Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2005-05-01

Artykuł opublikowany w numerze 05.2005 na stronie nr. 86.

Tekst i zdjęcia: Katarzyna Burzyńska, Zdjęcia: Piotr Spychała, Daniel Klawczyński,

W krainie Pięciu Bogów


W roku 2003 wraz z kolegą prowadziliśmy badania w zachodniej Mongolii. Poznaliśmy wówczas niewielki obszar tego kraju. Niestety, najciekawsza jego część pozostawała poza naszym zasięgiem. Nie mieliśmy rowerów. Musieliśmy delektować się egzotyką zza szyb UAZ-a. Roztaczające się wokół masywy ałtajskich gór kusiły, by obejrzeć je z bliska, poczuć w mięśniach i na własnej skórze.
Ruszyliśmy w trójkę: Piotrek, Daniel i ja, przyjaciele od początku studiów, rykszarze. Rejon, w który się udaliśmy – ajmak bajanolgijski – okazał się bardzo atrakcyjny zarówno pod względem etnograficznym, jak i geograficznym.
Zaglądam w dziennik podróży: „Nasze pierwsze ognisko ze zwierzęcego nawozu ledwie pozwala zagrzać wodę w menażce. W nocy gdzieś w pobliżu namiotu przebiega tabun koni! Magia stepu...”.

 

 

Piękniej, wyżej, trudniej

 

Były to dni wytężonej i coraz bardziej męczącej harówki. Z każdym kilometrem sceneria stawała się piękniejsza, góry wyższe, z rzadka zamieszkiwane już tylko przez Tuwińców, ale to oznaczało też spiętrzanie się trudności i rower na plecach. Mieliśmy jednak do zrealizowania cel i basta! Z początku, gdy jazda jeszcze nie wyczerpała naszych baterii, nagrodą za całodniową wędrówkę były wieczory. Góry wydawały się ładniejsze, można się było rozkoszować ich widokiem. Od rana jednak znów kamienie, piach i „teleeepawki”. Gdzieś na długim podjeździe dostałam udaru słonecznego. Myślałam, żeby się wycofać, ale po noclegu wróciłam do zdrowia. Teraz bardziej chroniłam głowę, w miarę możliwości stosowałam chłodne okłady.
Z rzadka napotykani ludzie stawali się nie lada atrakcją. Rozmowy na migi, obserwacja rzeczywistości tak bardzo różniącej się od naszej. Egzotyka jurt, orła przedniego na uwięzi, z którym się tu poluje. Gościnni Tuwińcy urządzili nam ucztę ze świeżo upolowanego gryzonia – tarbagana. Błogosławiliśmy tę ich gościnność. Gdy się łączy wyprawę rowerową z wysokogórską, to robi się kłopot z zabraniem wszystkiego, co niezbędne. Brakowało jedzenia...
Przejezdne drogi się kończą, tempo spada, odnajdujemy jakąś ścieżkę, ale teraz z kolei problemem stają się rzeki. Brr, kolejna lodowata woda do przejścia, tym bardziej zimna, że lodowiec coraz bliżej. Na przeprawach nie może być żadnego pośpiechu w wyborze miejsca, nic na siłę. Świetnie sprawdzają się wodoszczelne sakwy i chińskie tenisówki Piotrka. Rower pomaga zachować stabilność w rwącej wodzie, ale trzeba pamiętać, że nie wolno go stawiać bokiem do nurtu.
Blisko podnóży Tawan Bogd-uul (Pięciu Bogów), gdzie ciepły dzień potrafił szybko zamienić się w śnieżycę, a lodowaty wiatr spływający z gór przyprawiał o dreszcze, byliśmy sami. Dotarliśmy wreszcie do przedpola lodowca, który zaznaczał swoją obecność niczym bezkresna otwarta lodówka. W dali groźnie majaczyły sylwetki granitowych gór. Pogoda była jakaś niewyraźna. Podziwialiśmy tę krainę Królowej Śniegu, Dziadka Mroza i yeti, mając wrażenie, że dotarliśmy na koniec świata. A w takich miejscach wszystko się może wydarzyć...

 

 

Skąd ta góra?!

 

Na lodowcu oczekiwana płaska powierzchnia okazała się spiętrzonymi muldami, a te – często wyższe od człowieka – znacznie utrudniały marsz z rowerem. Przenocowaliśmy pośród tych lodowych fal. Choć byliśmy zmęczeni, piękno i różnorodność lodowych form i tworów budziła nasz zachwyt. Lodowce tutaj mają nawet 12 kilometrów długości. Gdy garby się skończyły, wzrosło nachylenie, a pod śniegiem złowrogo prześwitywały szczeliny. Każda mogła być śmiertelnie niebezpieczna. Daniel wpadł do jednej, zatrzymując się na rozstawionych rękach. Szliśmy powoli w coraz głębszym śniegu. To był najtrudniejszy dzień.
Założyliśmy bazę. Byliśmy na wysokości około 3600 metrów, a za sobą mieliśmy ponad 10 kilometrów lodowej „rzeki”. Rowery przydały się do mocowania namiotu, jego konstrukcja mogłaby nie wytrzymać wichury. Wczesnoporanne promienie rozświetliły lodowiec. Piękna pogoda. Atakujemy!
Podejście z prawej strony nie wygląda zachęcająco. Na wprost zbyt stromo, poza tym jakby lawinowo. Zobaczymy, co jest za granią z lewej strony. Widząc stromiznę góry i nie mając czasu wypocząć, postanawiam nie brać roweru. Idę przodem, robiąc ślad w głębokim śniegu u podnóża góry.
Po dotarciu do grani zdecydowaliśmy się na trawers po stromiźnie i atak od frontu. Nie chcieliśmy wchodzić na skały po południowej, chińskiej stronie. Ostrożnie minęliśmy śnieżne nawisy. Stromizna niebezpiecznie wzrastała i powierzchnia stała się teraz twarda. Mocno wbijaliśmy raki. Ja pomagałam sobie czekanem, a Piotrek z Danielem powoli przerzucali, kroczek po kroczku, swoje dwa kółka, mocno wbijając je w płytszy teraz śnieg. Pod ostatnim nawisem skręciliśmy do góry, i choć nie mogłam w to uwierzyć, po najbardziej stromej części tej ściany powolutku poszliśmy naprzód. Nachylenie było bardzo duże, ale na szczęście nie widzieliśmy pod nami skał, tylko gładką śnieżną powierzchnię. Przystawaliśmy, by się zachwycać pięknem kontrastowego krajobrazu: tylko głęboki błękit i śnieżna biel.
„Zaraz, zaraz – dlaczego ta sąsiednia góra jest wyższa?!” – zauważają wszyscy na szczycie. Jasne staje się, że nie jesteśmy na Chujtenie – najwyższym szczycie Mongolii. Pomyliliśmy góry! Stabilna azjatycka pogoda pozwala się nam za to delektować widokiem ałtajskich szczytów i lodowców. Musimy spuścić powietrze z dętek – są tak twarde, że grożą wybuchem. To spadek ciśnienia na tej wysokości spowodował, że się tak rozdęły. Widzimy postrzępione zębiszcza chińskich szczytów i wspaniałą panoramę części mongolskiej.

 

 

Nareszcie!

 

Nazajutrz zwiad w stronę Najrambil Orgil (kazachska nazwa Chujtenu) potwierdził nasze obawy, że od tej strony nie damy rady wnieść na niego rowerów. Po drodze do szczytu jest niebezpieczne przewężenie przypominające most lodowy. Góry te charakteryzują się zlodzeniem większym, niż wynikałoby to z szerokości geograficznej i wysokości. To wciąż obszar wiecznej zmarzliny, która wysuwa się w tym miejscu najbardziej na południe. W obłych miejscach zalegają potężne czapy lodowe wielometrowej głębokości. Nasze skromne górskie doświadczenie wystarczyło jednak, żeby zdobyć najwyższy wierzchołek Mongolii z trudniejszej niż planowaliśmy południowo-wschodniej strony. Miałam nawet namiastkę lodowej wspinaczki, gdy trawersem pokonywaliśmy zlodowaciały fragment ściany bez pokrywy śnieżnej. Asekurowaliśmy się czekanami, a przydałyby się lodowe szpile. Gdzieś w dole zagrzmiała lawina, jej dźwięk przez chwilę nas zahipnotyzował. Później marsz granią, z częstszymi już przystankami dla złapania rzadszego powietrza.
Jest! Nareszcie widzimy całą panoramę. Jesteśmy na 4374 metrach. Daleko na horyzoncie prezentują się masywy rosyjskiego Ałtaju z najwyższym szczytem tych gór, Biełuchą. Jest słonecznie i bez wiatru. Jak się później okaże, góra, na której byliśmy dzień wcześniej, nie ma do tej pory nazwy. Oznaczona jest jako Point 4152.
Opuszczamy Mongolię. W pamięci pozostaje ostry zapach piołunu, którym pachną step, swoboda i przestrzeń. Pewnie zatęsknię jeszcze za spokojem tych gór, gdzie nic nie zakłóca wspaniałej harmonii pomiędzy człowiekiem a przyrodą.