Nowojorski Manhattan to pępek świata, najważniejsze miejsce na kuli ziemskiej. Nie trzeba tego udowadniać. A jednak, choć wiemy, że tu właśnie można spotkać prawdziwe elity: mieszankę naukowców, filmowców, maklerów oraz milionerów z Upper East i West Side czy niezależnych artystów z Soho, nasza polska krew zaczyna buzować na myśl o tym, że ktoś kiedyś odważył się nazwać to miejsce pępkiem świata.
O amerykańskiej potędze wiemy, ale staramy się w nią nie wierzyć. My – Europejczycy. Mamy przecież własne mekki – Paryż, Londyn, Rzym. W czym gorsze są nasze metropolie, stare stolice świata od Nowego Jorku? Dlaczego mają ustępować miastu o krótszej historii, trudnej do zdefiniowania kulturze, tradycjach przyjętych, a nie wytworzonych? Dlaczego za swój mielibyśmy uznać symbol amerykańskiego kiczu z migotliwymi reklamami na Times Square? Kto właściwie przypiął nowojorskiej wyspie łatkę najważniejszego miejsca na Ziemi? Mieszkańcy, nowojorczycy, „manhattańczycy”? A może przyjezdni, którzy ją podziwiają?
Chyba za wiele pytań. Ja sam, kiedy przyjechałem do Nowego Jorku wiele lat temu, pamiętam, jak na początku śmieszyła mnie myśl o tym, że idąc Piątą Aleją, stąpam po najważniejszym kawałku Ziemi. Z czasem zacząłem jednak dostrzegać źródło tego, trzeba przyznać, ciekawego zjawiska. Tej samonakręcającej się machiny. Rosnącej wciąż ważności Manhattanu.
TARGOWISKO PRÓŻNOŚCI
Pamiętam, jak kolega, też dziennikarz, wyciągnął mnie do Soho, jednej z poddzielnic Manhattanu. Mówił: – Chodź, ruszmy się gdzieś; dziś przy Broadwayu otwierają nową galerię sztuki nowoczesnej. Będzie małe przyjęcie, poczęstunek, lampka wina. A ja, nowo przybyły „nowojorczyk” głodny wrażeń i nowych doświadczeń, pomimo wielkiego zmęczenia po całym dniu chodzenia po mieście nie dałem się długo przekonywać.
Na szczęście nie mieliśmy daleko, wynajmowaliśmy wtedy mieszkanie przy Morton Street w Village. Stamtąd do Soho było na piechotę niedaleko, dosłownie paręnaście minut.
Moment, kiedy po przyjemnym, orzeźwiającym spacerze uliczkami wypełnionymi barami, kawiarniami i knajpami dotarliśmy na miejsce, pamiętam do dziś. Dwupomieszczeniową dziuplę z kilkoma obrazami na ścianach, stołami zastawionymi serowymi koreczkami i winem w plastikowych szklaneczkach chyba tylko z litości można by nazwać galerią. To dopiero był kicz!
Liczyłem na coś zupełnie innego, mniej oczywistego, „amerykańskiego”; może odpowiednik francuskiej bohemy, dziuplę nieznanego, początkującego artysty. Mieszkańców artystycznego Soho musiało jednak przyciągnąć coś więcej niż darmowy poczęstunek, bo było tłoczno. Trzeba było odstać chwilę, nim w ogóle udało się wejść do środka. Musieliśmy trafić na odpowiednią chwilę w bardzo krótkich przerwach między falami wychodzących ludzi. W jednej z takich grup pojawił się mężczyzna w tenisówkach oraz brudnych dżinsach. Wyglądał niechlujnie, nawet jak na amerykańskie standardy.
Nie od razu go poznałem. Prawdę mówiąc, bardziej byłem skupiony na tłumie, który popychał mnie z coraz większą siłą w stronę drzwi. Człowiek w tenisówkach niósł wielki obraz przysłaniający mu twarz, a nie mogąc uwolnić się z uścisku i zapewne w obawie o nowo zakupione płótno, wydarł się na mnie: – Stop that, let me out! Wtedy opuścił odrobinę obraz. Zesztywniałem. Ta twarz, ten głos. To kamienne oblicze znane i parodiowane – You talkin’ to me. Robert De Niro, który jak później się dowiedziałem, mieszkał nieopodal. Speszony absolutnie nieoczekiwanym spotkaniem nie byłem w stanie niczego wydukać poza oczywistym: – Sorry.
Z czasem to, co początkowo wydawało się niezwykłe, zmieniło się w codzienność. Wymieniłem uśmiechy z Kevinem Baconem w czasie zakupów w Dean & DeLuca Deli przy South Broadway, pozdrawiałem na przejściu dla pieszych Toma Hanksa; z Laurence’em Fishburne’em chciałem zrobić sobie zdjęcie, ale przegonili mnie jego ochroniarze, na przystanku autobusowym stał Alec Baldwin, a w sklepie Costco wypatrzyłem Sigourney Weaver naciągającą na twarz czapkę z włóczki.
To wszystko łechtało moją próżność. Nie wzdychałem już do zagranicznych gwiazdorów, teraz byłem częścią ich świata. Byłem w miejscu, w którym każdy chce być.
OBLICZA ZIEMI OBIECANEJ
Historia kamiennej wyspy, Manhattanu, jest przewrotna, zaskakująca. Najpierw należała do Holendrów, potem Brytyjczyków. Była jedną z pierwszych amerykańskich kolonii – zakładaną w przekonaniu, że wolność i tolerancja to podstawy szczęścia obywateli. Tym właśnie już 300-400 lat temu Nowy Jork różnił się od Bostonu oraz innych miast Massachusetts i Nowej Anglii. Dlatego Manhattan jest wyjątkowym miejscem także dziś.
Wszyscy widzą tu serce Ziemi Obiecanej, obfitej w atrakcje turystyczne, centra rozrywki i nieprzebrane możliwości robienia pieniędzy. Jako miasto portowe Nowy Jork czerpał największe korzyści z handlu. Z czasem przyciągał coraz większe fale imigrantów szukających lepszego życia. Bo Nowy Jork to bogate miasto, centrum rynku papierów wartościowych i bankierstwa. A Manhattan jest najdroższą dzielnicą tego megalopolis.
Ale wyspę trudno zaszufladkować. Przy Piątej Alei w ekskluzywnych apartamentach, ogromnych penthouse’ach mieszkają najbogatsi ludzie Ameryki. Przy tej samej ulicy w Central Parku śpią tabuny bezdomnych. Dzielnica biednych i bogatych.
Sama Piąta Aleja jest kwintesencją sprzeczności. Obok Katedry Świętego Patryka – sklep Disneya, przy gigantycznej Bibliotece Publicznej Nowego Jorku – smrodliwe pakistańskie knajpy. Tu też znajduje się najwyższy budynek wyspy – Empire State Building. Co najśmieszniejsze – 200 lat temu Piąta Aleja była centrum nieciekawej, niebezpiecznej części miasta. Mieszkańcy Nowego Jorku protestowali, kiedy władze postanowiły w tym miejscu zbudować nową katedrę. Jak widać, kościół stoi do dziś, nieograbiony przez motłoch, a Fifth Avenue nosi miano najważniejszej alei metropolii.
Manhattan to dzielnica kuriozalnych różnic między jedną ulicą a drugą. Z jednej strony policjanci pilnują porządku i wypisują mandaty za rzucenie na ulicy papierka czy niesprzątnięcie psiej kupy, z drugiej – Manhattan to bród i smród, siedlisko pijawek, gnijących śmieci, obrzydliwe, zaniedbane metro oraz spaliny.
Tu znajdziemy wszystko.
A może Manhattan jest jednak wszystkim?
DZIEŃ JAK CO DZIEŃ
Dzień „manhattańczyka” jest prawdopodobnie taki jak warszawiaka, londyńczyka czy paryżanina. Praca, lunch, praca i powrót do domu. Ale jak mieszkańcy każdego miasta tak i nowojorczycy mają swoje bardzo charakterystyczne zwyczaje. Świetnym przykładem jest świętowanie w czwartkowe wieczory, które tak naprawdę stanowią początek nowojorskiego weekendu. Wiele osób właśnie wtedy odbiera tygodniową wypłatę i po pracy udaje się do pobliskich knajp na tzw. happy hours, podczas których za wszelkie trunki wyskokowe płaci się pół ceny.
Piątek to dzień pracowego luzu, początek weekendu. Biznesmeni bez krawatów, w dżinsach nikogo już nie zaskakują.
Zwiedzać Manhattan i nie spędzić tam choćby jednego weekendu – to duży błąd. Oczywiście korki na ulicach są wtedy większe, ceny idą w górę, trudniej dostać bilety do teatru, panuje tłok w kawiarniach, klubach i restauracjach. Ale jednak weekend na Manhattanie jest niepowtarzalny.
W wolnym czasie nowojorczycy mogą robić wszystko. O ile tylko mają pieniądze i ochotę. Na Manhattanie w okolicach Times Square znajdują się najsłynniejsze sceny świata: to tu na deskach teatralnych można zobaczyć filmowe sławy z zupełnie innej perspektywy. Od ponad trzech lat ogromną popularnością cieszy się na przykład występ Daniela Radcliffe’a w kontrowersyjnej sztuce Equus. Aktor znany z tytułowej roli w ekranizacji Harry’ego Pottera pojawia się na scenie nago – co najwyraźniej przyciąga do teatru rzesze jego fanów.
W okolicy mieści się też siedziba doskonałej Filharmonii Nowojorskiej. Dalej, nieopodal – najstarszy budynek Metropolitan Opera, jednej z najbardziej prestiżowych operowych instytucji świata. I to wszystko nieopodal kiczowatego Times Square.
KAŻDY ZNA MANHATTAN
Słyszałem kiedyś powiedzenie: by poznać jakieś miejsce, trzeba w nim zamieszkać. Ale co tu dużo gadać: wszyscy znamy Manhattan. Jesteśmy małymi znawcami nowojorskiej wyspy.
Dlaczego? Odpowiedź jest bardzo prosta. Kamienna wyspa jest najczęściej filmowanym miejscem na świecie.
Wymieniać tytuły można by bardzo długo. Przypomnijmy sobie takie produkcje, jak Taksówkarz, Manhattan czy popularny w ostatnich latach Seks w wielkim mieście.
Filmy bardzo dobrze oddają atmosferę tego miejsca. Na przykład Pracująca dziewczyna opowiadający stereotypową historię roztrzepanej sekretarki w firmie maklerskiej Tess (Melanie Griffith), która jest bardzo utalentowana i marnuje się na swoim stanowisku. Pod nieobecność szefowej dziewczyna postanawia umówić się na spotkanie z agentem giełdowym (granym przez Harrisona Forda) w celu wspólnego opracowania projektu dla dużej spółki. Oczywiście osiągają sukces.
Trudno uwierzyć, że taka historia rzeczywiście mogła mieć miejsce w brutalnym biznesowym świecie Manhattanu. A jednak parę lat temu, kiedy umówiłem się z kolegą, dziennikarzem New York Timesa, w snobistycznej restauracji Water’s Edge, zupełnie zmieniłem na ten temat zdanie.
W czasie lunchu, kiedy delektowaliśmy się jedzeniem oraz zapierającym dech widokiem Manhattanu, zaczepił nas dystyngowany biznesmen w dobrze skrojonym garniturze. I ja, i mój kolega znaliśmy go z kilku sympozjów naukowych organizowanych przez ONZ. Zaprosiliśmy go do stolika, a on z wrodzoną amerykańską swobodą uraczył nas historią swojego życia, która brzmiała jak scenariusz filmowy. Otóż jako młody programista pracował dla manhattańskiej spółki giełdowej. Doglądał komputerów oraz oprogramowania, za pomocą których dokonywano wielomilionowych transakcji. Kiedy firma postanowiła ulepszyć oprogramowanie, zaproponował prezesowi, że zrobi to sam. Niestety, jego propozycja nie została przyjęta. To musiała być renomowana firma, a nie jakiś tam szeregowy pracownik z działu IT…
Dlatego ów młody człowiek postanowił na jeden dzień wynająć biuro i kilku mało znanych aktorów z Broadwayu. Na miejscu prezesa firmy krzak posadził kolegę, a swojego prawdziwego szefa zaprosił na prezentację nowego oprogramowania. Mistyfikacja okazała się strzałem w dziesiątkę i zaowocowała wielomilionowymi kontraktami…
NASZ UROCZY MAŁY ŚWIAT
Manhattan był dawniej miejscem, w którym odbywały się liczne transakcje między kupcami z różnych stron świata. Nowy Jork był miastem handlowym. To się nie zmieniło.
Bo na Manhattanie można kupić i sprzedać właściwie wszystko. Mnie najbardziej ze wszystkich orientalnych sklepów, straganów i domów handlowych zafascynowały te w Chinatown.
Nowojorskie siedlisko Chińczyków jest największym zbiorowiskiem tej nacji na zachodniej półkuli. Manhattańskie ulice z drapaczami chmur, biurowcami i markowymi sklepami zmieniają się tam stopniowo w zupełnie inną miejską zabudowę, innego rodzaju punkty usługowe. Jakie? – trudno powiedzieć, bo wszystkie szyldy są zapisane chińskimi ideogramami.
Tu człowiek nie ma wyboru – poddaje się iluzji, a wręcz zaczyna wierzyć, że znajduje się w oddalonym o tysiące kilometrów ruchliwym dużym chińskim mieście.
A z tak dalekiej podróży trudno wrócić bez choćby jednego duperelnego suweniru czy egzotycznego batonika, bo w tamtejszych małych domach handlowych kupimy właściwie wszystko: od japońskiego kimona po słodycze, ozdobne wachlarze i tandetne lalki.
Czym jednak wielokulturowość Nowego Jorku różni się od wielokulturowości takich aglomeracji jak Londyn czy Paryż? Co sprawia, że to Manhattan stanowi centrum świata? Czy trzeba na te pytania odpowiadać? Przecież to jasne. Manhattan nie ma przed nami żadnych tajemnic. Bo tu każdy, nawet turysta, jest w domu, na swoim miejscu.
Manhattan to nie pępek świata. To po prostu cały świat upchnięty na skrawku ziemi, oddzielony rzeką od reszty globu.