O wielkim paśmie górskim Chamar Daban, położonym wzdłuż południowych i południowo-wschodnich brzegów Bajkału, mało kto w Polsce słyszał. Góry te rozciągają się od doliny Irkutu i masywu Wielkiego Sajanu z Munku-Sardykiem na zachodzie do dolnego biegu rzeki Selengi na wschodzie na długości około 420 kilometrów, szerokie są na 40–80 kilometrów. Średnia ich wysokość to 1500–1800 metrów n.p.m. Najwyższy szczyt, Chan Uła, mierzy 2371 metrów.
Lato jest w miarę chłodne – w dzień średnia temperatura to 18–20 stopni, nocą spada do 6 stopni. Sierpień w tym rejonie jest najcieplejszym miesiącem roku, co jest typowe dla klimatu kontynentalnego. Stoki gór pokrywa tajga, górne piętro lasu sięga 1600–1700 metrów, wyżej rośnie karłowata limba, przypominająca naszą kosodrzewinę.
Wędrowanie po tych górach wymaga dużego doświadczenia turystycznego. Do tej pory nie wybudowano jakiejkolwiek infrastruktury turystycznej, nie ma znakowanych szlaków, ścieżki są często bardzo niewyraźne albo nie ma ich wcale, ruchu turystycznego, poza rejonami szczytów Czerskiego i Porożystego, też właściwie nie ma. Góry są praktycznie bezludne i turysta jest zdany na własne siły. Jedyna dostępna mapa ma skalę 1:200 000. W miejscowości Sliudianka znajduje się punkt konsultacyjny Południowobajkalskiej Służby Ratownictwa Górskiego, gdzie można zasięgnąć informacji o wędrowaniu w górach.
Wyruszyliśmy obładowani ciężkimi, dwudziestokilogramowymi plecakami, biorąc ze sobą prowiant na całe dwa tygodnie, specjalnie przygotowany jeszcze w Polsce. Dobrze, że można w tych górach gotować na ognisku, przez co nie trzeba było dźwigać paliwa do kuchenek turystycznych.
Obawialiśmy się wszędobylskich i dokuczliwych słynnych meszek i komarów syberyjskich. Na meszki mieliśmy polski patent – olejek waniliowy w dużych ilościach, na komary repelenty i moskitiery. Na szczęście w tym rejonie było stosunkowo mało tych owadów, poza tym byliśmy w sierpniu, kiedy ich populacja jest już znacznie przetrzebiona przez ptaki i opady deszczu.
Marsz mokrych butów
Bardzo szybko okazało się, że nie meszki i komary, ale częste przeprawy przez rwące potoki i strumienie były prawdziwą zmorą naszego marszu w góry. Na początku ambitnie skakaliśmy z kamienia na kamień, pragnąc suchą nogą przejść przez rozlane potoki, lecz po kilku godzinach marszu wszyscy mieliśmy mokro w butach. Po prostu jednym z atrybutów wędrówki w tajdze są przemoczone buty i z tym, niestety, trzeba się pogodzić. Mokre przeprawy przez potoki łagodziły częściowo upał, który nam dokuczał drugiego dnia na podejściu z ciężkimi plecakami. Czasami korzystaliśmy z prowizorycznych mostków, choć gdy już wszyscy mieliśmy mokre buty, przeprawialiśmy się przez potoki, nie zważając na udogodnienia. Bardzo przydatne okazały się kijki narciarskie, dzięki którym nie wywracaliśmy się na oślizgłych kamieniach. Buty suszyliśmy do późna w nocy przy ognisku, by następnego dnia...
Na przełęczy w grzbiecie wododziałowym rzek Sliudianki i Podkomarnej natknęliśmy się na ledwo widoczną w błocie i soczystej zieleni kamienistą ścieżkę: stary herbaciany i pocztowy Kiachtiński Trakt, wiodący z Irkucka na południe – do Mongolii i Chin, ułożony i wykuty w skale jeszcze rękami katorżników. Tu spotkaliśmy kilka grup rosyjskich turystów.
Patrzyliśmy na nich z niekłamanym podziwem. Zarówno chłopcy, jak i dziewczęta nieśli ciężkie, 40-, 50-kilogramowe plecaki. Oprócz żywności i sprzętu biwakowego targali w przepastnych worach złożone gondole wielkich, dmuchanych katamaranów. Z ciężkimi, niewygodnymi do noszenia ładunkami przedzierali się wiele dni przez głębokie doliny i wysokie pasma górskie, by po przejściu kilkudziesięciu kilometrów spłynąć rwącymi rzekami, wpadającymi do Bajkału. Spływ bystrymi, groźnymi rzekami Utulik, Śnieżną czy Chara Murin jest prawdziwą wodną przygodą, dostarcza niezwykłych przeżyć i należy do klasycznego kanonu wyzwań wodniaków z całej Rosji.
W czasie wędrówki po syberyjskich górach, należy się liczyć z licznymi niespodziankami. Załamania pogody, połączone z długimi, ulewnymi opadami deszczu, zdarzają się latem często, rzeki i potoki przybierają bardzo gwałtownie, stan wody i bystry prąd uniemożliwiają przeprawę. Gdy poziom wody sięga powyżej kolan, przejście może być bardzo niebezpieczne. Na przełęczy Czarcie Wrota spotkaliśmy grupę niemieckich turystów. Zawracali, nie dali rady sforsować rzeki Utulik.
Rododendronowa... tundra
W kotlinie pod Szczytem Czerskiego (2090 m) złapało nas czterodniowe załamanie pogody. Cierpliwie, susząc przemoczone rzeczy przy ognisku, czekaliśmy na jej poprawę wśród niskich krzewów różanecznika złocistego. Jest to płożąca się, wiecznie zielona krzewinka o skórzastych liściach i żółtych kwiatach. Dopiero po powrocie do domu, czytając mądre książki, dowiedziałem się, że przebywaliśmy w tundrze rododendronowej, nazywanej kaszkarą. W przerwach między opadami dokuczliwego deszczu penetrowaliśmy zbocza górskie. Pod nami było piętro limbowej, ciemnej tajgi, z drzewostanami świerka i wysmukłej jodły syberyjskiej. Powyżej lasu tajga ustępowała gęstym zaroślom karłowatej limby, która jest formacją bardzo podobną do naszej kosodrzewiny tatrzańskiej. Zarośla limby karłowatej osiągają wysokość od pół metra do czterech metrów i są uważane za bardziej niedostępne od naszej kosodrzewiny, mimo że tamtejsze gałązki i igły są znacznie cieńsze i delikatniejsze.
W miarę rosnącej wysokości kosówka stawała się coraz rzadsza i roślinność nabierała charakteru łąk alpejskich. Najwyższe piętro gór zajmowała tundra wysokogórska, składająca się przede wszystkim z porostów, mchów, dębika ośmiopłatkowego, karłowatej płożącej się wierzby i brzozy karłowatej.
Granią szeroką...
Gdy poprawiła się pogoda, weszliśmy nad ranem na wierzchołek Piku Czerskiego. Pięliśmy się w górę po kamiennych rumowiskach, zwanych tutaj kurumami.
Widok ze szczytu zachwycał. Na północy błyszczała w słońcu wielka, błękitna tafla jeziora Bajkał, otoczonego ze wszystkich stron stromymi brzegami. Na zachodzie wyróżniały się zamglone zarysy Sajanów Wschodnich. Mieliśmy wreszcie okazję zapoznać się z charakterem Chamar Dabanu, ze szczytu widoczne były ciągnące się po horyzont liczne grzbiety górskie. Łagodny kształt szczytów pokrytych zieloną, tundrową roślinnością przypominał bardzo nasze Tatry Zachodnie, choć niektóre ostańce i strome granie, opadające do kotłów ze stawami górskimi, miały i charakter Tatr Wysokich. Chamar Daban i Tatry są podobnej wysokości; no, może Tatry ciut wyższe.
Z Czarcich Wrót poszliśmy granią między dolinami Utuliku i Rzeki Bezimiennej poprzez Pik Czekanowskiego (2002 m) w stronę Piku Mangutaj (1852 m). Był to niezapomniany marsz w podniebnej scenerii. Pod naszymi stopami, tysiąc metrów niżej, kłębiła się w głębokiej dolinie rwąca rzeka Utulik. Widoki na otaczające nas morze gór były imponujące. Pogoda była przepiękna, a mgły poranne, od czasu do czasu pełzające w dolinach, dodawały scenerii dodatkowej przestrzeni. Po szerokiej grani szliśmy po sprężynujących wręcz puszystych mchach, porostach, skalnicach i chrobotkach, wśród kobierców białych goryczek.
Obawialiśmy się przedzierania przez zwarte łany kosodrzewiny, ale na szczęście prawie zawsze znajdowaliśmy dogodne przesmyki. I to nie kosówka zwalniała nasze tempo marszu. Naszą prędkość osłabiały jagody i borówki, których obfitość znajdowaliśmy po drodze. Nie mogliśmy się oprzeć, bez przerwy podskubywaliśmy bardzo słodkie czarne jagody (borówki czernice) i o cierpkim smaku czerwone borówki (borówki brusznice). Dożywialiśmy się też smacznymi nasionami z szyszek kosodrzewiny i limby. Robienie zdjęć również nie sprzyjało postępom w marszu. Rozległa górska panorama, kwiaty w górskiej scenerii: goździki, orliki syberyjskie, dębiki ośmiopłatkowe, goryczki, świat porostów z mięsistym chrobotkiem i niezwykły mech – wszystko to warte było fotografowania, ale zajmowało sporo czasu.
W południe upał stawał się nie do zniesienia. Na otwartej grani byliśmy jak na patelni. W dodatku szliśmy bardzo rzadko uczęszczaną granią. Na Piku Czekanowskiego ostatni wpis w puszce szczytowej miał datę sprzed miesiąca, a poprzedni był równo sprzed roku. By ominąć strome ostańce na grani, trawersowaliśmy po nagrzanym, stromym, osuwającym się skalnym rumowisku i w końcu zagubiliśmy się wśród jałowców, limb i morza kosówki. Ponowne przedzieranie się na grań w dusznej spiekocie pozbawiło nas zupełnie sił i bardzo nas odwodniło. Dobrze, że poniżej grani znajdowaliśmy źródła i strumyki, bo inaczej szybko musielibyśmy zrezygnować z dalszego marszu.
Chłodne wieczory przy ognisku były ulgą po całodziennej spiekocie. Wokół było dużo wysuszonych gałęzi jałowca i kosówki. Mogliśmy palić ognisko do woli. Do późna księżycowej nocy siedzieliśmy przy ogniu i gapiąc się na jezioro Bajkał, chłeptaliśmy orzeźwiającą herbatę z miętowymi liśćmi. Kto zliczy, ile kociołków z herbatą ugotowaliśmy podczas biwaków na grani.
...lasem ciemnym
Przyszedł w końcu czas na zejście – w stronę jeziora Bajkał do górnego kotła doliny Wielkiego Mangutaja. Podczas zejścia stromym, trawiasto-kamienistym zboczem natknęliśmy się podciętą ścianę doliny. Po krótkich poszukiwaniach, zsuwając się trawiastym żlebem, dotarliśmy do granicy lasu.
Znaleźliśmy się w nieprzebytym, mrocznym lesie, pod pułapem gęstych koron świerków, jodeł i limb. W tym lesie chyba nigdy nie było człowieka i na pewno nigdy nie był on tknięty siekierą drwala. Od razu zwróciliśmy uwagę na charakterystyczną roślinę wyścielającą dno lasu i tworzącą rozległe płaty na stromych zboczach ponad lasem. To bergenia grubolistna o dużych mięsistych i błyszczących liściach. Gałęzie wielkich limb obwieszone były, niczym włosami, jasnymi brodaczkami – nitkowatymi porostami, plechami o kilkumetrowej długości. Przejście przez tajgę dało nam nieźle w kość. Był to stromy, gęsty las, pełen wykrotów, kamieni, połamanych drzew, gęstych krzewów, wielkich paproci, nasiąkniętych wodą gąbczastych mchów. Przez zarośnięte łopianami i malinami malutkie polanki przechodziliśmy po świeżo „wywalcowanych” przez niedźwiedzia korytarzach, co i tak niezwykłej przeprawie dodawało nadspodziewanej adrenaliny. Pocieszyliśmy się tylko świadomością, że niedźwiedzie o tej porze roku mają wystarczająco dużo pożywienia i przez to są stosunkowo mało niebezpieczne. Pod wykrotami drzew znajdowaliśmy świeżo wykopane wielkie jamy: to misie dobierały się do nor gryzoni i nornic. Niespodzianką były napotkane po drodze krzaki czerwonej i czarnej porzeczki, rozsiane z pewnością poprzez odchody wszędobylskich niedźwiedzi.
W miarę obniżania się terenu zmieniał się charakter tajgi. Szliśmy przez obszary porośnięte brzezinami, z dodatkiem osiki, jarzębiny, limby i świerka. Dokuczliwe były wysokie zielska pokrzyw, które szczęśliwie nie parzyły zbyt mocno.
Sforsowaliśmy nad ranem szeroki bród Rzeki Bezimiennej i po kilku godzinach marszu doszliśmy do brzegu jeziora Bajkał w miejscowości Mangutaj. Pojechaliśmy stamtąd do Ułan Ude, do Iwołgińskiego Dacanu, także w rejon Piku Porożystego i na wyspę Olchon, ale to już temat na inną opowieść.