Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2005-03-01

Artykuł opublikowany w numerze 03.2005 na stronie nr. 70.

Tekst i zdjęcia: Roman Warszewski,

Fotografia sprzed... pięciuset lat

Tajemnica z Guadalupe

Bryła świątyni wynurza się spośród skąpo porośniętych wzgórz i nieprzebranej indiańsko-metyskiej ciżby niczym ciężki, szerokokadłubowy hiszpański galeon dopływający po długim rejsie do portu przeznaczenia. Portal to dziób, boczne wieże to maszty pomocnicze, złocista kopuła to maszt główny. Szara biel sklepienia (żagiel, takielunek) miesza się z brudnym brązem i spracowaną sjeną (burty). Wszystko to osadzone na drgającym fundamencie intensywnego błękitu i seledynu, mieniących się, rozkołysanych ludzkich strojów (to morska toń, woda)…

 

Oto jeszcze jedna wersja łodzi świętego Piotra, tu powiększona do rozmiarów okrętu flagowego, okrętu władcy i króla. Przewodzi całej flotylli jej podobnych, lecz mniej dostojnych i mniejszych karawel, fregat, brygantyn całego kontynentu – od Rio Grande na granicy z USA, po Cieśninę Magellana na granicy z Wielkim Południowym Chłodem. Santa Maria de Guadalupe – położona na przedmieściach stolicy Meksyku bazylika pod wezwaniem Świętej Marii z Guadalupy.
To rozłożyste, ciężkie gmaszysko (okręt), choć pozbawione tak dobrze nam znanej jasnogórskiej strzelistości, jest dla Latynosów tym samym, czym dla Europy Lourdes, Fatima czy Częstochowa. Miejscem najświętszym, osadzonym (a właściwie zakotwiczonym) w lokalnej historii i tradycji. Miejscem nieustających pielgrzymek i modlitw; miejscem, do którego w każdej godzinie zwracają się myśli i westchnienia milionów Latynosów.

 

 

Co spotkało Indianina

 

Historia tego skrawka ziemi jest tak niezwykła jak historia wszystkich miejsc nawiedzonych wielką świętością i wielką tajemnicą. Sięga aż XVI stulecia, czasów tuż po konkwiście. Jak głosi napisany w języku nahuatl w 1649 roku traktat „Nican Mopuhua”, w 1531 roku, dokładnie 9 grudnia a więc 12 lat po podboju tych ziem przez hiszpańskich konkwistadorów, prostemu 57-letniemu Indianinowi Juanowi Diego wędrującemu zboczem wzgórza Tepeyac (tego, u którego stóp znajduje się dziś świątynia) ukazała się Matka Boska, która poprosiła go, by w miejscu tym wzniesiono kościół pod jej wezwaniem.
Po powrocie do miasta Indianin podzielił się wiadomością o swym widzeniu z miejscowym biskupem Francisco Zumarragą, ten jednak nie chciał dać wiary jego opowieści; nie mógł uwierzyć, że Matka Boska zechciała ukazać się prostemu wieśniakowi, a nie na przykład jemu…
Juan Diego jeszcze dwukrotnie wracał więc na szczyt Tepeyac, oczekując pomocy i wskazówek, co winien uczynić. I nie pomylił się: Święta ukazała się mu ponownie i poradziła, by – chcąc przekonać biskupa do prawdziwości swych słów – wrócił w to samo miejsce za dwa dni i nazbierał naręcze róż, które właśnie wtedy miały zakwitnąć na tym skalistym stoku.
Indianin posłuchał, 12 grudnia znów pojawił się na tym samym miejscu, zerwał kilka kwiatów, które tam odnalazł i chcąc osłonić je przed słońcem, zawinął w swoje ponczo. Natychmiast udał się do miasta, by odnaleźć biskupa. Gdy na oczach tamtego odwinął róże, na tkaninie poncza pojawił się liczący blisko półtora metra promienisty wizerunek Matki Boskiej.
To starczyło za dowód, biskup więcej nie oponował. Rodzinę Juana Diego otoczył troskliwą opieką i jeszcze w tym samym roku w Tepeyac zaczęto budować pierwszy kościół ku czci Madonny.

 

 

Zdumienia

 

Wizerunek z wieśniaczego poncza stał się główną, wielce adorowaną relikwią świątyni, która stanęła na miejscu objawienia. Wielokrotnie poddawano go wnikliwym badaniom, a ich wyniki okazały się rewelacyjne – chyba w nie mniejszym stopniu niż te, które otrzymano po naukowej analizie słynnego Całunu Turyńskiego.
Po pierwsze: Sama opończa utkana jest z surowych włókien agawy. Z reguły włókna te – przy starannym obchodzeniu się z nimi – mogą przetrwać nie dłużej niż 20 lat, podczas gdy opończa Juana Diego liczy ich sobie już 474 i nie nosi nawet najmniejszych oznak rozkładu.
Po drugie: Kolory po blisko pięciuset latach są trwałe, pełne życia i świeżości. Jest to tym bardziej zaskakujące, że przez pierwsze sto lat obraz nie był niczym chroniony i zabezpieczony – nawet najprostszą szklaną taflą. Przechowywano go w małej, zawilgoconej, otwartej kaplicy, gdzie był wystawiony na działanie dymu z kadzideł i niezliczonych świec wotywnych. Chorzy kładli się na świętej opończy, setki tysięcy ludzi dotykały ją i całowały. Biofizyk Philip Callahan z Uniwersytetu Stanu Floryda zmierzył w 1979 roku w bezpośrednim sąsiedztwie opończy promieniowanie ultrafioletowe wydzielane przez ofiarne świece. Taka z górą 450-letnia ekspozycja dawno powinna spowodować wyblaknięcie farb organicznych i nieorganicznych, zwłaszcza koloru niebieskiego. W rzeczywistości nic takiego nie nastąpiło. Niebieski pozostał równie silny i czysty jak kiedyś.
Po trzecie: Brak farb, mimo niewątpliwego istnienia wizerunku!
W 1936 roku profesor chemii z uniwersytetu w Heidelbergu, laureat Nagrody Nobla Richard Kuhn otrzymał do zbadania próbkę materiału. Chodziło o złote i żółte włókna z wizerunku z Guadalupe. Kuhn stwierdził ponad wszelką wątpliwość, że zarówno na włóknach, jak i w ich wnętrzu nie ma najmniejszych śladów farby, co znaczy, że w celu wykonania portretu nie użyto żadnych barwników naturalnych. Ani tym bardziej syntetycznych, ponieważ te wynaleziono dopiero mniej więcej trzysta lat po powstaniu wizerunku.
W 1946 roku tkaninę po raz pierwszy poddano badaniom mikroskopowym. Potwierdziły one spostrzeżenia sprzed dziesięciu lat, że wizerunek nie został namalowany, ponieważ brakuje na nim śladów pędzla. Ten sam wynik dała też analiza z 1954 roku, przeprowadzona przez meksykańskiego fizyka – profesora Francisca Camps Riverę.
W 17 lat później badania przeprowadzili eksperci Kodaka. Stwierdzili oni, że obraz „nosi wszelkie znamiona fotografii”, a nie malowidła. Analizy w podczerwieni profesorów Philipa Callaghana i Jody'ego Smitha z Florydy z maja 1979 roku wykazały brak śladów gruntowania płótna, ochronnego lakierowania czy farb. „Zdjęcia w podczerwieni nie uwidoczniły żadnych śladów pędzla ani kleju” – czytamy w ich raporcie. Okazało się też, że różowy kolor tkaniny przepuszcza promieniowanie podczerwone, co stanowi kolejną niespodziankę. Na ogół bowiem różowy pigment nie jest przenikalny dla podczerwieni.

 

To rozłożyste, ciężkie gmaszysko jest dla Latynosów tym samym, czym dla Europy Lourdes, Fatima czy Częstochowa.

Najpierw powstała niewielka kapliczka; istnieje do dziś…

 

Największe odkrycie

 

Ale to jeszcze nie wszystko. W zasadzie to zaledwie wstęp do największej niespodzianki. Bo – po czwarte – już w 1929 roku meksykański fotograf Alfonso Gonzales odkrył, że w oczach postaci Marii na wizerunku odbija się prawdopodobnie jakaś męska twarz. Swoje przypuszczenie wprawdzie ogłosił, ale władze kościelne, do których się zwrócił, zlekceważyły je i jego relację odłożyły ad acta. W 20 lat później, 29 maja 1951 roku, grafik Carlos Salinas Chavas oglądał powiększenia twarzy Madonny i przez lupę zauważył w źrenicy jej prawego oka rysy twarzy brodatego mężczyzny. Powiadomiony o tym arcybiskup Meksyku powołał specjalną komisję, która 11 grudnia 1955 roku nie tylko potwierdziła odkrycie, lecz ogłosiła, że być może mamy tu do czynienia z odbiciem twarzy Juana Diego.
Dalsze badania okulistów, optyków i fizyków przyniosły kolejne szczegóły. Okulista doktor Rafael T. Lavoignet pisał: „W czasie badań, przy zachowaniu największej staranności, zauważyłem, że popiersie mężczyzny jest widoczne w rogówce obu oczu. Ten obraz optyczny jest zgodny z tym, co ma miejsce w normalnym oku”.
W 1962 roku okulista C. Wahlig z całym zespołem optyków i innych lekarzy poddał płótno dalszym studiom. Sporządzono 25-krotne powiększenie oczu Madonny. Odkryto przy tym nie tylko dwie dalsze odzwierciedlone twarze, lecz także zrekonstruowano wzajemne ustawienie postaci, jakie musiało zachodzić w chwili powstawania odbicia. Uczestnicy tych badań stwierdzili potem: „Odbicie w oczach postaci z opończy jest wierne w każdym szczególe i zawiera odzwierciedlenia postaci, które w chwili wręczania opończy znajdowały się u boku biskupa Zumarragi. Są to najprawdopodobniej znani z historycznych relacji Juan Gonzales, tłumacz biskupa, i biskup Ramirez y Fuenleal”.
W tym samym dokumencie czytamy nieco dalej: „Należy zauważyć, że w czasie, gdy na płótnie powstawało owo zaskakujące odwzorowanie, nie było jeszcze żadnych dowodów naukowych na istnienie refleksów w oczach, dopóki Herman von Helmholtz nie stwierdził występowania tego zjawiska w rozprawie o budowie oka w latach osiemdziesiątych XIX wieku. Całą sprawę czyni to jeszcze bardziej interesującą. Nasuwa to jednocześnie wiele dalszych pytań: w jaki sposób w ogóle doszło do powstania wizerunku na agawowym płótnie? Oraz – skąd się biorą tak przedziwne jego cechy?”.

 

 

Jedna z nich

 

Najpierw na miejscu dzisiejszego kompleksu świątynnego powstała niewielka kapliczka; istnieje ona do dziś i została starannie zrekonstruowana. Natomiast tak zwaną starą bazylikę wznosić zaczęto dwieście lat później, w 1754 roku, po oficjalnym uznaniu przez papieża Benedykta XIV cudu z Tepeyac, choć o cudzie z wizerunku i z jego oczu nic jeszcze wtedy nie było wiadomo. Do złoceń na imponującym ołtarzu użyto azteckiego kruszcu, grube, ochrowe mury zbudowano z wulkanicznego tufu, zaś na fundamenty złożyły się kamienne bloki prastarego Tenochtitlanu – dawnej azteckiej stolicy (w Ameryce Łacińskiej to praktyka nagminna). Z Hiszpanii sprowadzono najlepszych kamieniarzy (stąd portal kościoła jest niedoścignionym klejnotem), do pracy na budowie zatrudniono 3500 indiańskich robotników. Był to mozół, którego – mimo marnej zapłaty – tubylcy podjęli się nader chętnie, bowiem już od samego początku miejscowa indiańsko-metyska ludność zaczęła się utożsamiać ze świętą z Guadalupy. Uznana ona została „za jedną z nich” (wszak ukazała się wieśniakowi pochodzącemu z ludu), za orędowniczkę biednych i uciemiężonych. Z czasem na przekonanie to zaczęły się nakładać relacje o uzdrowicielskich właściwościach wizerunku z indiańskiego poncza, które znalazło swoje miejsce na głównym ołtarzu.

 

 

Retablos, czyli obrazki wotywne, będące podziękowaniem świętym za okazaną łaskę, są jedną z meksykańskich specjalności ludowej sztuki sakralnej. Ich zbiór znajdujący się w bazylice Guadalupe jest największy i na pewno najbardziej wzruszający. Retablos malowane są na małych cynowych płytkach, szkle, drewnie, tekturze, a nawet papierze. Obdarzeni łaską przedstawiają na nich najczęściej cud, którego doświadczyli: śmiertelnie chorych wstających z łóżka, tonących marynarzy, niespodziewanie znajdujących ocalenie, lub rozpędzonego rowerzystę o włos mijającego się z rozpędzoną ciężarówką. Z boku obrazka zwykle znajduje się komentarz, na przykład: „Dzięki Ci, San Milagro, za uleczenie moich wrzodów żołądka – Pedro Sanchez Gonzalez, 12 czerwca 2003 roku”. Wśród osób, które jako jedne z pierwszych potrafiły docenić artystyczną wartość i ekspresję retablos, był Diego Rivera, słynny meksykański muralista.

 

 

Analogie

 

O tym, ile w Guadalupe było takich uzdrowień, można się przekonać, wchodząc do długiej sieni, mieszczącej się w miejscowym muzeum! Na długości kilkudziesięciu metrów, od podłogi po sufit, znajdują się tysiące retablos – podziękowań skreślonych ręką dorosłych lub wyrysowanych ręką dzieci! To niezwykle wzruszająca lektura. Pierwsze podziękowania pochodzą z 1737 roku, gdy w Meksyku szalała wielka epidemia duru brzusznego, ostatnie – dosłownie sprzed tygodnia!
Sława tego miejsca bardzo szybko przekroczyła granice Meksyku. Począwszy od XIX wieku, świątynię w Tepeyac zaczęli nawiedzać pątnicy, najpierw z Ameryki Centralnej, nieco później – z całej Ameryki Łacińskiej, a nawet z USA. Reszty dokonało typowe dla Latynosów zamiłowanie do ceremonii, procesji, świętowania i cudowności.
Jest też analogia z Częstochową i Czarną Madonną. W okresie chłopskich insurekcji i walk o wyzwolenie spod panowania korony hiszpańskiej w XIX wieku powstańcy za swą patronkę obrali właśnie Świętą Madonnę z Guadalupy. Jej wizerunki, które rysowano w ten sposób, by twarzy nadać wyraźnie indiańskie rysy, pojawiły się na sztandarach i emblematach wszystkich kolejnych rewolt. Za swą przewodniczkę i obrończynię obrał ją sobie również Benito Juarez – Ojciec Niepodległości – pierwszy indiański prezydent Meksyku. Stając się najpierw niekoronowaną królową pozbawionego korony Meksyku, z biegiem lat Santa Maria de Guadalupe została matką wszystkich Latynosów – patronką ich ludowych korzeni, ich wiary oraz wolności.
Dziś leżący w pobliżu szosy wylotowej na Teotihuacan otoczony przepięknymi ogrodami kompleks sakralny Guadalupe stał się jedną z największych atrakcji turystycznych wielkiego Meksyku. Turyści bezwiednie poddają się tutaj niepowtarzalnej, świętej aurze genius loci. Być może dlatego, że są w wyraźnej mniejszości (większość tłumów oblegających brunatne, popękane na skutek licznych trzęsień ziemi mury to autentyczni pielgrzymi), a być może dlatego, że tak błyszczących wiarą oczu i takiego zapamiętania w modlitwie nie spotyka się na co dzień.
Chyba że w Lourdes, w Fatimie, Medjugorje czy w Częstochowie.
Chyba że w tle wisi cudowny obraz, który… widzi i zapamiętuje.

 

 

Na skutek zapadania się w miękkim podłożu stara bazylika zwieńczona słynną żółtą kopułą zaczęła się odchylać od pionu. W związku z tym w jej sąsiedztwie w latach siedemdziesiątych XX wieku wzniesiono drugą, nowoczesną bazylikę, którą zaprojektował Pedro Ramirez Vasquez – twórca gmachu słynnego Narodowego Muzeum Antropologicznego w Chapultepec. Nowa bazylika może pomieścić kilka tysięcy wiernych i to właśnie w jej wnętrzu, wysoko nad ołtarzem, wisi słynący z cudów wizerunek Matki Boskiej. Przed obrazem nie można się jednak dłużej zatrzymać, ponieważ u stóp cudownego wizerunku zainstalowano ruchome kładki, pozostające w ciągłym ruchu jak ruchome schody. W pobliżu wejścia do nowej bazyliki znajduje się pomnik papieża Jana Pawła II, który miejsce to odwiedził już dwukrotnie: w latach 1981 i 1990.