Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2006-06-01

Artykuł opublikowany w numerze 06.2006 na stronie nr. 78.

Tekst i zdjęcia: Janusz Bochenek,

Odwrót z imperium mrozu


Nos odmrożony od środka. Usta spękane. Z policzków i czoła w drodze powrotnej oderwę odchodzącą skórę. Po sześciu nocach spędzonych w temperaturze dochodzącej do minus 56 stopni zdecydowałem się zawrócić.

 

Wypakuj, co ci potrzebne, reszta na samochód. Pojedziesz z moim synem – w pośpiechu wydał komendę Żenia. Plastikowe sanie o długości 188 centymetrów, dwa worki z jedzeniem i sprzętem przykryła płachta.
Czapka pilotka, gruba kufajka, walonki wynurzają się i giną w tumanie wznoszonym przez pracujący silnik urala. Włączony w Jakucku silnik zgaśnie dopiero w Tiksi, nad Morzem Łaptiewów, po przejechaniu dwóch i pół tysiąca kilometrów. Będzie nieprzerwanie warczał dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Wyprawa miała początkowo eksplorować północną części rzeki Jany od miejscowości Wierchojańsk do Oceanu Lodowatego. Mimo że do Zalewu Jańskiego jest jeszcze siedemset kilometrów, znajdujemy się w „pogran zonie” (strefie przygranicznej). Konieczne jest pozwolenie. Ociężale szło załatwianie formalności. Właściwie sprawy utknęły w martwym punkcie. Musiałem zmienić trasę. Nowa wiodła od przysiółka Łazo do miejscowości Topolinnoje – ponad pięćset kilometrów po zamarzniętych rzekach, jeziorach, przez tundrę i tajgę. Przeciskała się między górami, miejscami wychodziła na płaskowyż. Jedno w tym wszystkim było niezmienne: całkowity brak ludzi, żadnych osad. Pierwszy raz miałem poczuć prawdziwą samotność.

 

 

Mroźne dziwy

 

Jakucja to kraina, w której występuje wiele ciekawych zjawisk. To istny poligon dla glacjologów, kriologów, geomorfologów i im podobnych. Celem wyprawy – oprócz zdobycia cennego doświadczenia w skrajnie niskich temperaturach – miało być dotarcie do lodów gruntowych – według opisu profesora A. Jahna w książce „Zagadnienia strefy peryglacjalnej” – o wysokości około osiemdziesięciu metrów! Występują one nad rzeką Janą. Bywa, że miejscowi znajdują w owych lodach zwierzęta z epoki lodowcowej. Jak choćby mamuty. Chcę również zobaczyć bułguniachy – pagóry przykryte warstwą torfu o jądrze lodowym, wystające ponad tundrę na kilkanaście metrów. I inne ciekawe zjawiska. Nie wyobrażam sobie ekstremalnej wyprawy bez spotkań z ludźmi. To oni nadają koloryt. Jestem pochłonięty myślami o tym, co uda mi się zrealizować.
W świetle reflektorów ściągamy z auta bagaż. Trudno, ot, tak sobie, wyjść z ciepłej szoferki na minus pięćdziesiąt stopni. Organizm jeszcze nie przywykł. Pakuję sprzęt do sań, rozkładam namiot. Auto już dawno odjechało, a jeszcze słyszę głos silnika. Leżę w śpiworze, sam pośród gór. Odkręcam butelkę po płynie do płukania tkanin. Pachnie cudnie kwiatami. To taki nocnikokaloryfer polarników. Nie wychodzisz ze śpiwora, a załatwiasz tak zwaną małą potrzebę. Napełniona butelka ogrzewa ręce lub nogi. W końcu to prawie czterdzieści stopni ciepła. Prymitywne, ale skuteczne!
W oddali słyszę pohukującą sowę. Tak bardzo czekałem na ten dzień!

 

Ponad pięćset kilometrów po zamarzniętych rzekach, jeziorach, przez tundrę i tajgę.

Gruby lód rzeczny nie jest gwarantem bezpieczeństwa. Występują pod nim „pustoty”, czyli wolne luki w różnych częściach rzeki. Powstają w wyniku wahań poziomów wody. Miewają kilka metrów głębokości. Dlatego kotwa na długiej lince to niezbędnik wędrowca. Dzięki niej można się wydostać z dołka.

Widzisz te wybrzuszenia? Mówimy na nie „cycki” – śmieje się Kola. – Pod nimi jest głębia. Wkoło takiego miejsca rzeka zamarzła do dna. Powiększający podczas zamarzania swą objętość lód, ograniczony z wszystkich stron, zaczyna się wybrzuszać. Patrz, tutaj wystaje nad taflę lodu na trzy metry. Wkrótce pęknie w środku – mówił przed pożegnaniem mój kierowca.

 

 

Nękany chłodem

 

Kolejną noc nie śpię dobrze. Podczas snu wydychamy około litra wody. Nie można spać z ustami i nosem w śpiworze. Woda. Ciągła walka z wilgocią. W ciągu dnia wielokrotnie manewruję odzieżą. To zakładam, to ściągam niektóre warstwy. Do znudzenia to praca. Będąc w śpiworze, ciągle walczę o oddech. Maska poliuretanowa, chroniąca mnie przed zimnem, podczas snu zamienia się w lodową skorupę. Utrudnia oddychanie i spanie. Bez niej też nie jest najlepiej. Odmrażam sobie nos od środka. Oddech błyskawicznie zamienia się w szron.
Rankiem, pierwsze co wychodzi ze śpiwora, to ręka. Niczym peryskop „rozgląda” się za szczotką, którą najpierw oczyszczam kaptur śpiwora. Potem dopiero wychylam resztę ciała i czyszczę pozostałe rzeczy.
Pobudkę mam około piątej rano. Gotowanie wody z lodu i śniegu to prawie godzina. Później odmrażam nad maszynką pastę do zębów i olej sojowy – składnik diety. Na następnej wyprawie pokroję go w plastry. Zaoszczędzę w ten sposób sporo czasu. Ubieram się, rozgrzewam nogi, ręce, pakuję wszystko na sanie. Razem: cztery godziny.
W ciągu dnia uważam na zdradziecki, boczny, ledwo wyczuwalny wiatr. To on, kiedy byłem jeszcze w Jakucku, o mały włos nie spowodował odmrożeń. Na dystansie zaledwie czterystu metrów, do sklepu i z powrotem.
– Szybko rozcieraj policzki, bo robią się białe! – krzyknęli zgromadzeni ratownicy jakuckich służb, u których spałem.
Nie czułem, że się odmrażam. A przecież to nie pierwszy raz. Gdy obchodziłem Bajkał zimą dwutysięcznego roku, w kilkanaście sekund przy silnym wietrze odmroziłem całą twarz. Wcześniej, od dwóch tygodni, przedzierałem się przez torosy, zastrugi, przemrożony śnieg i puch. Nagle – zobaczyłem dwieście metrów czystego lodu. Mózg oszalał z radości. Sanie wręcz mknęły. Śmiałem się, nie zwracając uwagi na podstępny, mroźny powiew...

 

 

Odwrót

 

Wędrówka po zamarzniętej rzece to ciężka harówka. Kijki od nart mocno wbijam to w lód, to w śnieg. Byle wymusić ruch sań. Idzie to bardzo mozolnie. Każdy mięsień napięty jest do granic możliwości. Szkoda, że te sanie nie mają kółek – wówczas mógłbym poruszać się sprawniej. Jestem wciąż niewyspany, bo w nocy co rusz się budzę. Wystawione ze śpiwora nos i usta marzną. Nos odmrożony od środka. Usta spękane. Z policzków i czoła w drodze powrotnej oderwę odchodzącą skórę. Zrobione przeze mnie centymetrowej grubości filcowe botki, wkładane do butów Alfa, zabrały w nich zbyt dużo miejsca. Teraz nie mogę zmieścić tam kolejnej skarpety. Do tego myśli o pustotach i wilkach robią swoje. Świeże ślady nie raz krzyżują się z drogą, po której się poruszam. Na domiar złego, pomimo posiadania telefonu satelitarnego, mam problemy z łącznością. Trzeba się wspinać na okoliczne skały, bo pomiędzy nimi brak zasięgu.
Wreszcie trafiam na skały, na które nie ma jak wejść.
Długo się wahałem, co robić dalej. Po sześciu nocach spędzonych w temperaturze dochodzącej do minus pięćdziesięciu sześciu stopni zdecydowałem się zawrócić. Zdobyłem cenne doświadczenie. Wiem, co należy zmienić, nad czym popracować. I mam zamiar wrócić ponownie do Jakucji.