzano jadłodajnię serwującą chleb i wino. Z czasem gospoda pracowała już pełną parą i stała się popularna. Posiadała bowiem jedno z najlepszych w mieście pól do gry w bocce, czyli w kule. Na tym polu, w atrium restauracji, dziś rosną figowce. Jada się pod nimi wyrafinowaną wersję specjałów Zatybrza, między innymi jagnię w mięcie czy ogon wołowy z selerem naciowym, orzeszkami pinii oraz winogronami.
Najczęściej ląduję jednak w jednej z licznych tu gospód – osterii, w których nie wolno sugerować się nakryciem stołu. Przeciwnie, to papierowe obrusy oraz krzątający się właściciel-kucharz są znakiem, że warto wypróbować miejscową wersję uwspółcześnionych dań lokalnej biedoty: od flaków po rzymsku po serwowane zwłaszcza zimą wyśmienite dania z baraniny czy zupy, które z naszymi mają tyle wspólnego, że podaje się je w głębokim talerzu – są bowiem sosem z kawałkami mięsa, chleba i roślin strączkowych. Zastanawiam się też, kiedy i kto po raz pierwszy usmażył wyśmienite chrupiące kwiaty dyni, nadziewane maleńkimi śledzikami oraz mozzarellą, które do dziś podaje się jako przystawkę...
Na Zatybrzu zachwycam się zaadaptowanymi do roli mieszkań bramami oraz garażami z ich powystawianymi na zewnątrz donicami pełnymi kwiatów i drzewek, które ambitnie pną się w górę, w stronę słońca, przysłaniając pokryte wyblakłą ochrą odrapane tynki kamienic. Przed pierwszą ktoś wystawia tam miniaturowy stolik z krzesłem i punktualnie o równej godzinie zaczyna powolny, rytualny obiad, czyli pranzo, który na pewno zakończy się mocnym espresso.
Takie niepozorne garaże w jakimś ciemnym zaułku wieczorem mogą się też zamienić w zgrabne restauracyjki – dwa sfatygowane stoły lądują na zewnątrz, próbując utrzymać równowagę, jak nieświadome zagrożeń brukowanych ulic eleganckie turystki na obcasach, dwa inne zostają w pomieszczeniu. Rodzi się „gospoda na godziny” i tylko tu jada się prawdziwe zatybrzańskie dania. Qui si mangia bene – tu jada się smacznie! Jeśli jednak mam ochotę na odrobinę rozrywki, to albo jadam w Cencio la Parolaccia, gdzie kelnerzy obsypują gości na dzień dobry... obelgami, albo w Da Meo Patacca, gdzie przy świetle pochodni gość przygląda się zainscenizowanym kłótniom mieszkańców kamienicy. Trzeba być przygotowanym, że nie zawsze w takich miejscach istnieje drukowane menu. Kiedy trafiłam do dzielnicy Garbatella – gdzie swoją pracę duszpasterską zaczynał młody Karol Wojtyła – korpulentna właścicielka gospody wyglądającej z zewnątrz jak magiel, a od środka jak lokal gastronomiczny peerelowskiej gminnej spółdzielni, podeszła do stolika i zapytała: – To co jemy? W odpowiedzi na nasze szeroko otwarte ze zdziwienia oczy z prędkością karabinu maszynowego wyrecytowała jadłospis z pamięci. Kiedy skończyła, nie byłam w stanie przypomnieć sobie żadnej z przystawek. Zaczęła więc od nowa.

 

Lubię chodzić aleją Lungotevere wzdłuż rzeki po tej stronie, skąd lepiej można zobaczyć Watykan. Wspaniały widok uzupełniają splątane, pozbawione o tej porze roku liści cętkowane platany.

 

Dobre zawiesiste zupy biedoty z mięsem, strączkami i kawałkami chleba serwują tylko na Zatybrzu. Podczas święta dzielnicy jada się je w takt miejscowej wersji Czarnej Mańki i popija tanim winem.

BIAŁY WATYKAN

Lutowy (tegoroczny), pierwszy od ćwierć wieku śnieg całkowicie sparaliżował miasto, ale i wywołał euforię. Widoku watykańskich dachów w białym puchu rzymianin może nie ujrzeć przez całe życie.

WINNE TRADYCJE

Bez wina rzymianin nie wyobraża sobie posiłku. W historycznym centrum miasta, inaczej niż poza nim, nie zamyka się lokali w ciągu dnia.

 

Kłódki na moście kochanków

 

Za Portykiem Oktawii zaczyna się miejscowe getto, maleńkie, pełne tajemnic, warte odkrywania jego wspaniałych wyrobów cukierniczych oraz rzymskiego jadła przygotowywanego jednak nieco inaczej niż w innych dzielnicach Wiecznego Miasta. Na samo wspomnienie posiłków w Giardino Romano uśmiech ciśnie mi się na usta. Szef kuchni czasem zaskakuje, na przykład makaronem podanym z kawiorem, ale najczęściej spełnia oczekiwania nierzadko stałych gości, serwując najlepsze na świecie pieczone karczochy. O tej porze roku to nie kelnerzy licznych tu restauracyjek zapraszają gości do środka, lecz właśnie całe naręcza rzymskiej odmiany tego jadalnego ostu. Najprzyjemniej tu się jada wieczorami.
Płodny Tyber rodził tradycję, historię oraz legendy Wiecznego Miasta – od dryfujących w koszu osesków: Remusa i Romulusa, po tysiące zakochanych par, które wzorem bohaterów filmowych przypieczętowywały przyrzeczenie wiecznej miłości kłódką zapinaną na lampionie mostu Milvio. Ileż wrzucanych do rzeki kluczyków poniosły ze sobą wody Tybru, ile kłódek pozostało „na zawsze” na moście kochanków? Miasto co jakiś czas uprząta owe kłódeczki, podobnie jak monety wrzucane do Fontanny di Trevi, ale przybywają kolejne. Ba, ów zwyczaj rozszerzył się też na inne mosty na Tybrze.
Z kolei na moście prowadzącym do Zamku św. Anioła, gdzie pod okiem marmurowych aniołów turyści robią zdjęcia Mauzoleum Hadriana, można zobaczyć coś zupełnie innego. Czarnoskórzy imigranci sprzedają tam nielegalne podróbki markowych damskich torebek i okularów. Czasami most przeobraża się w teatralną scenę, na którą z wolna wjeżdża samochód gwardii finansowej. 30 torebek ląduje w rękach jednego ze sprzedawców, który właśnie udaje, że się z nimi przechadza. Handlarz okularów zamienia się w malarza trzymającego pod pachą wielką tekturową teczkę ze swoimi pracami, która w gruncie rzeczy jest złożonym w sekundę tekturowym stojakiem na okulary.
Lubię chodzić aleją Lungotevere wzdłuż rzeki po tej stronie, skąd lepiej można zobaczyć Watykan. Wspaniały widok uzupełniają splątane, pozbawione o tej porze roku liści cętkowane platany. Ze swymi splątanymi gałęziami okraszonymi milionami kuleczek kuszą stada szpaków zmęczonych nieustannymi występami na błękitnym zimowym niebie.
Kiedy wzgórza Palatynu i Kapitolu porastała jeszcze tylko trawa, w tej części wybrzeża był już port, nazwany później Ripetta. Blisko stąd na ulicę antykwariuszy – Coronari. Dziś sklepów ze szlachetnymi starociami jest tu coraz mniej.

Zmieniła się moda, przyszedł kryzys. Mijam cieszącego się promieniami południowego słońca starszego jegomościa na krzesełku. To właściciel jednego z najstarszych miejscowych antykwariatów. Zaczynał u boku ojca, po wojnie, kiedy nie było na chleb. Zdobyli skądś wózek i najęli się do sprzątania piwnic. Tylko w zamian za to, co tam znaleźli. Stary antykwariusz do dziś ma pamiątki z tamtych czasów. Wystawia je w sklepiku i narzekając na zastój spowodowany kryzysem, zastrzega, że tych eksponatów nie odda za żadne skarby. Za bezcen za to oddaje swój towar Afgańczyk. Dywany nie idą ostatnio. Nawet te najcenniejsze, z setkami ręcznie wiązanych na każdym centymetrze supełków.

 

 

Befana i prezenty

 

Kierując się w stronę Fontanny di Trevi, a potem zygzakiem – na Campo de’ Fiori, zachwycam się madonnellami umieszczonymi na rogach budynków, w medalionach, podobiznami Maryi z Dzieciątkiem. Oprócz swojego pierwotnego, religijnego znaczenia przed laty służyły przechodniom pogrążonym w miejskich ciemnościach jako drogowskazy. Jeśli jeszcze nie nadszedł wieczór, nie wypuszczam się dalej, do Rione Monti, dzielnicy z drugiej strony Koloseum. Zaczarowanej, pełnej maleńkich bliższych Paryżowi czy Wiedniowi kafejek oraz butikowych sklepików, w których prawie nie spotkasz turystów, za to wielu młodych rzymian. To moje ostatnie odkrycie. Jest jak otwarta butelka dobrego rocznika Brunello, której drugiego kieliszka nie możesz się doczekać. Zostaję w tej części miasta. Na Campo de’ Fiori docieram przez nikomu nieznany przesmyk, obok dawnego kościółka, a dziś galerii sztuki. Galeria u Lucyfera. Czy można sobie wymyślić bardziej nośną nazwę? Asekuracyjnie właściciel nie tyle nadał nazwę samej galerii, ile przyjął diabelski pseudonim. Biegnę do pana Henia, Polaka handlującego warzywami na Campo de’ Fiori, po drodze wdycham zapach mieszanek ziół i poluję na miody. Czerwone buraki czy korzeń pietruszki można kupić tylko u niego. Od koszy pełnych kwiatów wystawionych na kilku straganach odwracam oczy jak od Bazyliszka – by nie porażały i nie rujnowały mi portfela swą urodą. Biegnę dalej, do piekarni Forno Campo de’ Fiori po zimową drożdżową babkę z bakaliami – panettone, pieczoną wedle starej receptury, przekazywanej w rzymskiej rodzinie Roscoli z pokolenia na pokolenie, tak jak i sam lokal.
Odbijam w bok, przywitać złośliwe, zębate delfiny – ozdobę jednej z dwóch mniejszych fontann na Piazza Navona. Rzymskie fontanny z ich legendarną historią to moja słabość. To także kilka osobnych tras, których od pięciu lat nie udaje mi się przejść w całości. To wreszcie moje najpiękniejsze fotografie, których nigdy nie uda mi się zrealizować. Planuję niedzielny powrót na rozstawiany tu tylko o tej porze roku świąteczno-noworoczny bazar sprzedający torrone – odpowiedniki polskiej „pańskiej skórki”, figurki Befany – czarownicy przynoszącej prezenty dzieciom na Trzech Króli, no i wreszcie miliony drewnianych i porcelanowych figurek, domków i wodospadów potrzebnych do samodzielnego wybudowania świątecznej szopki. Neapolitańska tradycja, dziś popularna w całych Włoszech, daje ich twórcom – zwykłym ludziom – niezwykły powód do dumy. Szopki niemal naturalnej wielkości pojawiają się wszędzie: od bram kondominialnych budynków po łyżki koparek unieruchomionych na placach budowy na czas świąt. I są zdecydowanie ważniejsze od tutejszych, zazwyczaj rachitycznych, choinek. Jeszcze tylko zaglądam do Pasquina bez twarzy. – Co nowego u pana? To najsłynniejszy z tak zwanych mówiących posągów – licząca sobie 23 stulecia rzeźba, która w średniowieczu służyła przechodniom za kładkę do omijania błotnistych ulic. W XVI w. zaczęła mówić. Dała się we znaki Adrianowi VI, ostatniemu przed Polakiem papieżowi spoza Włoch, za którym tutejsi nie przepadali i uczynili go bohaterem licznych paszkwili. Nazwa tego utworu literackiego pochodzi właśnie od imienia tego posągu...

 

Na Campo de’ Fiori docieram przez nikomu nieznany przesmyk, obok dawnego kościółka, a dziś galerii sztuki. Galeria u Lucyfera. Czy można sobie wymyślić bardziej nośną nazwę w mieście papieży?

 

RZYMSKI SEN ZIMOWY

Wysoka fala na Tybrze intryguje nieprzewidywalnością, a zimowe gałęzie platanów opadające nad rzekę zaskakują melancholijnością. Tak wygląda Rzym w zimowej hibernacji.

W zapachu kwiatów cytryny

 

W niedzielę, kiedy tu wrócę, w La Palmie – najlepszej i najbogatszej w smaki rzymskiej lodziarni, niedalekiej sąsiadce Panteonu – zafunduję sobie niebiańskie lody, a potem dołączając do grupy japońskich turystów, skorzystam z wykupionego za kilkadziesiąt centów oświetlenia i obejrzę któregoś z Caravaggiów. Na wypadek deszczu sprawdzę godziny otwarcia kościoła św. Ignacego i przesiedzę tam pół godziny, podziwiając spryt oraz kunszt Andrei Pozzo, który pięć wieków temu zrobił wiernym dowcip, malując na suficie techniką trompe-l’oeil fresk imitujący wnętrze kopuły. Przez Borgo Pio, ukochaną uliczkę Josefa Ratzingera, na której robił zakupy, kiedy jeszcze korzystał ze swobody anonimowego poruszania się po Rzymie, przejdę do Watykanu. To najkrótsza droga wiodąca do papieskiego państwa-miasta. Możesz się w ciemno założyć, że ten, kto tędy biegnie tuż przed północą, to szwajcarski gwardzista lub ktoś z jego rodziny, spieszący, by przejść bramę św. Anny zgodnie z regulaminem. I ja wrócę do mojego rzymskiego mieszkania, gdzie na moich wypieszczonych drzewkach cytrynowych obok dojrzałych owoców pojawiają się właśnie zniewalająco pachnące kwiaty, gdzie na taras, jak co dzień, wprosiła się La Cupola – kopuła watykańskiej bazyliki. A kiedy rankiem wyjdę na ulicę, spotkam robiących zdjęcia turystów usiłujących ustawić jednocześnie ostrość na sobie i na dziele Michała Anioła...

 

Moja ulica to czarodziejskie miejsce – staniesz na jej końcu – kopuła jest ogromna, tak jakby wyrastała wprost z asfaltu jezdni, ale złudzenie optyczne sprawia, że im bardziej się do niej zbliżasz, tym bardziej maleje.

 

 

Magia rzymskich świąt

 

Moja ulica to czarodziejskie miejsce – staniesz na końcu – kopuła jest ogromna, tak jakby wyrastała wprost z asfaltu, ale złudzenie optyczne sprawia, że im bardziej się do niej zbliżasz, tym bardziej obiekt w tle maleje. A może dziś znów dołączę do turystów i wybiorę się do samej bazyliki, by sfotografować wpraszające się przez górne okna, snopy słonecznego światła? Jeszcze jeden, zamyślony czy nie, fortel Michała Anioła. Kiedy 24 grudnia w czasie pasterki świątynia wypełnia się wiernymi, światło ustępuje miejsca dźwiękowi. Chór śpiewa pieśni gregoriańskie – robi się podniośle. Wówczas Watykan chyba bardziej niż kiedykolwiek jest nieodłączną częścią Rzymu. Na pasterkę przychodzą całe rodziny po wigilijnej, acz nie tak uroczystej jak w Polsce, kolacji. Plac wypełnia wtedy spory tłumek śledzący mszę na telebimach ustawionych obok 20-metrowej choinki, przywiezionej z któregoś z górzystych krajów Europy. Zgodnie z tradycją zapoczątkowaną przez papieża Polaka wielką szopkę na placu św. Piotra odsłania się w Wigilię. I dopiero na koniec mszy papież przekazuje figurkę Dzieciątka młodzieży, która zanosi je do żłóbka. Kiedy mam szczęście dostać wejściówkę, siedzę w bazylice, spoglądam w górę i przenoszę się do XVI w.: wyobrażam wtedy sobie Michała Anioła nadzorującego prace przy jej kopule. Był kapryśny i zawsze stawiał na swoim – o czym świadczą jego przechowywane w archiwach Watykanu listy do papieża. Były archiprezbiter bazyliki kardynał Francesco Marchisano zdradził mi, że ta korespondencja przechowywana jest w archiwach znajdujących się niedaleko podnóża kopuły.
O ile wejście na kopułę zawsze odkładam w czasie, gdy tylko mogę, schodzę do grot znajdujących się pod bazyliką, do grobu Jana Pawła II. Jakże często z racji zawodu wpadam tu tylko i wypadam. Wówczas miejsce to staje się pozbawionym mistycyzmu miejscem pracy. Będąc tu samą, spoglądam na symboliczny grób św. Piotra i wyobrażam sobie głębokie korytarze, w których zostało pochowane ciało apostoła. Ale zwykłym śmiertelnikom nie jest dane wejść tak daleko. Dlatego niewielu potrafi sobie wyobrazić watykańskie wzgórze jako miejsce pochówku, zwyczajne katakumby.
Niedostępny Watykan otwiera się czasem. Na przykład przebogato malowane wnętrza Pałacu Apostolskiego można oglądać przy okazji składania życzeń nowym kardynałom. Jako dziennikarka miałam okazję trafić tam, gdzie trafia niewielu, zobaczyć to, czego wielu nigdy nie zobaczy. Jednak najbardziej cenię sobie prywatne wizyty w Watykanie. Bo wtedy przeżywam je całą sobą. Nawet jeszcze wtedy, gdy już siedzę w domu, a do okna zagląda mi La Cupola.